[219]
J’ai embrasse l’aube d’élé.
Jutrzenka.
Uściskałem jutrzenkę letnią.
Nic nie poruszało się jeszcze przed frontami pałaców. Woda była martwa. Obozy cieniów nie opuściły jeszcze drożyny leśnej. Szedłem, budząc tchnienia żywe i ciepłe, a drogie kamienie spoglądały, a skrzydła wznosiły się bez szmeru.
Pierwszem przedsięwzięciem był, na ścieżce już pełnej świeżych a bladych rozbrzasków, kwiat, który mi powiedział jej imię.
Uśmiechnąłem się do wodospadu, co rozkędzierzył się między sosnami; na szczycie srebrzystym poznałem boginię.
Wówczas jedną po drugiej zdejmowałem zasłony. W alei, machając rękoma. Na równinie, gdzie zdradziłem ją kogutowi. A wielkiem mieście pierzchała między dzwonnicami i tumami, a ja, biegnąc jak żebrak przez marmurowe wybrzeża, ścigałem ją.
Powyżej drogi, około lasku laurów, otoczyłem ją pozbieranemi jej zasłonami i uczułem dotknięcie olbrzymiego jej ciała.
Jutrzenka i dzieciak upadli poniżej lasu.
Za przebudzeniem — było południe.
ARTHUR RIMBAUD. L’AUBE.