Julian Apostata (Mereżkowski, 1901)/Część I/XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Julian Apostata
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1901
Druk Towarzystwo Artystyczno-Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Czekalski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX

Był czas winobrania. Po całych dniach powietrze drżało od pieśni na wybrzeżach wesołej zatoki Neapolitańskiej.
W ulubionej przez Rzymian miejscowości zamiejskiej, w Bajach, słynnych ze swych kąpieli siarczanych, ludzie bezczynni rozkoszowali się przyrodą, wymyślniejszą i lubieżniejszą jeszcze, niż oni.
Był to nieskażony kącik tego wykwintnego i zacisznego świata, który czarował wyobraźnię Horacego, Propercyusza i Tybulla. Najlżejszy cień wieku zakonników nie przyćmił jeszcze tego słonecznego wybrzeża między Wezuwiuszem a przylądkiem Misena. Nie zaprzeczano tam chrześcijaństwa, ale się z niem załatwiano za pomocą lekkiego żartu. (Grzesznice nie pokutowały tam jeszcze, owszem niewiasty uczciwe raczej wstydziły się cnoty, jako rzeczy niemodnej. Gdy dochodziły wieści o nowych proroctwach Sybilli, grożących zgrzybiałemu światu zagładą ostateczną, albo o nowych zbrodniach i ponurych praktykach pobożnych cesarza Konstancyusza, o najeździe Persów na Wschodzie, o chmurach barbarzyńców, nadciągających z Północy, o pustelnikach, tracących obraz człowieczeństwa w pustyniach Tebaidy — szczęśliwi mieszkańcy Bajów, przymykając oczy, wdychali wietrzyk łagodny, przeniknięty wonią winogron z Falerna, tylko co wyciśniętych pod prasą, i pocieszali się epigramatami. Na zapomnienie o klęskach Rzymu, przepowiedniach końca świata, wystarczały im krótkie i ładne wierszyki, które sobie wzajemnie posyłali w upominku.
Coś starczego i dziecięcego zarazem dało się czytać na wesołych twarzach ostatnich epikurejczyków. Ani świeże wody słone kąpieli morskich, ani gorące źródła siarczane Bajów nie zdołały całkowicie wyleczyć tych młodzieńców zwiędłych i wątłych, łysych w dwudziestym roku życia i zestarzałych nie przez własne nadużycia, lecz przez nadużycia przodków, już znudzonych literaturą, wiedzą, kobietami, zdolnych a strawionych niemocą, noszących w żyłach bladą, stygnącą krew pokoleń spóźnionych.
W jednym z najkwiecistszych i najwygodniejszych kącików pomiędzy Bajami a Puteolami, pośród czarnych płaskich wierzchołków limb italskich, bieliły się marmurowe ściany willi.
Przy wielkiem oknie, otwartem prosto na morze, tak, że z pokoju nie widać było nic, prócz fal i nieba, leżała na łożu Myrra.
Lekarze nie mogli zrozumieć jej choroby, ale Arsinoe, widząc, że siostra z każdym dniem traci siły i niknie, wywiozła ją z Rzymu na brzeg morza.
Pomimo choroby, Myrra, wzorem zakonnic i pustelników, sama sprzątała w pokoju, sama przynosiła sobie wadę i próbowała nawet prać bieliznę i gotować w kuchni. Przez długi czas, dopóki wytrzymać mogła, nie dawała się namówić do spoczynku, spędzając noce na modlitwach i czytaniu, a pewnego dnia przerażona Arsinoe dostrzegła na wątłem ciele siostry włosiennicę. Ze swej izdebki maleńkiej Myrra kazała usunąć wszystkie przedmioty zbytkowne, tkaniny i sprzęty, nie pozostawiając nic, prócz łoża i prostego krzyża drewnianego. Pokój z gołemi ścianami stał się podobnym do celi mniszej. Myrra zachowywała ściśle posty, i Arsinoe miała trudną walkę z tą wolą upartą a łagodną.
Nudy znikły bez śladu z życia Arsinoe. Przechodziła z nadziei wyzdrowienia Myrry do rozpaczy, a lubo nie kochała jej więcej, niż dawniej, jednakie teraz dopiero w obawie przed rozstaniem na wieki lepiej zrozumiała swą miłość.
Nieraz z macierzyńską litością spoglądała Arsinoe na tę twarz delikatną i wychudłą, tchnącą niebiańskim wdziękiem, na to drobne ciało, trawione zbyt silnym ogniem wewnętrznym. Gdy chora wzdragała się przyjmować wino lub pokarm, przepisany przez lekarzy, Arsinoe mówiła, rozdrażniona:
— Alboź ja tego nie widzę, Myrro, że ty szukasz śmierci? Co ty wyprawiasz z sobą?
— Nie wszyatko-ż to jedno żyć, albo umrzeć? — odpowiadała dziewczyna z takiem głębokiem przekonaniem, że Arsinoe nie mogła znaleźć odpowiedzi.
— Ty mnie nie kochasz...
Ale Myrra, pieszcząc ją, zapewniała:
— Droga moja, ani wiesz nawet, jak ja cię kocham... O! gdybyś ty mogła tylko...
Chora nie kończyła nigdy i nie zapytywała siostry o to, czy wierzy. Ale chwilami wlepiała w nią spojrzenie smutne, jak gdyby chciała, ale bała się coś jej powiedzieć. Arsinoe czuła w tem długiem spojrzeniu zarzut niemy, jednakże i ona także nie rozmawiała z nią o wierze, nie miała odwagi dzielić szalonej nadziei nieśmiertelności.
Myrra słabła z dniem każdym, topniała jak wosk płonącej świecy, a w miarę tego stawała się coraz weselsza i spokojniejsza.
Juwentyn, który uciekł był z Rzymu przed nagabywaniami matki i oczekiwał z Dydymem w Neapolu odejścia statku do Aleksandryi, odwiedzał je każdego wieczoru.
Czytywał im Ewangelię i opowiadał legendy o świętych pustelnikach. O, jakże zazdrościła Myrra tym niewiastom, które od kilkunastu lat nie widząc twarzy ludzkiej, żyły, nagie jak w raju, na dnie odchłani, pod nieprzeniknionym namiotem drzew zielonych, nad brzegiem chłodnego strumienia! Wiecznie radosne, dniem i nocą wysławiały Trójjedynego Boga, karmiąc się ziarnkami, które im ptaki boże znosiły, nie obawiając się ani mrozu w zimie, ani skwaru w lecie, albowiem Bóg okrywał je i ogrzewał swą łaską.
Z dziecinną radością słuchała opowiadania o błogosławionym Erazmie, który zaprzyjaźnił się ze lwem i mieszkał z nim w jednej jaskini. Law prowadził do wody jego osła i spoglądał łagodnie jasnem, królewskiem swem wejrzeniem na świętego, który go głaskał po twardej grzywie. Po zgonie świętego zwierz długo błąkał się po pustyni, żałośnie porykując. A gdy go przyprowadzono do grobu Erazma, lew począł obwąchiwać ziemię, odmawiał pokarmu i nie chciał odejść od grobu, aż zdechł.
Wzruszało ją podanie o innym pustelniku, który przywrócił wzrok ślepym szczeniętom hyeny, przez matkę w pysku przyniesionym do stóp świętego.
O, jakżeby pragnęła Myrra udać się do tych jaskiń ponurych i ciemnych, do tych istot wzniosłych i tajemniczych! Pustynia nie wydawała jej się smutną i bezpłodną, lecz zieloną i kwitnącą jak raj ziemski, pełną cudów, opromienioną blaskiem takim, jakiemu podobnego nie znaleźć na świecie całym. Dusiła się pod dachem domu. Nieraz, rozgorączkowana cierpieniami, stęskniona do Tebaidy, patrzała na białe żagle statków, niknące w oddali, i wyciągała ku nim swoje blade dłonie. O! gdybyż mogła ulecieć ich śladem i odetchnąć czystem powietrzem pełnej milczenia i spokoju pustyni! Nieraz próbowała wstać, zapewniając, iż czuje się lepiej, że wkrótce do zdrowia powróci, w tajonej nadziei, że jej pozwolą odjechać z Dydymem i Juwentynem, gdy tylko statek z Aleksandryi nadpłynie.
Anatol, wierny wielbiciel Arsinoi, także mieszkał w Bajach. Młody epikurejczyk urządzał zachwycające przejażdżki w złoconych łodziach z jeziora Ayerno do zatoki w gronie wesołych towarzyszów i pięknych kobiet. Rozkoszował się widokiem śpiczastych żagli purpurowych, sunących po uśpionem morzu, delikatnymi odcieniami zorzy wieczornej na skałach Caprei i zamglonej Ischii, które wyglądały jak olbrzymie przezrocze ametysty, bawił się żartami przyjaciół z wiary bogów, cieszył aromatem wina, upajającymi, choć fałszywymi pocałunkami zalotnic.
Ale ilekroć wstępował do cichej celi Myrry, uczuwał, że i druga strona życia była dla niego dostępną. Wzruszał go niewinny powab bladej twarzyczki dziewczęcia. Pragnął wierzyć w to wszystko, co stanowiło jej wiarę: w słodkiego Galilejczyka i w cudowną nieśmiertelność. Przysłuchiwał się opowiadaniom Juwentyna, i życie anachoretów wzniosłem mu się wydawało.
Ze zdziwieniem spostrzegał Anatol, że prawda istniała dla niego zarówno w upajaniu się życiem, jak i w zaparciu się świata, w tryumfie materyi, jak i w tryumfie duszy, w umartwieniu, jak i w zmysłowości. Myśl jego pozostawała czystą. Nie czuł żadnych wyrzutów.
Nawet wątpliwości miały dla niego urok nowej zabawy, i te miękkie a głębokie fale życia, te przejścia od pogaństwa do chrystyanizmu nie męczyły go, ale raczej kołysały.
Pewnego wieczoru Myrra zasnęła przy otwartem oknie. Budząc się, rzekła do Juwentyna z promiennym uśmiechem:
— Miałam dziwny sen...
— Jaki?
— Nie mogę Bobie przypomnieć. Ale był to sen szczęścia. Czy wierzysz w to, że cały świat będzie zbawiony?
— Wszyscy sprawiedliwi dostąpią zbawienia, grzesznicy zaś będą ukarani.
— Sprawiedliwi, grzesznicy!.. Ja myślę inaczej — odpowiedziała Myrra, uśmiechając się ciągle w zamyśleniu, jak gdyby starała się sobie sen przypomnieć. — Wiesz, Juwentynie, ja wierzę, że wszyscy, wszyscy będą zbawieni, że Bóg nie będzie miał żadnej zgubionej istoty!
— Tak myślał wielki nauczyciel Orygenes, który mawiał: „Salvator meus laetari non potest, donec ego in iniquitate parmaneo” (Zbawiciel mój nie może się radować, dopóki pozostaję w nieprawości). Ale to jest herezya...
Myrra, nie słuchając go, mówiła dalej:
— Tak, tak. Musi być tak, teraz to zrozumiałam: wszyscy będą zbawieni, co do jednego! Bóg nie pozwoli, aby jedno nawet ze stworzeń Jego miało być zgubionem.
— Chciałem niegdyś wierzyć tak samo, — wyszeptał Juwentyn — ale bałem się...
— Nie trzeba się bać... Gdzie jest miłość, tam bojaźni być nie może. Ja się nie boję niczego.
— A... on? — zapytał Juwentyn z pewną nieśmiałością.
— Kto?
— Ten, którego wspominać się nie godzi. Zbuntowany!
— I on, i on także! — zawołała Myrra tonem zuchwałej wiary. — Dopóki istnieć będzie jedna choćby dusza, która nie osiągnęła zbawienia, dopóty żadna istota nie będzie się cieszyła szczęściem zupełnem. Skoro miłość jest bez granic — więc jakże? Wszystko będzie w Bogu, i Bóg będzie we wszystkiem. Przyjacielu, co to za szczęście — życie! Zrozum tylko. Tego jeszcze ocenić nie umiemy! Ale trzeba błogosławić wszystkiemu — pojmujesz, bracie mój, czy czujesz, co to znaczy błogosławić wszystkiemu?
— Nawet złemu?
— Złe nie istoieje, skoro niema śmierci.
Przez otwarte okno dochodziły echa piosnek bachicznych towarzyszów Anatola, ucztujących w purpurowych łodziach ze śpiczastymi żaglami na ściemniałym wieczornym błękicie morza.
Myrra wskazała na nich.
— I to również jest piękne. I im błogosławić trzeba — wyszeptała z cicha jakby do siebie.
— Błogosławić grzeszne śpiewy? — zapytał Juwentyn z niepokojem.
Myrra potrząsnęła głową:
— Nie! Wszystko jest dobre, wszystko jest czyste. Piękność od Boga pochodzi. Czego się obawiasz, przyjacielu? O! jakiej potrzeba swobody, ażeby kochać! Kochaj Go i nie bój się. Ty nie wiesz jeszcze, ile szczęścia daje życie!
Westchnęła ciężko, jak gdyby w przeczuciu blizkiego odpocznienia, dodając:
— I ile szczęścia śmierć daje...
Była to ich ostatnia rozmowa. Myrra leżała przez wiele dni nieruchomie i w milczeniu, nie otwierając oczu. Musiała zapewne cierpieć bardzo, gdyż w pewnych chwilach brwi jej marszczyły się boleśnie, ale uśmiech słodyczy i rezygnacyi zacierał w jednej chwili ten kurcz mimowolny, i nigdy jęk najsłabszy ani skarga nie wydarły się z ust zaciśniętych.
Raz śród nocy słabym głosem wezwała Arsinoę, siedzącą u jej boku. Chora mówiła z trudnością. Nie otwierając oczu, zapytała:
— Dnieje?
— Nie, jeszcze noc, — odpowiedziała Arsinoe — ale niedaleko do rana.
— Nie, słyszę... Kto tu jeat? — mówiła Myrra jeszcze ciszej.
— To ja, Arsinoe.
Chora otworzyła nagle szeroko błyszczące swe oczy i wlepiła je w siostrę.
— Zdawało mi się... — rzekła Myrra z wysiłkiem — zdawało mi się, że to nie ty... że byłam sama.
Następnie bardzo wolno, z trudnością, ociężałym ruchem splotła swe przezroczyste dłonie z wyrazem bojaźni i błagania. Kąciki ust zadrżały, brwi ściągnęły się.
— Nie opuszczaj mnie! Gdy umrę, nie myśl, że mnie już więcej niema.
Arsinoe pochyliła się nad nią, ale Myrra była zbyt osłabiona i napróżno starała się ją pocałować. Wtedy Arsinoe przysunęła twarz do jej oczu, i dziewczyna zlekka długiemi rzęsami musnęła jej policzek. Była to ich zwyczajna pieszczota, jeszcze w dzieciństwie wymyślona przez Myrrę; zdawać się mogło, że nad policzkiem drżały wiotkie skrzydła motyla.
Ta pieszczota ostatnia przypomniała Arsinoi całe ich życie wspólne i całe przywiązanie. Padła na kolana i po raz pierwszy od lat wielu wybuchnęła niepowstrzymanym płaczem. Miała wrażenie, że jej serce we łzach się rozpływa.
— Nie, Myrro, — łkała — ja ciebie nie opuszczę... Pozostanę na zawsze z tobą.
Oczy Myrry zajaśniały weselem.
— A zatem ty...? — wyszeptała.
— Tak jest, chcę wierzyć i uwierzę! — zawołała Arsinoe.
I w tej samej chwili zdumiała się nad temi nieoczekiwanemi słowy. Wydawały jej się one cudem, nie złudzeniem, przeto ich cofnąć nie chciała.
— Udam się na pustynię, Myrro, jak ty, zamiast ciebie — ciągnęła w uniesieniu szalonej miłości. — I jeżeli Bóg istnieje, musi sprawić, ażeby nie było śmierci, ażebyśmy wiecznie były razem!
Myrra z przymkniętemi oczyma słuchała słów siostry i z uśmiechem niezmiernego uspokojenia szepnęła:
— Teraz mogę zasnąć. Nic mi już nie trzeba. Dobrze mi.
Nie odemknęła już oczu, nie przemówiła ani razu. Twarz jej pozostała spokojną i poważną, jak umarłych. Tak przeżyła jeszcze dni kilkanaście.
Kiedy jej podsuwano do ust czarę wina, wypijała parę kropel. Gdy oddech jej stawał się nierównym i utrudnionym, Juwentyn, pochylony nad nią, śpiewał modlitwę lub jaki hymn kościelny, i wkrótce Myrra, niby ukołysana, zaczynała oddychać ciszej i równiej.
Pewnego jasnego wieczoru, gdy słońce przeistoczyło Ischię i Capreę w olbrzymie przezrocze ametysty, gdy morze nieruchome zlewało się z niebem, na którem pierwsza gwiazda, jak przeczucie, niedostrzegalnie prawie drżała. Juwentyn śpiewał przy konającej słodki hymn wieczorny:

Deus, creator omnium,
Polique rector, vestiens
Diem decore lumine,
Noctem sopora gratia...

(Bóg, wszego świata stworzyciel,
Pan niebios, który odziewa
Dzień promieniami cudnymi,
Noce zaś sennym urokiem,
Co członki ciała znużone
Krzepi spoczynkiem do pracy,
Duszę umacnia słabnącą,
Bojaźń rozprasza i smutek...)

Prawdopodobnie Myrra wydała ostatnie tchnienie przy dźwiękach tego uroczystego hymnu. Nikt nie spostrzegł, że przestała oddychać. Życie i śmierć tęm samem były dla niej, albowiem życie jej zlało się z wiecznością nieuchwytnie i bez bólu, jak świeżość pięknego zmierzchu zlewa się z chłodem nocy.
Arsinoe pochowała Myrrę w katakumbach i własną dłoaią wyryła na płycie: „Myrrha, viris!” — Żyjesz, Myrro!
Nie płakała prawie wcale. W sercu jej zapanowała zupełna beznamiętność, pogarda dla świata i pokrewne rozpaczy postanowienie niezłomne uwierzenia w Boga, albo przynajmniej uczynienia wszystkiego, co było w jej mocy, ażeby w Niego uwierzyć. Powzięła zamiar rozdać swój majątek pomiędzy ubogich i udać się na pustynię. W tym samym dniu, w którym Arsinoe zwierzyła się z tymi projektami oburzonemu opiekunowi, otrzymała z Galii krótki list zagadkowy od cezara Juliana:
„Julian wielce szlachetnej Arsinoi — radości.
„Czy pamiętasz, o czem rozmawialiśmy w Atenach przed statuą Artemidy? Czy pamiętasz o naszem przymierzu? Wielką jest moja nienawiść, ale większą miłość. Niebawem zapewne lew otrząśnie się z oślej skóry. Tymczasem bądźmy cisi, jak gołębie, przezorni jak węże, według Jezusa Nazareńskiego!”




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Apolinary Antoni Czekalski.