Julian Apostata (Mereżkowski, 1901)/Część I/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Julian Apostata
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1901
Druk Towarzystwo Artystyczno-Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Czekalski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

Następnie wszyscy czworo weszli na wyższe piętra, skąd mogli się udać do tajemniczej kryjówki Juwentyna, dawnego grobowca pogańskiego — columbarium — położonego na uboczu od drogi Apiusza.
Tam to, wyczekując przybycia statku, który go miał zawieźć do Egiptu, kraju anachoretów, młodzieniec ukrywał się przed poszukiwaniami matki i urzędników prefekta, do którego się o pomoc zwróciła, i żył wespół z Dydymem, bogobojnym starcem z Tebaidy Niższej, któremu Juwentyn okazywał ślepe i bezwzględne posłuszeństwo.
Dydym siedział w kolumbaryum na złożonych nogach i wyplatał koszyki z sitowia. Promienie księżyca, padające przez wązki otwór, oświetlały jego bujne białe włosy i długą brodę.
Z góry do dołu w ścianach grobowca były powydrążane niewielkie nisze, przypominające otwory w gołębniku, a w każdej stała urna żałobna.
Myrra, którą starzec polubił, ucałowała z szacunkiem jego dłoń pomarszczoną, prosząc, aby jej opowiadał żywoty Ojców pustelników. Nic jej się tak nie podobało, jak te cudowne i przerażające powieści Dydyma.
Starzec z łagodnym uśmiechem gładził Myrrę po głowie. Wszyscy zasiedli dokoła, on zaś począł opowiadać o wielkich pokutnikach Tebaidy, Nitryi, Mezopotamii.
Myrra wpatrywała się w niego rozgorączkowanemi oczyma, przyciskając wątłemi dłońmi pierś, falującą ze wzruszenia. Uśmiech tajemniczy niewidomego starca pełen był głębokiej dobroci, a jedwabiste miękkie włosy siwe otaczały mu twarz jakby aureolą.
Siedzieli wszyscy cicho, przysłuchując się niemilknącym szmerom oddalonego Rzymu, gdy nagle ktoś zastukał zlekka do drzwi wewnętrznych, stanowiących połączenie z katakumbami.
Juwentyn wstał, podszedł do drzwi i, nie otwierając, zapytał:
— Kto tam?
Nie było odpowiedzi, ale znowu dało się słyszeć jeszcze cichsze, jakby błagalne stukanie.
Juwentyn ostrożnie uchylił drzwi, zadrżał i cofnął się: kobieta wysokiego wzrostu weszła do kolumbaryum.
Od stóp do głowy była otulona w długą, białą szatę, opadającą na twarz. Szła, jak osoba wychodząca z niemocy, albo nader podeszłego wieku. Wszyscy spoglądali na nią w milczeniu. Jednym ruchem ręki odrzuciła zasłonę z twarzy, a Juwentyn wykrzyknął:
— Moja matka!
Dydym powstał surowo.
Kobieta padła do nóg syna i poczęła je całować. Kosmyki siwych włosów opadły jej na twarz bladą, wynędzniałą, ale zachowującą jeszcze ślady piękności iście patrycyuszowskiej. Juwentyn ujął w dłonie głowę matki i pokrywał pocałunkami.
— Juwentynie! — zawołał starzec.
Młodzieniec nic nie odpowiedział.
Matka jego, jak gdyby sami byli, poczęła szeptać radośnie, z pośpiechem:
— Myślałam; żejuź cię nigdy nie zobaczę, mój synu! Chciałam jechać do Aleksandryi. O, byłabym cię odnalazła nawet wśród pustyni. Ale teraz — nie prawdaż? wszystko się zmieni. Powiedz, że mnie nie porzucisz. Zaczekaj na śmierć moją! Potem... uczynisz, co ci się będzie podobało...
Starzec ozwał się znowu:
— Juwentynie, czy nie słyszysz?
— Starcze! — wyrzekła patrycyuszka, spoglądając na ociemniałego — nie zabierzesz matce syna!.. Słuchaj, jeżeli tego potrzeba, wyrzeknę się wiary ojców... uwierzę w Ukrzyżowanego, zostanę zakonnicą!
— Nie pojmujesz zakonu Chrystusowego, poganko! Matka nie może być zakonnicą, zakonnica nie może być matką!
— Porodziłam go w boleściach — on mój!..
— Nie miłujesz w nim duszy, jeno ciało!
Patrycyuszka rzuciła na Dydyma spojrzenie pełne nienawiści.
— A więc bądźcie przeklęci, wy i wasze mowy kłamliwe! — zawołała. — Bądźcie przeklęci, którzy porywacie dzieci od matek, którzy kusicie niewiniątka, ludzie w czarnej odzieży, lękający się światła, słudzy Ukrzyżowanego, nienawidzący życia, burzyciele wszystkiego, co piękne i radosne!
Twarz jej wykrzywiła się kurczowo; przycisnęła silniej syna do drżącego cięła i zdławionym głosem przemawiała do niego:
— Znam ciebie, dziecko moje... ty nie odjedziesz... Ty nie możesz... nie możesz...
Stary Dydym z laską w ręku stanął w pobliżu drzwi otwartych, wiodących do katakumb, i uroczystym głosem przemówił:
— Po raz ostatni w Imię Boga Żywego rozkazuję ci, mój synu, pójść za mną i opuścić ją.
Wtedy niewiasta odstąpiła od syna, mówiąc z jękiem:
— Dobrze więc... opuść mnie... odejdź.. jeżeli możesz...
Łzy nie płynęły już z jej oczu, ręce opadły w rozpaczliwym ruchu. Czekała. Wszyscy milczeli.
— Panie.... wspomóż mnie, natchnij mnie! — modlił się Juwentyn, szarpany śmiertelnym smutkiem.
— „Jeżeli kto idzie do mnie, a nie ma w nienawiści ojca swego, i matki, i żony, i dzieci, i braci, i sióstr, nawet i duszy swojej, nie może być uczniem Moim” — wygłosił Dydym i już przy samych drzwiach, po raz ostatni zwracając się do Juwentyna, rzekł:
— Pozostań w świecie. Wyparłeś się Chrystusa. Bądź przeklęty teraz i na wieki!
— O, nie odtrącaj mnie, ojcze! Idę za tobą... Panie! Oto jestem! — zawołał Juwentyn, podążając za swym nauczycielem.
Matka nie poruszyła się nawet, żeby go zatrzymać; ani jeden muskał nie drgnął na jej twarzy; skoro jednak odgłosy kroków zamilkły, przeraźliwy jęk wyrwał się jej z piersi, i padła na ziemię zemdlona.
— Otwierajcie!.. W imieniu bogobojnego cesarza Konstancyusza, otwierajcie!
Byli to żołnierze prefekta, których na skutek doniesienia patrycyuszki, matki Juwentyna, wysłano na poszukiwanie buntowniczych „sabelianów,” wyznawców „współistotności,” wrogów cesarza, ukrywających się w katakumbach. Waląc drągami żelaznymi, usiłowali żołdacy wyważyć drzwi kolumbaryum. Budynek drżał w posadach, srebrne i szklane urny z popiołami zmarłych dzwoniły żałośnie. Jedno skrzydło podwoi oderwano.
Anatol, Myrra i Arsinoe rzucili się do wewnętrznych galery i katakumb. Chrześcijanie uciekali wązkimi korytarzami na podobieństwo mrówek, zaniepokojonych w mrowisku, zdążając ze wszech stron ku wyjściom tajemnym, prowadzącym do opuszczonej kamieniołomni. Ale ani Myrra, ani Arsinoe kierunku przejść nie znały. Zabłądzili w labiryncie i dostali się do najgłębszego piętra, położonego o pięćdziesiąt łokci pod ziemią. Oddychać tam było trudno. Z pod nóg sączyła się błotnista woda. Wycieńczone płomyki kaganków ćmiły się. Zgniłe wyziewy zatruwały powietrze. Myrra czuła zawrót głowy i straciła przytomność.
Anatol wziął ją na ręce. Co chwila groziło im spotkanie z legionistami. Mogli oni zasypać wyjścia, a wtedy byliby żywcem pogrzebani.
Na szczęście usłyszeli wreszcie wołanie Juwentyna:
— Tędy, tędy!
Zgięty młodzieniec niósł na plecach starego Dydyma. Po kilku minutach wydostali się wszyscy przejściem tajemnem do kopalni, stamtąd zaś na Kampanię.
Powróciwszy do domu, Arsinoe pośpiesznie rozebrała i położyła do łóżka Myrrę, wciąż jeszcze zemdloną. Padłszy na kolana, starsza siostra długo całowała bezwładne, chude i pożółkłe dłonie dziewczęcia. Bolesne przeczucie ściskało jej serce.
Oblicze uśpionej miało szczególny wyraz: jeszcze nigdy nie odbijało się na niem tyle nadnaturalnego wdzięku. Całe jej drobne ciało wydawało się przezroczystem i kruchem, jak delikatne ścianki amfory alabastrowej, rozjaśnione ogniem wewnętrznym.
Ogień ten miał zgasnąć razem z życiem Myrry dopiero.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Apolinary Antoni Czekalski.