Julian Apostata (Mereżkowski, 1901)/Część I/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Julian Apostata |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1901 |
Druk | Towarzystwo Artystyczno-Wydawnicze |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Czekalski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Późnym wieczorem przez gęsty, bagnisty las w pobliżu Renu, pomiędzy warownią Tres Tabernae a miastem rzymskiem Argentoratum, przed niedawnymi czasy zdobytem przez Alamanów, przedzierało się dwóch spóźnionych wojowników. Jeden z nich. Aragaris, niezgrabny olbrzym rudowłosy z twarzą dziecinnie dobroduszną, był Sarmatą na służbie Rzymian, drugim zaś był Strombix chudy, pomarszczony i ogorzały Syryjczyk.
Pomiędzy pniami drzew, okrytymi mchem i naroślami grzybowemi, panowała ciemność. W ciepłem powietrzu cicho padał deszcz drobny. Pachnęły świeże liście brzóz i wilgotne igły choin. Zdala odzywała się kukułka.
Za każdym szelestem lub trzaskiem suchego chróstu Strombix poczynał drżeć z przerażenia i chwytał za rękę towarzysza.
— Wujaszku! ach, wujaszku!
Nazywał Aragarisa wujaszkiem nie z pokrewieństwa, lecz z przyjaźni. Z dwóch przeciwległych krańców świata dostali się do armii rzymskiej. Północny barbarzyńca, żarłoczny a czystych obyczajów, pogardzał tchórzliwym, lubieżnym i umiarkowanym w jedzeniu i piciu Syryjczykiem. Ale drwiąc z niego, jednocześnie litował się nad nim, jak nad dzieckiem.
— Wujaszku! — szlochał Strombix.
— No, co tam znowu? Daj mi pokój.
— Czy w tym lesie są niedźwiedzie?
— Są — odparł Aragaris ponuro.
— A gdybyśmy się z którym zetknęli, co?
— Zabilibyśmy go, sprzedali skórę i przepili.
— A gdyby tak... naopak... on właśnie...
— Tchórzu! Odrazu widać, żeś chrześcijanin.
— Dlaczegóż to chrześcjanin zaraz ma być tchórzem? — obraził się Strombix.
— Sam przecie mi mówiłeś, co w waszej księdze stoi: „Jeżeli cię uderzą w lewy policzek, nadstaw prawy.”
— Tak jest, w istocie.
— Więc widzisz. Jeżeli tak, to, na mój rozum, nie powinno się wojować. Jak cię wróg palnie w jeden policzek, to co?.. nadstawiasz drugi? Wszyscyście tchórze — i tyle.
— Cezar Julian jest chrześcijaninem, a przecie nie tchórz — bronił się Słrombix.
— Wiem o tem, siostrzeńcze, — ciągnął Aragaris — że potraficie przebaczać nieprzyjaciołom, gdy dochodzi do potyczki. Wymokłe kury! Masz brzuch nie większy od mojej pięści, ząbkiem czosnku możesz się opchać na cały dzień.. Dlatego też zamiast krwi masz błotnistą wodę.
— Ach, wujaszku, wujaszku! — tonem wymówki rzekł Strombix. — Pocóżeś wspomniał o pożywieniu! Znowu mi świdruje w dołku! Daj mi trochę czosnku, jeżeli co masz w torbie.
— Jak ci oddam, co zostało, jutro zdechniemy obaj z głodu w tym lesie.
— Ach, mdli mię, jeżeli mi nie dasz natychmiast, padnę z wycieńczenia, i będziesz mnie musiał nieść.
— Masz, nasyć się, psie!
— I okruszynę chleba! — błagał Strombix.
Aragaris oddał mu, klnąc, ostatni kawałek żołnierskiego suchara, „bukcenatu.” Sam najadł się poprzedniego dnia za dwóch słoniny wieprzowej z grochem.
— Baczność! — rzekł, zatrzymując się. — Słychać głos rogu! Obóz musi być niedaleko. Trzeba iść w kierunku północnym. Niedźwiedzi się nie boję, — dodał Aragaris zakłopotany — ale centuryon...
Żołnierze przezywali tego nienawistnego setnika „Cedo-Alteram” co znaczy: „Podaj nową,” ilekroć bowiem rózga, którą chłostał opieszałego żołnierza, łamała się, wykrzykiwać zwykł wesoło: „Cedo alteram!”
I te dwa wyrazy stały się jego przydomkiem.
— Jestem pewien, — mówił barbarzyńca — że Cedo-Alteram uczyni z moim grzbietem to, co garbarz ze skórą wołową! Kiepska sprawa, mój siostrzanie, oj, kiepska!
Pozostali z tyłu wojska dlatego, że Aragaris, według zwyczaju, upił się do utraty przytomności w rabowanej wiosce. Strombix zaś był pobity. Mały Syryjczyk napróżne usiłował pozyskać względy pewnej ładnej dziewczyny Frankonki. Szesnastoletnia piękność, córka zabitego w utarczce barbarzyńcy, poczęstowała go dwoma policzkami takiej mocy, że upadł na wznak, poczem skopała go tęgiemi nogami.
— To dyabeł, nie dziewczyna — opowiadał Strombix.
— Zaledwiem ją uszczypnął, a ona mało mi kości nie pogruchotała.
Dźwięki rogu stawały się coraz wyraźniejsze. Aragaris, węsząc na podobieństwo ogara, zauważył, że czuć dym. W pobliżu snadź były rozłożone ogniska.
Noc czyniła się ciemniejsza, zaledwie można było rozróżnić drogę. Ścieżka ginęła śród bagien. Trzeba było przeskakiwać z kępy na kępę. Mgła zapadała.
Niespodzianie z wielkiej jodły, której omszone konary przypominały długą siwą brodę, zerwało się coś z przeraźliwym krzykiem. Strombix przykucnął ze strachu.
Zabłądzili ostatecznie. Strombix wdrapał się na drzewo.
— Ogniska są na północ. Niedaleko. Widać tam szeroką rzekę.
— To Ren, Ren! — zawołał Aragaris. — Chodźmy prędzej!
Zaczęli się przeciskać pomiędzy brzozami i osikami stuletniemi.
— Wujaszku, tonę! — skomlał Strombix. — Coś mnie za nogę ciągnie! Gdzieżeś ty?..
Z wysiłkiem Aragaris wydobył go z trzęsawiska i śród przekleństw wsadził sobie na plecy. Wkrótce Sarmata namacał nogami nawpół zgniłe pale faszyn, założonych przez Rzymian. Te faszyny doprowadziły ich do wielkiego gościńca, który wycięło niedawno wojsko Sewera, wodza Julianowego. Barbarzyńcy, ażeby przeciąć drogę, zatarasowali ją według swego zwyczaju olbrzymimi pniami drzew zwalonych.
Trzeba się było przez nie przedzierać. Drzewa te, bądź zbutwiałe, mchem pokryte i rozsypujące się pod nogami, bądź twarde i oślizgłe na deszczu, nadzwyczaj utrudniały przejście. Po takich to drogach, w ciągłem oczekiwaniu napadów, musiała dążyć armia Juliana, z trzydziestu tysięcy ludzi złożona, którą wszyscy wodzowie cesarscy, oprócz Sewera, porzucili zdradziecko.
Strombix kaprysił i przeklinał towarzysza.
— Nie pójdę dalej, poganinie!.. Wolę się położyć na zeschłych liściach i zdychać tutaj. Przynajmniej nie będę patrzał na twoją twarz przeklętą. Och, niewierny! Widać odrazu, że nie nosisz krzyża. Słyszane to rzeczy, żeby chrześcijanie w ten sposób włóczyli się po drogach, i do tego w nocy? I dokąd nam tak śpieszno? Pod rózgi centuryona! Idź sobie sam — ja się nie ruszam.
Aragaris gwałtem go pociągnął, i jak tylko droga nieco gładszą się stała, znowu wziął na plecy kapryśnego towarzysza, który go łajał i szczypał, dopóki po niejakim czasie nie usnął głęboko na grzbiecie „poganina.”
O północy dostali się do bram obozu rzymskiego. Cicho było wszędzie. Most zwodzony na głębokim rowie oddawna już podniesiono. Przyjaciele musieli spędzić noc w lesie, w pobliżu tylnych wrót, zwanych dekumańskiemi.
O świcie zabrzmiały trąby. W zamglonym lesie śpiewał jeszcze słowik, zamilkł jednak, spłoszony wojowniczymi dźwiękami. Do Aragarisa po przebudzeniu doleciał zapach gorącej zupy żołnierskiej, zbudził więc Strombixa. Obaj byli tak głodni, że zapominając o sękatej rózdze Cedo-Alteram, weszli do obozu i zasiedli przy wspólnych kotłach.
W namiocie głównym opodal wrót „pretoryańskich” czuwał cezar Julian.
Od chwili, gdy za wstawieniem się cesarzowej Euzebii był w Medyolanie mianowany cezarem, Julian poświęcił się z zapałem ćwiczeniom rycerskim. Nie poprzestając na studyowaniu pod kierunkiem Sewera wyższej sztuki wojennej, chciał się także zapoznać dokładnie z rzemiosłem prostego żołnierza. Przy dźwięku trąb, w koszarach, na polu ćwiczeń, w ciągu dni całych uczył się z nowozaciężnymi maszerować, strzelać z łuku i procy, biedź pod ciężarem całkowitego rynsztunku, przeskakiwać rowy i płoty, walczyć na miecze. Przemagając hypokryzyę mniszą, budziła się w młodzieńcu krew rodu Konstantyna, na który się złożyły liczne pokolenia surowych i zaciętych wojowników.
— Niestety, boscy Jamblichu i Platonie, gdybyście widzieli, co się stało z uczniem waszym! — wołał chwilami, ocierając pot, płynący z czoła, a wskazując swoją zbroję śpiżową, dodawał:
— Nie prawdaż, Sewerze?.. ta zbroja równie mało przystoi mnie, uczniowi filozofów, jak siodło wojenne ociężałemu wołowi?
Sewer nie odpowiadał, uśmiechając się chytrze. Wiedział on, że te westchnienia i skargi nie były szczere, że owszem Julian był zachwycony postępami swymi w sztuce bojowej.
W ciągu kilku miesięcy do tego stopnia się przeobraził, wyrósł i zmężniał, że wielu nie mogło poznać szczupłego „Greczynka,” jak nazywano go niegdyś na dworze Konstancyusza. Oczy nie uległy zmianie i błyszczały wciąż ogniem zagadkowym, zbyt silnym, prawie gorączkowym, co sprawiało, że jego spojrzenia nie można było zapomnieć. Z każdym dniem Julian uczuwał się silniejszym nietylko fizycznie, lecz także i duchowo. Po raz pierwszy w życiu czuł się szczęśliwym ze szczerej miłości prostaczków.
Odrazu zjednało mu to serca legionistów, że widzieli, jak cezar, krewny Augusta, uczy się rzemiosła wojskowego w koszarach, nie okazując wstrętu do szorstkiego trybu życia żołnierzy. Ponure twarze starych wojowników rozjaśniał uśmiech czuły, gdy podziwiali wzrastającą ciągle zręczność cezara i, wspominając własne lata młode, zdumiewali się nad jego szybkimi postępami.
Julian podchodził do nich, rozmawiał, słuchał opowiadań o dawnych bojach, zasięgał wskazówek co do tego, jak przywiązać pancerz, aby rzemienie zbytnio nie uciskały, albo jak stawiać kroki w ten sposób, ażeby jak najmniejszego doznać znużenia podczas długich pochodów.
Krążyły wieści, że cesarz Konstancyusz umyślnie posłał niedoświadczonego młodzieńca przeciw barbarzyńcom galijskim, ażeby wśród nich śmierć znalazł, że tą drogą chciał się pozbyć rywala, że dowódcy za podszeptem eunuchów cesarskich zdradzili młodego cezara.
To wszystko podniecało jeszcze miłość legionistów ku Julianowi.
Z przezorną zabiegliwością, z całym talentem pozyskiwania życzliwych, nabytym przez wychowanie klasztorne, Julian czynił wszystko dla utrwalenia wzbudzonego ku sobie przywiązania i nienawiści ku cesarzowi. Wobec żołnierzy mówił o bracie Konstancyuszu tonem dwuznacznej uniżoności, ze spuszczonemi oczyma i miną ofiary. Nieustraszoność jego sprzyjała tem łatwiejszemu podbiciu serc wojaków, ponieważ śmierć na polu walki wydawała się mu pożądaną w porównaniu z tą, jakiej uległ Gallus i jaką zapewne cesarz i dla niego także gotował.
Julian urządził sobie życie według twardego wzoru zdobywców starożytnych. Wychowanie stoickie pedagoga Mardoniusza dopomagało mu do znoszenia całkowitego braku wygód. Sypiał mniej od prostego żołnierza, przytem nie na łożu, tylko na kobiercu kosmatym, zwanym przez lud „suburra.” Pierwszą część nocy przeznaczał na sen, drugą na sprawy państwowe i wojenne, trzecią poświęcał Muzom.
Z ulubionemi księgami nie rozstawał się w czasie pochodów. Czerpał natchnienie z Marka Aureliusza, Plutarcha, Swetoniusza, z Katona Cenzora. W dzień usiłował wprowadzić w wykonanie to, co umyślił nocą przy książkach.
W pamiętny poranek przed bitwą pod Argentoratum, usłyszawszy pobudkę o świcie, Julian przywdział pośpiesznie całkowitą zbroję i kazał podać rumaka. W oczekiwaniu przeszedł do najskrytszego kącika namiotu. Stał tam wdzięczny posążek skrzydlaty Merkurego z kaduceuszem, w ręce — boga ruchu, powodzenia i radości. Julian schylił się i rzucił na niewielki trójnóg parę ziarnek kadzidła. Z kierunku dymu cezar, mający pretensyę do znajomości sztuki wróżbiarskiej, wnioskował o pomyślności dnia. W nocy słyszał trzykrotnie krakanie kruka z prawej strony namiotu, co było złą wróżbą.
Julian był do tego stopnia przeświadczony, iż niespodziewane powodzenia wojenne w Galii zawdzięcza mocom nadprzyrodzonym, że z dniem każdym stawał się przesądniejszym.
Wychodząc z namiotu, potknął się o belkę, położoną zamiast progu. Oblicze cezara spochmurniało. Wszystkie znaki były niepomyślne. Postanowił w duszy odłożyć bitwę do następnego dnia.
Wojsko wyruszyło w pochód. Droga przez las była uciążliwa; stosy drzew zwalonych przegradzały ją co chwila. Zapowiadał się dzień upalny. Armia przebyła zaledwie połowę drogi, i około południa do obozu barbarzyńców, rozłożonego na lewym brzegu Renu śród wielkiej równiny przed miastem Argentoratum, pozostawało jeszcze więcej niż dwadzieścia jeden tysięcy kroków.
Żołnierze byli znużeni.
Jak tylko z lasu wydostali się na pole, Julian zgromadził wojsko dokoła siebie i uszykował wkrąg, jak widzów w amfiteatrze w ten sposób, iż sam stanowił środek centuryi i kohort, które od niego rozchodziły się długimi promieniami. Układ taki był w zwyczaju w armii rzymskiej, ażeby jak największa liczba ludzi mogła słyszeć słowa dowódcy.
Julian w kilku krótkich i prostych zdaniach wyjaśnił legionom, że znużenie może źle wpłynąć na rezultat rozprawy, że przeto rozsądniej będzie rozbić namioty na tem polu, wypocząć i nazajutrz ze świeżemi siłami natrzeć na wrogów.
W wojsku powstało szemranie. Żołnierze poczęli uderzać włóczniami o tarcze, co było znakiem zniecierpliwienia. Domagali się w krzykach, żeby Julian prowadził ich niezwłocznie na plac boju. Cezar spojrzał dokoła i z wyrazu twarzy żołnierskich zrozumiał, że opór byłby wielkim błędem. Odczuwał w tłumach ten dreszcz straszliwy, tak dobrze mu znany, który był nieodzownym dla zwycięstwa i który przy najmniejszej nieostrożności mógł się zamienić we wściekłość.
Skoczył przeto na konia i dał znak rozpoczęcia na nowo pochodu. Odpowiedział mu okrzyk zapału, i armia ruszyła z miejsca.
Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy doszli do równiny pod Argentoratum. Ren jaśniał pomiędzy nizkiemi wzgórzami. W stronie południowej wznosiły się ciemne Wogezy, lasami pokryte. Jaskółki szybowały nad wspaniałą rzeką germańską. Wierzby chyliły ku niej srebrzyste gałązki.
Wtem na pagórku najbliższym ukazało cię trzech jeźdźców. Byli to barbarzyńcy.
Rzymianie zatrzymali się i stanęli w szyku bojowym. Julian w otoczeniu sześciuset rycerzy konnych w żelaznej zbroi, zwanych clibanarii, dowodził jazdą na prawem skrzydle, na lewem ustawiła się piechota pod wodzą doświadczonego Sewera, którego wskazówek zresztą słuchał sam Julian. Barbarzyńcy wystawili swą konnicę naprzeciw Juliana z królem Alamanów, Chnodomarem, na czele; przeciwko Sewerowi młody bratanek Chnodomara, Agenaryk, prowadził piechotę.
Zagrały rogi, trąby miedziane i zagięte bukcyny. Znaki, sztandary z nazwiskami kohort, smoki purpurowe, miedziane orły rzymskie skupiły się. Na samym przodzie, ze spokojnemi i poważnemi twarzami, postępowali krokiem ciężkim i regularnym, od którego ziemia buczała i drżała, topornicy i primopilaryusze, nawykli do zwycięstw.
Wtem zatrzymała się piechota Sewera. Ukryci w rowie barbarzyńcy nagle wyskoczyli z zasadzki i rzucili się na Rzymian. Julian z oddalenia dojrzał szerzący się zamęt i popędził z pomocą. Starał się uspokoić żołnierzy i zwracał się do jednej, to do drugiej kohorty, naśladując dobitny styl Juliusza Cezara. Przemawiając: „Exurgamus, viri fortes!” — albo: „Advenit, socii, justum pugnandi jam tempus!” — ten młodzian dwudziestoletni myślał z dumą: „Oto jestem podobny do tego a tego dowódcy.” I nawet w samym ogniu potrzeby czuł się w myśli otoczonym księgami i rad był, że wszystko się odbywa zgodnie z opisami Tytusa Liwiusza, Plutarcha i Salustyusza. Doświadczony Sewer poskramiał jego zapalczywość zimną krwią swoją i rozsądkiem, a pozwalając Julianowi na pewną swobodę, nie porzucał jednak ogólnego kierowania bojem.
Świsnęły strzały, i włócznie barbarzyńców na długich arkanach, i olbrzymie głazy, wyrzucane z machin wojennych.
Rzymianie znaleźli się wreszcie oko w oko ze straszliwymi i tajemniczymi ludami Północy, mieszkańcami zaklętych borów zareńskich, o których krążyło tyle nieprawdopodobnych podań. Nosili oni najpotworniejsze uzbrojenia. Niektórzy mieli plecy okryte skórą niedźwiedzią, a na kudłatej głowie zamiast szyszaka — paszczę zwierzęcą z wyszczerzonymi kłami. Inni nosili hełmy przybrane rogami jelenia lub byka. Alamani gardzili śmiercią do tego stopnia, że rzucali się w bój całkiem nago, jedynie z mieczem i włócznią w dłoni. Włosy rude, u czubka głowy przewiązane, opadały im na kark grubą kitą albo warkoczem, przypominającym grzywę. Na ogorzałej cerze uwydatniały się jasne wąsy, długie, obwisłe. Znaczna liczba tak była dziką, że nie używała żelaza, ale walczyła dzidami z ością rybią u ostrza, napojoną silną trucizną, co je czyniło niebezpieczniejszemi od grotu, gdyż najlżejsze draśnięcie tych szpilek kościanych sprowadzało powolną śmierć w strasznych męczarniach. Zamiast zbroi byli od stóp do głowy pokryci cienkiemi warstwami rogu z kopyt końskich, naszytemi na płótno. W takim stroju wydawali się ci barbarzyńcy jakimiś dziwacznymi potworami, ubranymi w pióra ptasie i łuski rybie.
Byli tam i Sasi o blado-niebieskich oczach, których morze nie przerażało nigdy, ale którzy obawiali się lądu, i Sykambrowie, którzy po porażce na znak żałoby golili głowy, i Herule o źrenicach zielonych, jak fale Oceanu, którego zamieszkiwali brzegi, i Batawowie, i Sarmaci dzicy, i jeszcze jacyś bezimienni, pół-ludzie, pół-zwierzęta, których przerażające twarze widzieli Rzymianie jedynie w chwili zgonu.
Primopilaryusze, zetknąwszy puklerze, tworzyli zwarty mur śpiżowy, niedostępny dla wszelkich pocisków; zwolna, bez przerwy podążający naprzód Alamani rzucili się na nich z dzikim okrzykiem, przypominającym ryk niedzwiedzi. Zawrzała walka pierś przeciw piersi, tarcza przeciw tarczy. Ponad równiną wzbiła się kurzawa tak gęsta, że zaćmiła promienie słońca.
W tej chwili na prawem skrzydle żelazne zastępy konnych klibinaryuszów zachwiały się i rzuciły do ucieczki, grożąc stratowaniem stojących z tyłu legionów. Skroś obłoku strzał i włóczni zabłysła tam w pełnem słońcu ognistej barwy przepaska na głowie olbrzymiego króla Chnodomara.
Julian w czas dobiegł cwałem na swym wronym rumaku, białym od piany. Zrozumiał podstęp. Ukryta w szeregach konnicy piechota barbarzyńska wczołgiwała się pod wierzchowce rzymskie, płatając im brzuchy cięciem krótkiego miecza. Konie padały, pociągając za sobą pancernych katafrastów, którzy przygnieceni ciężarem swej zbroi, podnieść się nie mogli.
Julian stanął wpoprzek ich drogi. Musiał albo powstrzymać pierzchających jeźdźców, albo paść pod kopytami koni. Zmykający trybun klibinaryuszów wpadł na niego. Poznał Juliana, wstrzymał konia, pobladł ze wstydu i przerażenia. Wszystka krew napłynęła Julianowi do głowy; zapominając o swych księgach klasycznych, wychylił się, chwycił zbiega za kark i krzyknął głosem dzikim, który jemu samemu obcym się wydał:
— Tchórzu!
I odwrócił trybuna twarzą ku nieprzyjacielowi. Wtedy katafraści zatrzymali się wszyscy. Poznali wystrzępionego w boju szkarłatnego smoka cezarowego i stali w pomieszaniu. Ale po chwili cała masa żelazna zwróciła się z chrzęstem i runęła znowu na nieprzyjaciół.
Stał się zamęt. Włócznia ugodziła Juliana prosto w piersi; jedynie pancerzowi zawdzięczał ocalenie. Strzała swisnęła mu koło ucha, musnąwszy piórami policzek.
Na pomoc słabnącej konnicy Sewer wysłał straszliwe legiony Kornutów i Brakatów, nawpół dzikich sojuszników Rzymian. Ci mieli zwyczaj rozpoczynać swój hymn wojenny „Barryt,” dopiero w krwawem upojeniu walką:
Zaczęli śpiewać głosem cichym a żałosnym, i pierwsze tony spokojne były jak nocny szmer liści, ale powoli Barryt stawał się głośniejszym, uroczystszym i straszliwszym, aż wreszcie przeszedł we wściekły, ogłuszający ryk, niby ryk wzburzonego morza, rozbijającego się o skały. Śpiew ten oszołamiał ich do zapomnienia o sobie.
Julian przestał widzieć i pojmować, co się działo dokoła niego. Czuł tylko nieznośne pragnienie i ból w zmęczonej ręce od trzymania miecza. Stracił poczucie czasu. Ale Sewer zachowywał całą przytomność umysłu i kierował walką z nieporównaną roztropnością. Przerażony i zmieszany Julian dostrzegł pomarańczową przepaskę tęgiego Chnodomara w samem sercu legionów. Jazda barbarzyńska wdarła się klinem w środek armii rzymskiej. Julianowi przeleciała przez głowę myśl: „Wszystko stracone!” Przypomniał sobie niepomyślne wróżby poranne i zwrócił się z ostatnią prośbą do bogów olimpijskich:
— Przybądźcie mi na pomoc! albowiem któż, jeżeli nie ja, wskrzesi władzę waszą nad światem?
Środek wojska stanowili starzy weterani z legionu Petulanów, czyli „Wrzących,” nazwanych tak dla niezwykłej odwagi. Sewer liczył na nich i nie zawiódł się. Jeden z nich zawołał:
— Viri fortissimi! Najwaleczniejsi z walecznych. Nie zdradzajmy Rzymu i naszego cezara! Umrzyjmy za Juliana!
— Niech żyje cezar Julian!.. Za Rzym! — odpowiedziały pełne stanowczości głosy.
I osiwiali pod sztandarami starej raz jeszcze szli na śmierć ze spokojem i powagą.
Tchnienie potężnej Romy przeleciało nad zastępami.
Jnlian z oczyma we łzach zapału rzucił się ku weteranom, ażeby umrzeć z nimi razem. Poczuł znowu, że siła szczerej miłości, siła ludu unosi go na skrzydłach i wiedzie ku sławie.
Wtedy trwoga owładła tłumami barbarzyńców. Zachwiali się i pierzchli.
A miedziane orły legionów z drapieżnymi dziobami, z rozpostartemi skrzydły, błyszcząc groźnie w słońcu, wzleciały raz jeszcze, by zwiastować rozproszonym oddziałom zwycięstwo Wiecznego Miasta.
Alamani i Frankowie konali, walcząc do ostatniego tchnienia.
Klęcząc w kałuży krwi, barbarzyniec wywijał jeszcze stępionym mieczem lub dzidą w słabnącej dłoni, a w zamglonem jego spojrzeniu nie było widać ani trwogi, ani rozpaczy, tylko pragnienie zemsty i pogardę względem zwycięzcy. Nawet ci, których uważano za trupów, podnosili się, zmiażdżeni napoły, chwytali zębami za nogi wrogów i wpijali się w nie tak silnie, że Rzymianie musieli ich wlec za sobą. Sześć tysięcy barbarzyńców padło na polu walki lub potonęło w Renie.
Wieczorem, gdy cezar Julian stał na wzgórzu, otoczony jak aureolą promieniami zachodzącego słońca, przyprowadzono do niego króla Chnodomara, wziętego do niewoli na prawym brzegu rzeki. Sapał on ciężko, olbrzymi, spocony, zsiniały. Ręce miał skrępowane z tyłu. Ukląkł przed swym zwycięzcą, a młody dwudziestosześcioletni cezar położył drobną dłoń na kudłatej głowie barbarzyńskiego konunga.