Julian Apostata (Mereżkowski, 1901)/Część I/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Julian Apostata |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1901 |
Druk | Towarzystwo Artystyczno-Wydawnicze |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Czekalski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dwa lata z górą upłynęły od zwycięstwa pod Argentoratum. Julian oswobodził Galię od barbarzyńców. Na początku wiosny, gdy jeszcze nie był ruszył z zimowych leży w Lutecyi, otrzymał list ważny od cesarza Konstancyusza, który przywiózł trybun notaryuszów, Decencyusz.
Każde nowe zwycięstwo, odniesione w Galii, drażniło Konstancyusza, było ciosem dotkliwym dla jego próżności. Ten „wyrostek,” ta „gadatliwa sroka,” ta „małpa odziana w purpurę,” to pocieszne „zdobywczątko,” ku oburzeniu błaznów nadwornych przeistoczyło się w istotnego i straszliwego zdobywcę.
Konstancyusza trawiła zazdrość. W tym samym czasie ponosił on klęskę po klęsce, walcząc z Persami w prowincyach azyatyckich. Chudł, stracił sen i apetyt, po dwakroć doznał ulania żółci. Lekarze dworu byli zaniepokojeni.
Często, śród nocy bezsennych cesarz, leżąc z otwartemi oczyma na wapaniałem łożu pod świętym sztandarem Konstantyna, rozmyślał:
— Euzebia mnie oszukała. Gdyby nie ona, byłbym poszedł za roztropną radą Cateny i Merkurego. Byłbym kazał udusić tego chłopaka w jakim ciemnym kącie. Byłbym zdławił tego węża z gniazda Flawiuszów. A ja, głupiec, sam go z rąk wypuściłem! I kto wie, czy Euzebia nie była jego kochanką?
Spóźniona zazdrość jeszcze dotkliwszą zawiść jego czyniła.
Nie mógł szukać zemsty nad cesarzową Euzebią, zdawna już leżącą w grobie. Druga jego żona, Faustyna, była przystojną, głupiutką gąską, którą pogardzał.
Konstancyusz targał w cieniu nocy swoje rzadkie włosy, które perukarz co rano karbował tak starannie, i łzy ronił ze wściekłości.
Czy nie był obrońcą Kościoła? Czy nie gromił zawzięcie wszelkich herezyi? Czy nie budował i nie wypiękniał świątyń? Czy nie wykonywał skrupulatnie wszystkich przepisanych obrzędów? I za to jakaż nagroda!
Po raz pierwszy władca świata czuł opanowujące go oburzenie na Przedwiecznego Władcę. Zła modlitwa nabiegała mu na usta.
By swą zawiść uśmierzyć, postanowił uciec się do niezwykłego środka. Kazał porozsyłać po wszystkich wielkich miastach tak zwane listy tryumfalne, ozdobione laurami i ogłaszające zwycięstwa, z łaski Bożej udzielone cesarzowi Konstancyuszowi. Listy te odczytywano na placach. Wynikało z nich, że to Konstancyuszy nie zaś Julian czterokrotnie Ren przekraczał, Konstsncyusz, który w tym właśnie czasie na drugim końcu świata wyniszczał armię w bezrozumnych potyczkach; że Konstancyusz, nie Julian, o mało co nie zginął od strzał pod Argentoratum; Konstancyusz wziął do niewoli króla Chnodomara; Konstancyusz przebył bagna i dziewicze lasy, wycinał drogi, oblegał fortece, znosił głód, pragnienie, upały, męczył się bardziej od żołnierzy, sypiał mniej od nich.
Imię Juliana nie było nawet wspomniane w tych listach, jak gdyby cezar nie istniał zgoła. Lud okrzykiwał Konstancyusza „zwycięzcą Gallów,” i po wszystkich kościołach kapłani, biskupi i patryarchowie odprawiali nabożeństwa dziękczynne, modląc się o długie życie i pomyślność dla cesarza, sławiąc Boga za zwycięstwa, udzielone Konstancyuszowi nad barbarzyńcami.
Julian, słysząc o tych szaleństwach, uśmiechnął się tylko.
Ale zawiść, trawiąca serce cesarza, nie słabła. Postanowił więc pozbawić Juliana najlepszych legionów, niepostrzeżenie, pod nikłymi pretekstami, rozbroić go, jak dawniej Gallusa, zwabić w zasadzkę i bezbronnemu zadać cios ostateczny.
W tym celu wysłał do Lutecyi zręcznego dygnitarza, trybuna notaryuszów, Decencyusza, z listem cesarskim. Ten miał niezwłocznie wyłączyć z armii Juliana co najlepsze legiony, złożone z Herulów, Batawów, Petulanów i Celtów i wysłać je cesarzowi do Azyi. Prócz tego miał ten dostojnik z każdego legionu wybrać po trzystu najwaleczniejszych rycerzy, a trybun jazdy cesarskiej, Cintulla, otrzymał również rozkaz połączenia wyborowych żołnierzy z pomiędzy tarczowników i gentylów, ażeby stanąć na ich czele i poprowadzić na Wschód.
Julian ostrzegał Decencyusza, zapowiadając nieunikniony bunt śród legionów barbarzyńców, którzy woleli śmierć ponieść, niż opuścić kraj rodzinny. Ale uparty urzędnik nie zwracał uwagi na te ostrzeżenia zachowując wyraz niezmąconej pychy na żółtej, wygolonej twarzy.
Nieopodal jednego z mostów drewnianych, łączących wyspę Lutecyi z brzegami, ciągnęły się długie budynki koszar głównych. Od rana wrzenie zapanowało śród żołnierzy. Powstrzymała ich jedynie surowa i rozumna karność wprowadzona przez Juliana.
Pierwsze kohorty Petulanów i Herulów wyruszyły już w nocy; współbracia ich, Celtowie i Batawowie, szykowali się do pójścia w ich ślady. Cintulla wydawał rozkazy głosem stanowczym. W tłumach rozległy się szemrania. Jednego krnąbrnego żołnierza już na śmierć zachłostano. Decencyusz wałęsał się wszędy z piórem za uchem, z papierami w ręku.
Na dziedzińcu i na drodze pod mrocznem niebem wieczornem, nakryte płótnem wozy na olbrzymich kołach oczekiwały na żony i dzieci żołnierskie. Kobiety, rozstając się z ojczystą krainą, zawodziły, wyciągając ręce ku borom i równinom; inne ze łkaniem całowały ziemię, zwały ją matką, płakały na myśl, że ich kości próchnieć będą w obcej stronie. Jeszcze inne z rezygnacyą i milczącą boleścią zawijały w szmatki garść ziemi na pamiątkę. Chuda suka z wystającemi żebrami lizała oś, wysmarowaną łojem. Nagle oddaliła się i wetknąwszy pysk w piasek, zawyła. Wszyscy odwrócili się ze drżeniem. Jeden z legionistów gniewnie kopnął psa, który, podkuliwszy pod siebie ogon, uciekł na pole, i zatrzymawszy się tam, zawył jeszcze żałośniej.
Przerażające było to wycie przeciągłe śród uroczystej ciszy chmurnego wieczoru.
Sarmata Aragaris należał do liczby tych, którzy mieli opuścić Północ. Żegnał się ze swym wiernym przyjacielem Strombixem.
— Wujaszku mój miły, dlaczego mnie opuszczasz? — mazgaił się Strombix, pochłaniając zupę, ustąpioną mu przez Aragarisa, który ze zmartwienia jeść nawet nie mógł.
Strombixowi łzy kapały do zupy, ale pomimo to zajadał ją z apetytem.
— Przestańże, kpie! — pocieszał go Aragaris, wymyślając mu jak zwykle z pogardą i życzliwością zarazem. — Nie dość, że baby lamentują, jeszcze i ty będziesz! Powiedz mi lepiej, boś ty z tamtych stron, jakie tam bywają lasy: dębowych więcej, czy brzozowych?
— Co ty mówisz, wujaszku! Bój się Boga! Co tam za lasy! Piaski i kamienie.
— No, no, a gdzież się ludzie chronią przed słońcem? — pytał Aragaris z niedowierzaniem.
— Pustynia i nic więcej. Żar taki, jak naprzykład w piecu kuchennym, a wody całkiem niema.
— Jak to niema wody? A piwo?
— Nawet o niem nie słyszeli.
— Łżesz!
— Bodajby mi oczy wypadły w tej chwili, wujaszku, jeżeli w całej Azyi, Mezopotamii i Syryi znajdziesz choć jeden antałek piwa lub miodu!
— Jeżeli tak, to kiepsko! Jakże to? Upały są, a niema ani wody, ani piwa, ani miodu! To widać, że nas pędzą na koniec świata, jak woły do szlachtusa.
— Prosto na rogi dyable, wujaszku!
I Strombix zapłakał jeszcze głośniej.
W tej chwili rozległ się jakiś szum daleki i echa głosów. Dwaj przyjaciele wybiegli z koszar. Tłum żołnierzy biegł przez most drewniany ku Lutecyi. Krzyki zbliżały się. Niepokój udzielał się koszarom. Wojacy wychodzili na drogę, łączyli się i hałasowali, nie zwracając uwagi na rozkazy, groźby, a nawet razy centuryonów.
— Co się stało? — pytał jakiś weteran, niosący-pęk chróstu do kuchni.
— Zachłostano na śmierć jeszcze dwudziestu żołnierzy!
— Jakich dwudziestu?... Stu!
— Mają chłostać wszystkich po kolei. Taki wyszedł rozkaz!
Nagle jakiś legionista w poszarpanej odzieży, z dżiką, przerażoną twarzą, wpadł w tłum z okrzykiem:
— Bracia! prędzej biegnijcie do zamku. Zamordowano Juliana!
Słowa to padły, jak iskra w suchą słomę. Płomień, tlejący oddawna, wybuchnął niepowstrzymanie. Twarze nabrały wyrazu zwierzęcego. Nikt nic nie rozumiał, nic nie chciał słuchać, wszyscy krzyczeli jednocześnie:
— Gdzie zbrodniarze?
— Zabić nędzników!
— Kto to?
— Wysłańcy cesarza Konstancyusza!
— Precz z cesarzem!
— A, nikczemnicy! Zdradzać takiego wodza!
Dwóch przechodzących właśnie Bogu ducha winnych centuryonów pochwycono, obalono na ziemię, zdeptano nogami, prawie rozszarpano na kawały. Krew trysnęła, a na jej widok żołnierze rozjuszyli się jeszcze bardziej.
Ciżba, nadbiegająca przez most, zbliżała się do koszar, i nagle usłyszano ogłuszające okrzyki:
— Chwała cesarzowi Julianowi! Chwała Augustowi Julianowi!
— Zamordowano go! Zamordowano!
— Milczcie, głupcy! August żyje. Tylko cośmy go widzieli.
— Cezar żyje!
— Nie cezar już, jeno cesarz!
— Kto mówił, że go zamordowali?
— Gdzie nikczemnik?
— Chciano go zabić!..
— Kto?
— Konstancyusz!
— Precz z Konstancyuszem! Precz z przeklętymi eunuchami!
W półmroku ktoś przebiegł na koniu tak szybko, żego z trudnością poznano.
— Decencyusz, Decenyusz! Łapcie łotra!
Miał jeszcze pióro za uchem, a kałamarz pochodny podskakiwał mu u pasa. Zniknął, ścigany przekleństwami i śmiechem. Tłum wzrastał. Zbuntowana armia groźnie falowała i huczała w cieniach wieczora. Gniew przeistoczył się w wesołość dziecięcą, gdy spostrzeżono powracające legiony Herulów i Petulanów, którzy byli wyruszyli wczoraj, ale w drodze także bunt podnieśli i cofnęli się do obozu. Wycałowano ich z żonami i dziećmi, jak po najdłuższem rozłączeniu. Wielu płakało z radości, inni uderzali mieczami w puklerze. Rozpalono wielkie ogniska. Zjawili się mówcy. Strombix, który za czasów młodości był błaznem w Antyochii, uczuł wzbierające w sobie natchnienie. Towarzysze podnieśli go w górę na ramionach, a on zaczął przemawiać z uroczystymi gestami:
— Nos quidem ad orbis terrarum extrema ut noxii pellimur et damnati... Pędzą nas na koniec świata, jak złoczyńców lub potępieńców, a nasze rodziny, wyzwolone za cenę krwi z niewoli, znowu podpadną pod jarzmo Alamanów.
Ale nie mógł skończyć, bo z koszar dały się słyszeć przeraźliwe krzyki, niby zarzynanego prosiaka, i dobrze znany żołnierzom świst rózeg, smagających ciało; to wojacy chłostali znienawidzonego centuryona Cedo-Alteram. Żołnierz, bijący swego zwierzchnika, cisnął skrwawioną rózgę i śród ogólnego śmiechu, naśladując wesoły głos centoryona, zawołał:
— Daj inną!.. Cedo alteram!
— Do zamku! do zamku! — wył tłum. — Okrzyknijmy Juliana Augustem! Uwieńczmy go dyademem!
Rzucili się wszyscy, pozostawiając na dziedzińcu nawpół martwego centuryona pośród kałuży krwi.
Niezliczone gwiazdy błyszczały z po za chmur. Suchy, przejmujący wiatr wzbijał tumany kurzu.
Bramy, drzwi i okienice zamku były szczelnie zamknięte. Gmach wydawał się niezamieszkanym.
Przewidując bunt, Julian wcale nie wychodził, nie pokazywał się żołnierzom i spędzał czas na wróżeniu. Przez dwa dni i dwie noce oczekiwał cudów i przepowiedni. Odziany w długą białą szatę pitagorejczyków, z lampą w ręce wchodził po wązkich schodach na najwyższą basztę zamku.
Tam oczekiwał na niego, obserwując gwiazdy, w śpiczastej wojłokowej mitrze mag perski, pomocnik Maksyma z Efezu, przysłany przezeń do Juliana, ten sam Nogodares, który ongi w oberży Syrofeniksa, u stóp góry Argeus, przepowiedział był przyszłość trybunowi Scudilli.
— I cóż? — zapytywał Julian z niepokojem, wpatrując się w ciemne sklepienie niebios..
— Nie widać nic. Jak gdyby się niebo i ziemia zmówiły.
Przeleciał nietoperz.
— Patrz, patrz! Może z jego lotu będziesz mógł co wywróżyć!
Zwierzątko nocne musnęło zimnem skrzydłem twarz Juliana i znikło.
— Dusza blizkiej istoty — mruknął Nogodares. — Zapamiętaj, sobie: tej nocy spełni się wielkie...
Dały się słyszeć niewyraźne okrzyki żołnierzy, tłumione wiatrem.
— Jeżeli odkryjesz znak jaki, przyjdź — rzekł Julian, schodząc do biblioteki.
Gorączkowym krokiem przebiegał z kąta w kąt obszerną komnatę. Chwilami zatrzymywał się, nadstawiając ucha, ponieważ zdawało mu się, że ktoś chodzi za nim, że jakiś niezwykły chłód uczuwa na karku. Odwracał się szybko i nic nie dostrzegał. Tylko krew ciężko pulsowała mu w skroniach. Znowu poczynał chodzić i znów doznawał wrażenia, że ktoś naszeptuje mu do ucha słowa tak prędko, że znaczenia ich nie miał czasu uchwycić. Wszedł sługa z wiadomością, że pewien starzec, przybyły z Aten, pragnie się widzieć z cezarem w niecierpiącej zwłoki sprawie. Julian wydał okrzyk radosny i biegł na spotkanie, spodziewając się zobaczyć Maksyma. Mylił się jednak. Był to wielki hierofant misteryów eleuzyjskich, którego również niecierpliwie wyczekiwał.
— Ocal mnie, ojcze! — zawołał Julian. — Muszę poznać wolę bogów! Chodźmy prędzej, wszystko przygotowane!
W tej chwili dokoła zamku zabrzmiały ogłuszające okrzyki zbuntowanego wojska. Stare mury ceglane zadrżały.
Wszedł trybun straży nadwornej, wybladły z przerażenia:
— Bunt! Żołnierze wyłamują bramy!
Julian uczynił dłonią gest rozkazujący:
— Nie obawiajcie się niczego! Potem... potem... Nie dopuszczajcie do mnie nikogo!
I ująwszy za rękę eleuzyjskiego hierofanta, pociągnął go do ciemnego lochu, zatrzasnąwszy za sobą ciężkie drzwi żelazne.
W istocie wszystko było przygotowane. Płomienie świeczników odbijały się w srebrnym wizerunku Heliosa — Mitry, boga słońca; dymiące trójnogi, święte naczynia pełne wody, wina i miodu, oczekiwały, zarówno jak i sól i mąka do posypania ofiar. W klatkach znajdowały się ptaki rozmaite, kaczki, gołębie, kury, gęsi, nawet orzeł i związane jagnię białe, beczące żałośnie.
— Prędzej! prędzej! — naglił Julian, podając hierofantowi długi sztylet. — Muszę poznać wolę bogów.
Zdyszany starzec pośpiesznie recytował modlitwy. Zarznąwszy jagnię, rzucił część mięsa i tłuszczu na węgle ołtarza i z tajemniczemi zaklęciami rozpoczął przegląd wnętrzności. Zręcznymi palcami wyciągał wątrobę, serce, płuca i ze wszystkich stron je oglądał.
— Mocarz obalony będzie — rzekł, wskazując ciepłe jeszcze serce: — śmierć gwałtowna...
— Czyja? — zapytał Julian. — Jego czy moja?
— Nie wiem.
— Nie wiesz tego!
— Nie śpiesz się, cezarze! — mówił starzec. — Nie postanawiaj nic tej nocy. Doczekaj się dnia. Wróżby są wątpliwe... nawet...
Nie dokończył i wziął inną ofiarę, gąsiora, potem orła. Na górze było słychać wrzawę tłumów, przypominającą szum powodzi. Bramy żelazne chwiały się pod uderzeniami drągów. Julian nie słyszał nic. Z chciwą ciekawością badał skrwawione wnętrzności.
Stary ofiarnik powtórzył, kiwając głową:
— Nie postanawiaj nic tej nocy. Bogowie milczą.
— Co to znaczy? — zawołał cezar z oburzeniem. — W takiej chwili zachciało się im milczeć!
Wszedł Nogodares z miną tryumfującą:
— Raduj się, Julianie. Tej nocy los twój się rozstrzygnie... Śpiesz, bo potem będzie za późno.
Mag spoglądał na hierotanta, hierofant na maga.
— Czekaj! — mówił chmurnie ofiarnik eleuzyjski.
— Odważ się! — twierdził Nogodares.
Julian stał pośród nich w niepewności, spoglądając to na jednego, to na drugiego.
Ale twarze augurów były nieprzeniknione. Widać było, że walczyli z sobą o zaufanie cezara.
— Co czynić? — szepnął Julian.
Wtem z radością przypomniał sobie:
— Zaczekajcie. Mam w bibliotece starożytną księgę sybilińską: „O sprzecznościach w haruspicyach.” Zobaczymy!
Pobiegł do biblioteki. W korytarzu spotkał się z biskupem Doroteuszem, który w stroju pontyfikalnym, z krzyżem w dłoni, niósł Przenajświętszy Sakrament.
— Co to? — zapytał Julian, cofając się mimowoli.
— Święty Wiatyk dla twej konającej małżonki, cezarze.
Doroteusz surowo i przenikliwie spoglądał na pitagorejską odzież Juliana, na twarz jego pobladłą z płonącemi oczyma, na pokrwawione ręce.
— Małżonka twoja — ciągnął biskup — pragnie cię widzieć przed śmiercią. Czy przyjdziesz?
— Przyjdę... przyjdę... Ale nie zaraz... później... Och, bogowie... jeszcze jedna zła wróżba! I to w takiej chwili! Ona wszystko czyni nie w porę!
Wpadł do biblioteki i począł szperać śród zakurzonych pergaminów. Wtem niespodzianie usłyszał głos, wyraźnie szepczący mu do ucha:
— Waż się, waż się, waż się!
— Maksymie, to ty! — wykrzyknął Julian, odwracając się.
W ciemnej komnacie nie było nikogo. Serce Juliana biło tak mocno, że musiał je przycisnąć dłonią. Zimny pot oblał mu czoło.
— Tegom czekał! — szepnął Julian. — To jego głos. Stało się. Idę.
Runęła z łoskotem brama żelazna. Legioniści wtargnęli do atryum. Mury zamku drżały od ich okrzyków. Purpurowy odblask pochodni przez szczeliny okienic błyszczał, jak łuna pożaru. Nie było chwili do stracenia. Julian zrzucił białe szaty pitagorejskie, przywdział zbroję, paludamentum cezarowe i szyszak, przypasał miecz i pędem zbiegł po głównych schodach ku wyjściu; otworzył drzwi i stanął wobec żołnierzy z obliczem spokojnem i uroczystem. Wszystkie jego wątpliwości pierzchnęły. W działaniu wola jego nie znała wahań. Przytem nigdy nie czuł jeszcze takiej wewnętrznej siły, takiej jasności rozumowania i zimnej krwi. Tłum odczuł to natychmiast.
Blada twarz Juliana była monarszą i groźną.
Dał znak ręką — zapanowało milczenie.
Julian wypowiedział mowę. Zaklinał żołnierzy, aby się uspokoili, zapewniał, że ich nie porzuci, że nie da ich uprowadzić na obczyznę, że przekona swego ukochanego brata cesarza Konstancyusza...
— Precz z Konstancyuszem! — przerwali zgodnym chórem legioniści. — Precz z bratobójcą! Tyś naszym cesarzem. Chwała Augustowi Julianowi Niezwyciężonemu!
Grał doskonale rolę zaskoczonego, prawie przestraszonego; spuścił oczy, odwrócił głowę i wyciągnął przed siebie ręce, wystawiając naprzód dłonie, jak gdyby odpychał dar przestępny i bronił się przed nim. Okrzyki podwoiły się jaszcze.
— Co czynicie? — zawołał Julian, udając przerażenie. — Chcecie zgubić mnie i siebie. Sądzicie więc, że byłbym zdolny zdradzić swego władcę?
— Zabójcę twego ojca! zabójcę Gallusa! — krzyczeli żołnierze.
— Zamilczcie! — odparł Juliani podchodząc do tłumu. — Alboż nie wiecie, żeśmy sobie w obliczu Boga poprzysięgli...
Każde poruszenie Juliana było podyktowane podstępną obłudą. Żołnierze otoczyli go. Wyciągnął miecz z pochwy i wymierzył w pierś własną.
— Najwaleczniejsi z walecznych! Cezar umrze raczej, niżeli zdradzi.
Żołnierze chwycili go ręce i wydarli oręż. Wielu padało mu do stóp i, całując je z płaczem, przykładało obnażone miecze do piersi.
— Umrzemy za ciebie! — krzyczeli — umrzemy!
Inni wyciągali ku niemu dłonie, zaklinając żałośnie:
— Ulituj się nad nami, ulituj się, ojcze!
Siwowłosi weterani padali na klęczki, chwytali wodza za ręce i wkładali jego palce do ust, dotykając nimi bezzębnych dziąseł, opowiadali o strasznem umęczeniu, o trudach nad siły, o wszystkich niedolach długiego żywota żołnierskiego. Wielu rzucało ubranie i pokazywało nagie stare ciało, plecy ze strasznemi bliznami rózeg centuryonów, od ran.
— Ulituj się! Bądź nam Augustem!
Julianowi zadrżało serce. Kochał te szorstkie twarze, zapach koszar, nieokiełznany zapał, w którym czuł własną potęgę. Zauważył, że bunt był niebezpieczny z oznak następujących: legioniści nie przerywali sobie, krzyczeli wszyscy razem, jak umówieni, i przestawali tak samo. Był to bądź wrzask ogłuszający, bądź zupełne milczenie.
Nareszcie Julian, jak gdyby przymuszony, wbrew przekonaniu, przemówił z wysiłkiem:
— Dzieci moje! Towarzysze ukochani!.. Widzicie... Jestem waszym na życie i śmierć... Nie mogę wam odmówić niczego...
— Uwieńczmy go! Dyademu! — krzyknęło tryumfalnie wojsko.
Nie było dyademu. Strombix zaproponował:
— Niech August każe przynieść naszyjnik perłowy swej małżonki Heleny.
Julian odparł, że naszyjnik kobiecy nie przystoi i byłby złym znakiem na rozpoczęcie panowania.
Żołnierze nie dawali się uspokoić. Trzeba im było niezbędnie ujrzeć błyszczącą ozdobę na głowie swego wybrańca, ażeby uwierzyć, iż jest cesarzem. Jakiś legionista zerwał ze swego konia bojowego napierśnik z blaszek metalowych, zwany „falerą,” i radził, by nim ukoronować Augusta.
I to się nie podobało. Napierśnik czuć było potem końskim.
Sznkano niecierpliwie innej ozdoby. Wreszcie chorąży legionów Petulanów, Sarmata Aragaris, zdjął z szyi łańcuch metalowy, oznakę swego stopnia. Julian owinął nim sobie dwukrotnie głowę: ten łańcuch uczynił go cesarzem rzymskim.
— Na tarczę, na tarczę! — krzyczeli żołnierze.
Aragaris wyciągnął swą tarczę okrągłą, setki rąk uniosły cesarza w górę. Ujrzał morze głów w hełmach miedzianych, usłyszał nakształt huczącego grzmotu okrzyk tryumfalny:
— Niech żyje Julian, boski August!
Zdawało mu się, że się spełnia wola przeznaczenia.
Pochodnie pogasły. Na wschodzie niebo przecięły białawe smugi. Niekształtne wieże zamku sterczały czarne i ponure. Jedno tylko okno było oświetlone. Julian odgadł, że to musi być okno celi, w której konała Helena.
O świcie, gdy znużone wojska ucichły, udał się do żony.
Było już za późno.
Zmarła spoczywała na swem wązkiem łożu dziewiczem.
Dokoła niej klęczeli księża i sługi. Usta miała zaciśnięte surowo. Bez wyrzutów sumienia, jeno pełen dręczącej ciekawości, poglądał Julian na blade, spokojne oblicze swej żony, myśląc:
— Czego ona chciała? Co ona mogła mi powiedzieć?