Julian Apostata (Mereżkowski, 1901)/Część I/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Julian Apostata |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1901 |
Druk | Towarzystwo Artystyczno-Wydawnicze |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Czekalski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nadworni twórcy epigramatów, którzy dawniej nazywali Juliana wzgardliwie „Victorinus” (zdobywczątko), ze zdziwieniem otrzymywali wiadomości o ciągłych zwycięstwach cezara. Śmieszna rzecz stawała się straszną. Wiele mówiono o cezarach, o tajemniczej mocy szatańskiej, wspierającej przyjaciela Maksyma z Efezu.
Julian podbił nanowo dla cesarstwa Rzymskiego: Argentoratum, Bracomagum, Tres Tabernae, Suessionum, Nemetów, Wangianów, Mogontiacum. Żołnierze uwielbiali go po dawnemu, a Julian coraz bardziej utrwalał się w przekonaniu, że bogowie olimpijscy go wspierają. Wszelako przez ostrożność nie przestawał uczęszczać do kościoła chrześcijańskiego, a w mieście Vienna nad rzeką Rodanem wysłuchał umyślnie mszy solennej.
W połowie grudnia zwycięski cezar powracał z długiej wyprawy na zimowe leże do ulubionego swego miasteczka Parisis Lutetia, leżącego nad brzegami Sekwany.
Noc zapadała. Niebo północne zdumiewało południowców dziwnymi bladozielonymi odcieniami. Śnieg, spadły niedawno, skrzypiał pod nogami żołnierzy.
Lutetia, zbudowana na wielkiej wyspie, była ze wszystkich stron otoczona wodą. Dwa mosty drewniane łączyły miasto z pobrzeżem. Budynki były w oryginalnym stylu gallo-romańskim, z szerokiemi oszklonemi galeryami, które zastępować miały otwarte portyki krajów południowych. Nad miastem wisiały dymy mnóstwa kominów. Drzewa okryte były szronem.
W ogrodach wzdłuż ścian, zwróconych na południe, niby zziębłe dzieci, kuliły się przywiezione przez Rzymian drzewa figowe, starannie owinięte słomą w obawie mrozów.
Tego roku zima była ciężka, chociaż wiatry zachodnie z oceanu nawiewały odwilż.
Olbrzymie kry białe, rozbijając się i z trzaskiem wdzierając się jedna na drugą, płynęły Sekwaną. Greccy i rzymscy wojownicy przyglądali się im ze zdumieniem. Julian podziwiał te przezroczyste złomy, niewiadomo, błękitne czy zielonawe, porównywając je do marmurów frygijskich, zlekka upstrzonych zielonemi żyłkami.
W posępnej tajemniczej piękności Północy było coś ujmującego i wzruszającego, niby oddalone wspomnienie. Przybyto do pałacu. Był to gmach olbrzymi, którego ceglane arkady i baszty czerniały na niebie wieczornem.
Julian wszedł do biblioteki. Było zimno. Rozpalono duży ogień na kominie i wręczono mu wiele listów, przybyłych do Lutecyi podczas jego nieobecności. Jeden z nich pochodził z Azyi Mniejszej od boskiego Jamblicha. Zapachnęło od niego południem.
Na dworze szalała wściekła zawieja. Wicher wył w kominie, i wydawało się, że ktoś dobija się do zamkniętych okienic. A Julian, przymknąwszy oczy, widział przed sobą Propileje marmurowe, otulone mrokiem, które przesuwały się szybko i rozpływały, jak złote obłoki, na krańcach horyzontu.
Drgnął i wstał z siedzenia. Ogień zagasł. Mysz gryzła pergaminy w bibliotece.
Julian uczuł potrzebę zobaczenia twarzy ludzkiej. Uśmiechnął się szyderczo, przypomniawszy sobie, że ma żonę. Była to krewna, cesarzowej Euzebii, imieniem Helena, którą cesarz zmusił do wyjścia za Juliana na krótko przed jego wyruszeniem do Galii.
Julian nie kochał Heleny. Chociaż od ich ślubu z górą rok upłynął, jeszcze prawie jej nie widział, nie znał, jednej nocy przy niej nie spędził. Żona jego pozostała dziewicą.
Od najwcześniejszej młodości marzyła ona jedynie o tem, by zostać oblubienicą Chrystusa. Myśl o małżeństwie budziła w niej odrazę. Na razie czuła się zgubioną, potem jednak, widząc, że Julian nie wymaga od niej czułości małżeńskich, uspokoiła się i żyła w zamku, jak zakonnica, wiecznie poważna, cicha, cała czarno ubrana. Helena w modłach swoich ślubowała czystość.
Tej nocy złośliwa ciekawość sprowadziła Juliana przez ciemne i puste korytarze do wieży, w której modliła się jego małżonka. Nie pukając, otworzył drzwi i wszedł do słabo oświetlonej celi. Ujrzał dziewicę, modlącą się na kluczniku przed ogromnym krzyżem.
Julian podszedł do niej, zasłaniając dłonią płomyk lampy, i w ciągu kilku minut przyglądał się jej, chmurny. Była tak zatopiona w modlitwie, że nie zauważyła go. Wreszcie odezwał się:
— Heleno!
Krzyknęła. Zwracając ku niemu twarz bladą i surową.
— O, jakżeś mnie przestraszył!
On popatrzał dziwnym wzrokiem na krzyż olbrzymi, Ewangelię, klęcznik i mruknął:
— Ciągle się modlisz?
— Tak jest, i za ciebie modlę się także, miły Bogu cezarze.
— I za mnie także? Doprawdy! Wyznaj więc, Heleno, że masz mnie za wielkiego grzesznika.
Spuściła oczy i nic nie odpowiedziała. On spochmurniał jeszcze bardziej.
— Nie obawiaj się, powiedz. Czy sądzisz, że w czemkolwiek osobliwie zawiniłem przeciwko Bogu?
Zajrzał jej w oczy. Odpowiedziała cichutko:
— Osobliwie? O tak, sądzę... Nie gniewaj się...
— Byłem tego pewien! A więc, mów! Będę żałował za swój grzech...
Jeszcze ciszej, ale surowym tonem odpowiedziała Helena:
— Nie śmiej się! Ja odpowiem za duszę twą przed Bogiem.
— Ty!... za moją!
— Zali nie jesteśmy połączeni na zawsze?
— Czem?
— Sakramentem małżeństwa.
— Małżeństwem religijnem? Ależ do tej chwili jeszcze jesteśmy obcy względem siebie, Heleno!
— Obawiam się o duszę twoją, Julianie! — powtórzyła, utkwiwszy w nim spojrzenie niewinnych swych oczu.
Położył jej dłoń na ramieniu i patrzał drwiąco w twarz bladą, wycieńczoną postami, z której wiał chłód dziewiczości. Jednak na twarzy tej dziwnie odbijały prześliczne drobne wargi różowe, wpół otwarte z wyrazem badawczej trwogi.
Julian nachylił się ku niej, i nim spostrzegła, pocałował ją w usta.
Odskoczyła i rzuciła się w kąt przeciwległy izby, kryjąc twarz w dłoniach. Potem, zwolna opuściwszy ręce, spojrzała na Juliana oczyma obłąkanemi z przerażenia, przeżegnała pośpiesznie siebie i jego, szepcąc:
— Precz, precz ode mnie, duchu nieczysty... Znam cię!.. Tyś nie Julian, jeno szatan... W imię Przenajświętszego Krzyża zaklinam cię... przepadnij!
Gniew opanował Juliana. Podszedł ku drzwiom, zaryglował je, następnie, zbliżywszy się do Heleny, rzekł z uśmiechem:
— Opamiętaj się, Heleno! Jestem człowiekiem, twoim mężem, nie zaś dyabłem. Sam Kościół pobłogosławił nasz związek.
Im więcej jej nienawidził, tem mocniej pragnął owładnąć tą surową dziewicą. Ona przesunęła zwolna rękoma po oczach...
— Przebacz mi. Przywidziało mi się! Takeś mnie nastraszył. Julianie! Wiem przecie, że nie życzysz mi nic złego... Ale miewałam już dawniej widzenia. I teraz myślałam, że także... „On” tuła się tutaj po nocach! Widziałam go po dwakroć... mówił mi dużo złego o tobie.. Od tej chwili... boję się. „On” mi powiedział, że nosisz na twarzy piętno Kaina. O, czemu na mnie spoglądasz w ten sposób, Julianie?
Drżała, jak schwytane ptaszę, przyciskając się do ściany. Julian podszedł i porwał ją w objęcia.
— Co czynisz? Puść mnie, puść!
Próbowała krzyczeć, zawołać służącą:
— Eleuteryo! Eleuteryo!
— Kogo wołasz? Alboż nie jestem twym mężem?
Wtedy zaczęła płakać gorzko.
— Bracie mój!.. To się stać nie może. Jestem oblubienicą Chrystusa! Sądziłam, że ty...
— Oblubienica cezara rzymskiego nie może być oblubienicą Chrystusa!
— Julianie! Jeżeli wierzysz w Niego...
Zaśmiał się.
— Nienawidzę Galilejczyka.
Zrobiła ostateczny wysiłek, chcąc go odtrącić, i zrozpaczona, zawołała:
— Precz stąd, szatanie!.. Panie! czemuś mnie opuścił?..
Julian pokrywał jej biały kark zuchwałymi pocałunkami. Miał wrażenie, że popełnia morderstwo. Osłabiona walką Helena prawie już nie stawiała oporu, nie przestawiła wszakże jęczeć:
— Miej litość... mój bracie!
Świętokradzką ręką poczuł zdzierać z niej czarne szaty. Duszę przepełniała mu zgroza, jednakże nigdy w życiu nie odczuwał takiego upojenia złem. Wreszcie przez poszarpaną odzież zaświeciło nagie ciało. Wtedy z szyderczym uśmiechem cezar spojrzał wyzywająco w przeciwległy kąt celi, gdzie migotała lampka na świeczniku, a na ścianie wisiał wielki czarny krucyfiks.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |