<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kamienica w Długim Rynku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1868
Druk J. Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Gdy tak rodzinie Paparonów lepsze zdawały się dni obiecywać, a przynajmniéj znośniejsze, Wudtke stary upadał i zchodził na niedołężnego starca. Budził on zrazu uśmiéchy ludzi, teraz poczciwi zaczynali go się litować... Córka wezwała lekarzów rady, wszyscy jednozgodnie nie wiedząc co mu dać za specyfik, jak zwykle doradzali spokój, rozrywkę, wesołe towarzystwo, oderwanie się od pracy, kąpiele. Ale Wudtke z Gdańska się ruszyć nie chciał. Ledwie nieledwie namówiono go do Sobótki także. Była ona mu znośniejszą dlatego że w dawnych szczęśliwszych czasach nawykł był tam czasem niekiedy parę spędzać tygodni. Ci co go wyprawili nie wiedzieli zapewne iż rodzina Paparonów, a co gorzéj i Karolina Hals się tam znajdowała.
Los doskonale o tém wiedział wszakże i musiał miéć pewne zamiary. Piérwszy Wiktor, który wziął na siebie obowiązek donoszenia co się dzieje na całéj przestrzeni villegiatury Sobotskiéj, przybiegł przestraszony z wiadomością, że bankier znajduje się w Sobótce... Zdaniem jego dla uniknienia niemiłego spotkania dla stron obu, należało do miasta powracać. Rozmowa o tém odbywała się przy Klarze, która stanowczo się temu oparła, a gdy Klara objawiła swe zdanie, ojcu Jakubowi pozostawało tylko w czoło ją pocałować i zamilknąć.
— Ale stryju kochany, rzekła — dlaczegóżbyśmy mieli od niego uciekać? Jestto człowiek biédny, nieszczęściem dotknięty.
— Właśnie dlatego, zawołał Wiktor, nie sądzę żeby widok rodziny która mimowolnie stała się może tych nieszczęść powodem, miał być dla niego pociechą. Prędzéj go to podraźni.
— Cóżeśmy my mu winni? rzekła Klara. Zresztą zobaczymy wrażenie przy piérwszém spotkaniu; jeśli istotnie mamy być mu przykrzy, odjedziemy, ale dlaczegóżby we wspólném nieszczęściu...
— Jakto? wspólném nieszczęściu? przerwał Wiktor. Klara się zarumieniła mocno.
— Mylę się, rzekła... w nieszczęściu, chciałam mówić — nie podać dłoni, nie starać się zbliżyć i przejednać!
— A no! rozumiem, odparł stryj... no, to probujmy...
Przez kilka dni wszakże próby nie doprowadziły do niczego, bo się nie spotkali z nim, ale stała się rzecz niespodziana. Wudtke chodząc nad morzem, postrzegł Karolinę, Karolina poznała go łatwo, bo zdala widywała często w ulicach... on przypomniał ją sobie, zbladł, zmieszał się i zdjąwszy kapelusz przywitał. Karolina wzruszona ledwie odpowiedziała skinieniem głowy... rozeszli się, a biédna kobiéta cały dzień była cierpiącą. Nazajutrz na przechadzce znowu, Wudtke ukradkiem podszedł, spojrzał i ukłonił się. I powtarzało się tak przez dni kilka, ten człowiek zimny i wyrachowany, spotykał się codziennie ze wspomnieniem młodości, z marą jedynego słodszego uczucia które zaznał, i po spojrzeniu jakby rzuconém na przeszłość swoję, odchodził ze spuszczoną głową i marzył.
Aż nakoniec ten osamotniony, któremu ta samotność zaczęła widocznie ciężyć, w którego sercu budziły się jakieś uczucia naturalniejsze, poczciwsze, tak zachodził, że Karolinę Hals prawie samą spotkał pod drzewami u brzegu morza... Nie mogła, nie wypadało jéj uciekać. Wudtke przemówił do niéj, serce uderzyło, litość odezwała się... wydawał się jéj biédnym, zmiłowała się i choć obojętnie, dopuściła kilka słów, może kwadrans trwającéj rozmowy. Rzecz była małego znaczenia, ale następstwa mogła miéć wielkie.
Chociaż Karolina słówka o tém nie powiedziała nikomu, przecież tego samego dnia wieczorem po kwaśnéj minie pułkownika poznać było można, iż już wiedział co się święci. Byli sami, Wiktor naprzód westchnął żołniérskim sposobem aż Klara drgnęła na krześle, a potém się odezwał:
— Mówcie co chcecie, iż Mahometanie ze swoim fatalizmem mają słuszność... wszystko fatalizmy... są familie przeznaczone fatalnością aby się jadły, zabijały i szkodziły sobie wzajemnie. Wybiłbym tych Wudtków do nogi żeby z nimi raz skończyć.
— A toż co nowego? zawołała Klara, cóż to jest?
— Teraz koléj przyszła na mnie...
— Na was? spytał Jakub — cóż takiego?
— Muszę już być otwartym... bo nie wytrzymam ze złości. Przecież mogliście postrzedz że Karolina Hals nie była mi obojętną, przyznaję się, miałem pewne zamiary... wcale mi szło nie źle... diabeł nadał bankiera... Już się do niéj uczepił, już! To stara miłość... wysadzi mnie najłatwiéj w świecie.
— Ale oni się z sobą chyba z daleka gdzie widzieli, przerwała Klara.
— Ja mam lepszą od waszéj policyą — odezwał się Wiktor, nietylko że się widzieli niemało razy, nietylko że jéj widocznie szukał i zachodził drogę, ale dziś przez kwadrans rozmawiali z sobą. A kobiéty — z przeproszeniem Klary — są zawsze gęsi... Ona co miała mu w oczy plunąć, miłosiernie uśmiéchnęła się i wdała w litościwą gawędkę... Taka słabość zakrawa już na niedołęztwo.
Klara zaczęła się śmiać...
— Przyznaję się, że dotąd Wudtkego żałowałem... ale teraz gdy już drudzy zaczynają się nad nim litować — ja się brzydzę... Trzeba mu było zachorować, przyjechać tu... i stołka mi podstawić.
— Stryjciu! mówiła Klara, któż wié na co to tak los zrządził... nie możesz się zgodzić z papugą a miałbyś z żoną żyć w zgodzie?
— Widzę że zaczynasz być złośliwą; zawsze mnie to cieszy jako znak zdrowia, ale dlaczego piérwszy pocisk wymierzony na kochającego się stryja?
Klara zerwała się z krzesła i poszła go uściskać.
— Niewdzięczny stryjaszku, rzekła, chciałam cię twoim sposobem w smutku rozweselić... przepraszam.
— Ale czyż nie mam słuszności? zapytał Wiktor wzdychając. Mam lat z okładem pięćdziesiąt, miałem się żenić w życiu razy około piętnastu, zawsze mi się nie udało. Tu już myślałem nareszcie, dobiję targu! nie — jawi się umyślnie owaryowany dla mnie bankier...
— Przecie że do niéj grzecznie przemówił, to jeszcze nic nie dowodzi — przerwała Klara, że mu przez litość odpowiedziała słów kilka... że...
— Że, że, że... zawołał Wiktor, a ja czuję że moja sprawa przegrana. Gdyby przyszło pójść się wyrąbać lub wystrzelać o Karolinę, niezawodniebym się utrzymał, ale tu, na słowa, szepty i śmiéchy, pojedynku nie wygram...
Klara umiała zręcznie skargi stryja obrócić w żart i tak się rozmowa skończyła... Synowica wyszła, Jakub i Wiktor zostali sami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.