Julian Apostata (Mereżkowski, 1901)/Część I/XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Julian Apostata
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1901
Druk Towarzystwo Artystyczno-Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Czekalski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

W słoneczny poranek ze wszystkich ulic Medyolanu płynęły tłumy na plac publiczny.
Rozległy się witające okrzyki, i w tryumfalnym rydwanie, zaprzężonym w cały tabun białych jak łabędzie rumaków, ukazał się cesarz. Siedział tak wysoko, że ludzie musieli zadzierać głowy do góry, chcąc go zobaczyć. Szaty jego, drogocennymi kamieniami pokryte, błyszczały oślepiająco. W prawej dłoni dzierżył berło, w lewej — jabłko cesarskie, kulę ziemską wyobrażające, z osadzonym na niem krzyżem.
Nieruchomy jak statua, przesadnie ubielony i wyróżowany, patrzał cesarz wprost przed siebie, nie poruszając głową, jak gdyby w kleszcze ujętą. Przez cały czas przejazdu, nawet w chwilach, gdy wóz trząsł się i podskakiwał, cesarz nie uczynił najmniejszego poruszenia, nie kiwnął palcem, nie kaszlnął, nie zmrużył szeroko otwartych oczu.
Długoletnim wysiłkiem zdobył Konstancyusz tę swoją okamieniałą nieruchomość i był z niej nadzwyczaj dumny, uważając ją za nieodzowny warunek etykiety cesarskiej. W chwilach podobnych wolałby był zginąć na torturach, aniżeli otarciem potu z czoła, kichnięciem lub odchrząknięciem zdradzić naturę śmiertelną.
Pomimo nizkiego wzrostu i krzywych nóg, w pojęciu swojem był olbrzymem. Gdy rydwan przejeżdżał pod łukiem tryumfalnym, w pobliżu term Maksymiana Herkulusa, cesarz nachylił głowę, jak gdyby w obawie, żeby nie zawadzić o potężne arkady, pod któremi cyklop mógłby przejść swobodnie.
Po obu stronach drogi stali palatyni w złotych hełmach i złotych pancerzach, i podwójno szeregi tej gwardyi honorowej żarzyły się, jak dwie błyskawice.
Dokoła wozu cesarskiego powiewały szerokie sztandary w kształcie smoków. Tkanina purpurowa, wydęta wiatrem, wciskającym się w rozwarte paszcze potworów, wydawała ostre tony, przypominające wściekłe syki żmij, a długie szkarłatne ogony smoków łopotały w powietrzu.
Na placu zgromadzono wszystkie legiony, stojące załogą w Medyolanie.
Grzmot okrzyków powitał cesarza.
Konstancyusz był zadowolony; wrzawa nie była zbyt cicha, ani też zbyt głośna, ale ustopniowana zgóry według najsurowszego regulaminu. Przyuczano żołnierzy i obywateli do wykrzykiwania swego entuzyazmu z umiarkowaniem i szacunkiem.
Konstancyusz z wymuszoną i pedantyczną powagą w każdem poruszeniu i kroku zstąpił z rydwanu i wszedł na wzniesioną na placu trybunę, od góry do dołu pokrytą zwycięskimi strzępami starych sztandarów i orłami metalowymi.
Znowu zagrzmiały trąby sygnałem bojowym, na znak, że cesarz mówić do armii zamierza. Na placu zapanowało milczenie.
— Optimi reipublicae defensores! (Doskonali obrońcy rzeczypospolitej)! — rozpoczął Konstancyusz.
Mowa jego była bezbarwna, przeładowana scholastycznymi kwiatami retoryki.
Jnlian w szatach dworskich wszedł po stopniach trybuny, i bratobójca przyoblekł ostatniego potomka Konstancyusza Chlorusa w świętą purpurę cezarów.
Przez lekki jedwab przesączyły się promienie słońca w chwili, gdy cesarz podniósł do góry purpurę, ażeby ją włożyć na klęczącego Juliana; krwawy odblask padł na śmiertelnie blade oblicze nowego cezara, który w myśli powtarzał sobie proroczy wiersz z Iliady:

Oczy śmierć mu zaćmiła czerwona i Mojra okrutna.”

Tymczasem Konstancyusz przemawiał do niego:
— Recepisti, primaevus, originis tuae splendidum florem, amatissime mihi omnium frater! (Otrzymałeś w tak młodym już wieku kwiat urodzenia twego, najukochańszy z pomiędzy wszystkich bracie!)
Wtedy przez wszystkie legiony przebiegł okrzyk zapału. Konstancyusz zmarszczył się z lekka. Krzyk ten przekraczał miarę, przepisaną ceremoniałem. Julian widocznie podobał się żołnierzom.
— Cezar Julian niech żyje! — wołali coraz głośniej, nie chcąc zaprzestać.
Nowy cezar podziękował im życzliwym uśmiechem, a każdy legionista stuknął puklerzem o kolano na znak uradowania.
Julianowi się zdało, że to nie wola cesarza, lecz wola bogów wyniosła go na te wyżyny.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Co wieczór Konstancyusz zwykł był poświęcać kwadrans czasu na opatrzenie swych paznogci. Była to jedyna rozrywka, na którą sobie pozwalał ten człowiek wstrzemięźliwy i bez kaprysów, raczej prostacki niż zniewieściały we wszystkich przyzwyczajeniach.
Obtaczając paznogcie małymi pilnikami i wygładzając je szczoteczkami, zapytał wesoło tego wieczoru swego ulubionego eunucha, wielkiego podkomorzego Euzebiusza:
— Jak sądzisz, czy prędko Julian zwycięży Gallów?
— Sądzę, — odparł Euzebiusz — iż w krótkim czasie otrzymamy wiadomość o klęsce i śmierci tego młodzieńca.
— Czy tak? Byłoby mi bardzo przykro. Ale wszakże uczyniłem wszystko, co zależało ode mnie — nie prawdaż? Będzie musiał sobie tylko winę przypisać...
Konstancyusz uśmiechnął się i, przechyliwszy głowę, zaczął oglądać paznogcie.
— Zwyciężyłeś Maksencyusza, — szepnął eunuch — zwyciężyłeś Wetraniona, Konstansa, Gallusa... Zwyciężysz i Juliana. A wtedy będzie jeden tylko pasterz i jedna owczarnia... Bóg i ty!
— Tak... tak... Tylko że prócz Juliana jest jeszcze Atanazy... Nie uspokoję się, dopóki ten, żywy lub umarły, nie znajdzie się w naszych ręku.
— Julian groźniejszym jest od Atanazego, a tyś go przyodział dzisiaj w purpurę śmiertelną. Jakże mądrą jest Opatrzność Boska! Jak niezbadanemi drogami obala ona wszystkich wrogów Waszej Wiekuistości! Chwała Ojcu i Synowi i Dachowi Świętemu teraz, i zawsze, i na wieki wieków!
— Amen! — dopowiedział Konstancyusz, ukończywszy czyszczenie paznogci, i odrzucił ostatnią szczoteczkę.
Podszedł do starodawnej chorągwi Konstantyna, labarum, stojącej zawsze w jego sypialni, ukląkł, i wpatrzony w monogram Chrystusowy, u którego nigdy nie gasnąca lampka jaśniała, zaczął się modlić. Z pedantyczną sumiennością wykonywał przepisaną liczbę modlitw, pokłonów i znaków krzyża. Zwracał się do Boga z wiarą niezachwianą, jak człowiek, na chwilę nie wątpiący o swojej cnocie.
Spędziwszy trzy kwadranse na modlitwie, Konstancyusz podniósł się z ulgą w sercu. Rzezańcy rozebrali go. Wyciągnął się na łożu cesarskiem, podtrzymywanem przez cherubiny z lanego srebra na rozpiętych skrzydłach.
I zasnął z uśmiechem na ustach, jak zasypiają niewinne dzieciny.
W Atenach, w jednym z najbardziej odwiedzanych portyków, wystawiono na widok publiczny posąg Arsinoi: „Zwycięskiego Oktawiana z głową Brutusa” Ateńczycy powitali w córce senatora Helwidyusza Pryskusa wskrzesicielkę najświetniejszego okresu sztuki. Ale urzędnicy specyalni, mający za zadanie badać potajemnie usposobienie polityczne umysłów i noszący dziwaczne, lubo słuszne, miano „ciekawych, ” wystosowali w drodze właściwej sprawozdanie, w którem oświadczali, że statua może obudzić w ludności uczucia wolnomyślne.
W głowie Brutusa upatrywano podobieństwo do głowy Juliana, w całości zaś karygodną aluzyę do niedawnego stracenia Gallusa. Usiłowano odnajdować związek pomiędzy Oktawianem a cesarzem Konstancyuszem. Sprawa zaczęła nabierać charakteru zbrodni obrazy majestatu i groziła wdaniem się Pawła Cateny. Szczęściem, nadszedł z kancelaryi nadwornej od magistra „officiorum” surowy rozkaz, aby nie tylko usunąć gorszący posąg z portyku, ale nadto pokruszyć go w kawałki w obecności urzędników cesarskich.
Arsinoe chciała ukryć statuę, ale przeszkodził jej w tem Hortensyusz, opanowany tekiem przerażeniem, iż groził oddaniem samej wychowanicy w ręce donosicieli.
Przejęta głęboką pogardą dla nikczemności ludzkiej, Arsinoe pozwoliła Horetnsyuszowi czynić z jej dziełem, co mu się podobało. Kamieniarze rozbili posąg.
Arsinoe opuściła pośpiesznie Ateny. Namówił ją opiekun, żeby wyjechała z nim do Rzymu, gdzie przyjaciele ofiarowywali mu już oddawna korzystną posadę kwestora cesarskiego. Osiedlili się w pobliżu wzgórza Palatyńskiego.
Dni upływały w bezczynności. Arsinoe bowiem zrozumiała, że nie było już miejsca na wielką i wolną sztukę starożytną. Przypominała sobie rozmowę z Julianem w Atenach, i to była jedyna nić, przywiązująca ją do życia. To gnuśne wyczekiwanie wydawało jej się nie do zniesienia. W chwilach rozpaczy chciała rzucić wszystko i pojechać do Galii, ażeby u boku młodego cezara oczekiwać potęgi lub zguby.
Ale zapadła na ciężką chorobę. Podczas długich cichych dni rekonwalescencyi znalazła pełnego poświęcenia pocieszyciela w osobie najwierniejszego ze swych wielbicieli, Anatola, centuryona nadwornych tarczowników, syna bogatego kupca z Rodosu.
Był on centuryonem — jak sam powiadał — jedynie wskutek nieporozumienia. Zawód wojskowy obrał wyłącznie w celu zaspokojenia ambitnej zachcianki swego ojca, który za najwyższy dla siebie zaszczyt uważał widzieć syna przyodzianego w złocistą zbroję tarczownika. Uwalniając się od obowiązków służbowych za pomocą wspaniałych datków, Anatol spędzał życie w wykwintnej bezczynności, pośród rzadkich dzieł sztuki i książek, na ucztach i próżniaczych a zbytkownych podróżach. Nie miał jednak głębokiej czystości duszy starożytnych epikurejczyków. Skarżył się przed przyjaciółmi:
— Jestem dotknięty śmiertelną chorobą...
— Jaką? — pytano z niedowierzeniem.
— Chorobą, którą wy nazywacie moim dowcipem i dziwacznem szaleństwem...
W jego wydelikaconych, zniewieściałych rysach znać było znużenie ostateczne. Chwilami przebudzał się, urządzał z rybakami podczas burzy bezcelowe wyprawy na pełne morze, albo wyruszał polować na dziki i niedźwiedzie w niedostępnych kniejach Kalabryi, marzył o udziale w spisku na życia cesarza, lub o czynach wojennych, starał się o wtajemniczenie w przerażające misterya boga Mitry lub Adonai. W podobnych chwilach mógł nawet zadziwić niezmordowaną energią i odwagą tych, którzy nie znali zwykłego sposobu jego życia.
Ale wkrótce podniecenie ustawało, i Anatol powracał do swej bezczynności, jeszcze bardziej ospały i gnuśny, jeszcze bardziej szyderczy i bardziej smutny.
— Niema na ciebie rady, Anatolu — mówiła do niego Arsinoe z łagodnym wyrzutem. — Jesteś jakiś miękki, jak gdyby zgoła bez kości.
Odczuwała jednakże wdzięk helleński w tym w ostatnim epikurejczyku. Lubiła czytać o jego znużonych oczach smutne urąganie nad wszystkiem i nad samym sobą, gdy mówił do niej:
— Mędrzec potrafi znaleźć cząstkę przyjemności najsmutniejszych myślach, tak samo, jak pszczoły z gór Hymetu robią najprzedniejszy miód z soku roślin gorzkich.
Spokojne jego rozmowy kołysały i uspokajały Arsinoę, która żartem nazywała go swym „uzdrowicielem.”
Wyzdrowiała istotnie, ale nie powróciła już do pracowni; sam widok bloków marmuru nasuwał jej dręczące myśli.
Tymczasem Hortensyusz na uczczenie swego przybycia do Rzymu urządzał dla ludu z niesłychanym przepychem igrzyska w amfiteatrze Flawiusza. Wiecznie zajęty był przejażdżkami i przygotowaniami, otrzymując codziennie ze wszystkich stron świata konie, lwy, niedźwiedzie olbrzymie, psy szkockie (canes scotici), krokodyle, strzelców nieulękłych, zręcznych jeźdźców, komedyantów i doborowych gladyatorów.
Zbliżał się dzień przedstawienia, lwy nie przybywały z Tarentu, gdzie je na ląd wysadzono. Niedźwiedzie przyjechały wychudłe, wygłodzone i bojaźliwe, jak jagnięta.
Hortensyusz z niepokoju stracił sen.
Na dwa dni przed widowiskiem gladyatorowie, niewolnicy sascy, dumni i niestraszeni ludzie, za których ogromną sumę pieniędzy zapłacono, pozaduszali się wzajem nocą w więzieniu, uważając sobie za hańbę służyć za rozrywkę dla ludu rzymskiego.
Na tę wieść niespodziewaną Hortensyusz o mało nie zemdlał. Teraz cała nadzieja polegała na krokodylach, które podniecały zaciekawienie pospólstwa.
— Próbowałeś im dawać świeże mięso prosiąt? — zapytywał senator niewolnika, któremu powierzył dozór nad cennemi zwierzętami.
— Tak jest, ale nie chcą jeść.
— A cielęcinę?
— I cielęciny nie chcą również.
— A chleb pszenny, namoczony w śmietanie?
— Nawet nie powąchały. Odwracają pyski i śpią. Snadź są chore, albo zanadto znużone. Myśmy im nawet otwierali drągami paszczęki i gwałtem wpychali pożywienie — cóż, kiedy wypluwają napowrót!
— Na Jowisza! te wstrętne bydlęta o śmierć mnie przyprawią!.. Trzeba je będzie zaraz pierwszego dnia wyrzucić na arenę, bo gotowe pozdychać z głodu! — jęczał nieszczęśliwy Hortensyusz, rzucając się na siedzenie.
Arsinoe spojrzała nań z pewną zazdrością: ten się przynajmniej nie nudził.
Przeszła do izby ustronnej z oknami, wychodzącemi na ogród. Tam, w łagodnem świetle księżyca, młodsza jej siostra Myrra, szczupłe, wysmukłe dziewczę szesnastoletnie, uderzała zlekka w struny harfy, z których w ciszy nocnej tony płynęły, jak łzy.
Arsinoe w milczeniu uścisnęła Myrrę, która odpowiedziała jej uśmiechem, nie przestając grać.
Z poza muru ogrodowego rozległ się świst.
— To oni — rzekła, podnosząc się, Myrra. — Chodźmy prędzej.
I silnie uścisnęła dłoń swej siostry.
Dziewczyny zarzuciły na ramiona ciemne płaszcze i wybiegły. Wiatr przeganiał chmury po niebie, i księżyc to ukrywał się za niemi, to wyłaniał znowu.
Arsinoe odemknęła furtkę w murze. Za ogrodzeniem oczekiwał na nie młodzieniec, otulony w casullę zakonną.
— Czy nie spóźnimy się, Juwentynie? — zapytywała Myrra. — Tak się bałam, że nie przyjdziesz!
Szli długo wązkim i ciemnym zaułkiem, potem winnicami, aż wydostali się na smutną, jałową równinę, stanowiącą początek Kampanii Rzymskiej. Pod stopami szeleściały suche burzany. Na jasnym księżycowym firmamencie zarysowały się wyloty murowanego akwaduktu z czasów Serwiusza Tuliusza.
Juwentyn, odwróciwszy się, rzekł:
— Ktoś idzie za nami.
Dziewczęta obejrzały się również; światło księżyca padło im na twarze, a dążąca za nimi postać wykrzyknęła radośnie:
— Arsinoe! Myrro! Nareszcie was odnajduję. Dokądże to dążycie?
— Do chrześcijan — odpowiedziała Arsinoe. — Pójdź z nami, Anatolu, ujrzysz ciekawe rzeczy...
— Co słyszę? Do chrześcijan? Jeżeli się nie mylę, byłaś zawsze ich nieprzyjaciółką — dziwił się centuryon.
— Z wiekiem, mój przyjacielu, stajemy się lepszymi i obojętniejszymi na wszystko — ze smutnym uśmiechem odparła Arsinoe. — Jest to przesąd nie gorszy i nie lepszy od innych. A zresztą, czego się nie robi z cudów? Chodzę tam dla Myrry. To jej sprawia przyjemność...
— A gdzież kościół? Jesteśmy w szczerem polu — zapytał Anatol.
— Kościoły są zburzone lub sprofanowane przez ich współwyznawców, aryan, którzy wierzą w Chrystusa inaczej niż oni. Pewnie nasłuchałeś się na dworze o wpółistotności i podobnej istocie. Obecnie przeciwnicy aryan modlą się potajemnie w podziemiach, jak za czasów pierwszych prześladowań.
Myrra i Juwentyn pozostali nieco w tyle, więc Arsinoe mogła swobodnie rozmawiać z Anatolem.
— Kto to? — zapytał centuryon, wskazując Juwentyna.
— Ostatni potomek starożytnego rodu patrycyuszów Furyuszów — odpowiedziała Arsinoe. — Matka chce z niego uczynić konsula, on zaś marzy o tem tylko, jakby się wbrew jej woli wymknąć na pustynię i tam oddać się służbie Bożej. Kocha swą matką, a ukrywa się przed nią, jak przed wrogiem.
— Potomkowie Furyuszów mnichami? Smutne czasy! — westchnął epikurejczyk.
Tymczasem zbliżyli się do arenaryam, dawniej kopalni kruchego piaskowca, tak zwanej „pozzolany,” i po wązkich stopniach zeszli na dno wydrążenia. Księżyc oświetlał złomy czerwonawych skał wulkanicznych.
Juwentyn wydobył z ciemaej niszy mały kaganek gliniany i, skrzesawszy ognia, zapalił go. Długi płomyk zamigotał w wązkiej szyjce, w której był zanurzony knot.
Zapuścili się w jedno z bocznych przejść arenaryum. Wykute przez starożytnych Rzymian, było ono szerokie i rozległe, ze spadkiem dość stromym, i przecinały je liczne galerye, służące górnikom do przewożenia głazów. Juwentyn przewodniczył towarzyszom po labiryncie przejść, aż areszcie zatrzymał się u studni i odwalił z niej drewniane nakrycie. Spuścili się ostrożnie po stopniach, oślizgłych od wilgoci. W głębi znajdowały się wązkie drzwi. Juwentyn zastukał. Drzwi otwarto, i jakiś mnich siwowłosy wpuścił ich do wykutego już w twardej skale korytarza. Ściany po obu stronach od ziemi aż do sklepienia były pokryte płytami z marmuru albo cienkiemi płaskiemi cegłami, które zasłaniały niezliczone „loculi,” to jest mogiły.
Co chwila spotykali ludzi z kagankami. Przy migocącem ich świetle Anatol z zaciekawieniem wyczytał na jednej z tych tafli napis: „Doroteusz, syn Feliksa, spoczywa w tem miejscu chłodu, światła i pokoju” (Requiescit in loco refrigii, luminis, pacis). Na innej: „Bracia, nie mąćcie mu snu błogiego!”
Treść napisów była tkliwa i pogodna. „Słodka Sofronio, — głosił jeden z nich — żyj wiecznie w Bogu!” (Sophronia dulcis, semper vivas in Deo). A nieco dalej: „Sophronia, vivis!” (Żyjesz, Sofronio!) — ten, co te kreślił wyrazy, zrozumiał ostatecznie, że śmierć nie istnieje.
Nigdzie nie wyrażano się: „Tu jest pogrzebiony” — tylko: „Złożony na pewien czas” (depositus). Zdawało się, jak gdyby miliony ludzi, z pokolenia na pokolenie, kładły się w tem miejscu nie na śmierć, lecz na sen lekki, pełny tajemniczego wyczekiwania.
W niszach poustawiano lampy, płonące w zgęszczonem powietrzu długim, nieruchomym płomieniem, i piękne amfory z wonnościami. Tylko zapach próchniejących kości, wydzielający się przez szczeliny grobów, przypominał o śmierci.
Korytarze spuszczały się amfiteatralnie coraz niżej, a w sklepieniu zdarzały się w pewnych odstępach szerokie otwory luminaryów, wychodzące na Kampanię.
Chwilami słaby promień księżyca, wpadłszy przez luminaryum, oświetlał płytę murmurową z napisem.
W głębi jednego z korytarzów ujrzeli grabarza, który z wesołym śpiewem silnymi razami żelaznego drąga wykuwał w piaskowcu okrągłe sklepienie nad swoją głową. Kilkunastu chrześcijan otaczało głównego dozorcę mogił, „fossora”, w odzieży wykwintnej, z otyłą i chytrą twarzą. Fossor ów otrzymał w spadku całą jedną galeryę katakumb z prawem odstępowania za pieniądze wolnych miejsc w swoim oddziale. A był to jeden z droższych oddziałów z tego powodu, że w nim spoczywały relikwie świętego Wawrzyńca. To też fossor zdobył już piękną fortunę. W obecnej chwili targował się on z bogatym a skąpym garbarzem Symonem. Arsinoe zatrzymała się, by posłuchać rozmowy.
— A daleko będzie mój grób od relikwii? — pytał przezornie garbarz, rozmyślając o znacznej sumie, której zażądał fossor.
— Nie, o sześć łokci.
— Wyżej, czy niżej?
— Na prawo, nieco z boku. Miejsce doskonałe, nie żądam nic nadto. Żebyś nie wiem ile nagrzeszył, wszystko ci odpuszczonem będzie. Wejdziesz sobie razem ze Świętym do królestwa niebieskiego.
Wprawną dłonią fosor wziął miarę na grób, jak bierze krawiec miarę na ubranie. Garbarz domagał się jak najprzestronniejszego grobu, ażeby mógł spoczywać wygodnie.
W tej samej chwili do grabarza podeszła jakaś zgrzybiała, ubogo przyodziana staruszka.
— Czego sobie życzycie, babciu?
— Przynoszę pieniądze na dodatek.
— Na jaki dodatek?
— Do „prostego” grobu.
— Aha! wiem. Więc tego „krzywego” nie chcecie?
— Nie, nie... stare kości dolegają.
W katakumbach, zwłaszcza w pobliżu relikwii, był taki popyt na miejsca, że trzeba było urządzić groby nieco powykrzywiane w tych miejscach, gdzie kierunek ścian na prosty otwór nie pozwalał. Tylko najubożsi decydowali się na kupowanie krzywych grobów.
— Bóg wie, ile czasu trzeba będzie oczekiwać na zmartwychwstanie — tłómaczyła staruszka. — Dostać się do krzywego — no, z początku możeby uszło jeszcze, ale potem człowiek się zmęczy, to i źle będzie...
Anatol słuchał i wpadał w zachwyt.
— To ciekawsze o wiele od misteryów Mitry — mówił do Arsinoe z pustym uśmiechem. — Co za szkoda, że się o tem nie dowiedziałem wcześniej! Nie widziałem jeszcze nigdy tak wesołego cmentarza.
Dostali się do szerokiego dosyć pomieszczenia, zwanego „cubiculum” — sala spoczynku. Mnóstwo lampek paliło się po ścianach; ksiądz odprawiał wieczorne nabożeństwo. Za ołtarz służyła górna płyta mogiły jednego z męczenników, umieszczona na sklepionym w kształcie arkady grobie (arcosolium). Zebrało się sporo pobożnych w długich białych szatach, a twarze wszystkich były rozpromienione. Myrra na klęczkach, oczyma, pełnemi dziecięcej miłości, spoglądała na Dobrego Pasterza, wyobrażonego na sklepieniu podziemia.
W katakumbach wznowiono zarzucony oddawna przez Kościół zwyczaj pierwszych wieków chrześcijaństwa: w końcu nabożeństwa uczestnicy, uważając się wszyscy za braci i siostry, składali sobie „pocałunek pokoju.” Arsinoe, idąc za przykładem ogólnym, z uśmiechem pocałowała Anatola.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Apolinary Antoni Czekalski.