Kamienica w Długim Rynku/LXXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kamienica w Długim Rynku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1868
Druk J. Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Wielki niepokój ogarnął rodzinę i przyjaciół Teofila, gdy ani nazajutrz, ani dni następnych śladów jego odkryć nie potrafili; przypominano sobie z trwogą, że w piérwszych dniach po uwięzieniu targnął się kilkakroć na życie własne, lękano się ażeby rozpacz i wstyd nie doprowadziły go do samobójstwa. Kilka dni trwały jak najpilniejsze poszukiwania w okolicach, gdy jednak nie odkryto nic, uspokojono się nieco, domyślając się że musiał dobrowolnie kraj opuścić. Ale dokąd się mógł udać i o czém — nikt nie wiedział.
Wypadek ten, przebieg sprawy, niemiły rozgłos jéj, uwaga przez to zwrócona na rodzinę, tak podziałały na starego bankiera, zniechęciły go do życia, do interesów, że zdawszy sprawy domu na piérwszego swojego komisanta, sam zamknął się i począł dziwaczyć w odosobnieniu, tak że znowu o niego się lękać przyszło. Przybycie córki, wnuków, Berensa, choć nie wiele pomogło, przyniosło mu przynajmniéj jakąś przymusową rozrywkę. Ale charakter i usposobienie, owa dawna duma i wiara w siebie w osobliwszy sposób przekształciły się na smutek, ducha upadek i odrętwienie. Dowiadywał się tylko o Teofila... posyłał, obiecywał znaczne nagrody za odkrycie miejsca jego pobytu, ale poszukiwania były próżne.
Wudtke tak stetryczał, tak tryb życia zmienił nagle, iż po całych dniach często niespokojny chodził po ulicach, po ogródkach, po okolicy, jak nieprzytomny, a niekiedy nawet słyszano go mówiącego do siebie...
Pogłoska zupełnie nieuzasadniona, raczéj domysł czyjś mniéj więcéj trafny, przypisywał Teofilowi zamiar ucieczki do Ameryki, powzięty jeszcze w więzieniu, a dokonany w chwili uwolnienia.
Dzienniki które z najmniejszemi szczegółami opisywały ostatnie rozprawy ciekawego procesu zabójcy Rosy i jego uniewinnienie, doszły téż do rąk Klary. Nie zdawało się ojcu właściwém je wstrzymywać, bo jéj mogły przynieść jakąś ulgę, a przynajmniéj niepewność ciężką zakończyć. Rachuba ta nie omyliła, gdyż Klara od tego czasu stała się daleko spokojniejszą, powoli zaczęła powracać do zatrudnień zwyczajnych, smutny uśmiéch zakwitał na ustach, czytała, grała a ojciec odrodził się, widząc że okrutne przesilenie moralne na które wystawioną była — zdawało się przechodzić.
Od listu wszakże i odpowiedzi, nawet z ojcem ani półsłowem nie wspomniała nigdy o Teofilu... jakby sama o nim i o smutnéj przeszłości na zawsze chciała zapomniéć. Z każdym dniem teraz była weselszą... swobodniejszą a stryjaszek Wiktor, któremu objawy wesołości i dobrego humoru były do życia potrzebne, cieszył się że i on mógł nie rażąc synowicy, być takim jakim go Bóg stworzył. Wśród tego mnóstwa dzieci pułkownik w Sobótce był jak w raju, prawie cały dzień spędzał na brzegu morza z niemi, robiąc im okręciki, zbiérając muszelki i urządzając gry a zabawy do których sam czynnie należał... Wyprawiał uczty dla swoich przyjaciół, urządzał przejażdżki, był ulubieńcem tego młodego świata a po części i matek, a potroszę i ojców. Sobótka pogodziła go z Gdańskiem, gdyż dotąd mawiać był zwykł że jest przysłowie w Hiszpanii — kogo Bóg miłuje, tego w Sevilli posadzi, a powinno być: a kogo diabeł prześladuje, tego do Gdańska zapycha... Wypiérał się już po troszę konceptu.
Ale jakkolwiek znośniejsze dziś dla niego było gdańskie życie, pułkownik z dniem każdym czuł, iż tak przyczépiony do Jakuba, do synowicy, nie wytrzyma na jedném miejscu. Przez długie lata włóczęgi i awanturniczych przygód, nawykł był do czynnego, a raczéj do ruchomego jakiegoś żywota, zmian, wrzawy i niepokoju... jakkolwiek i tu sobie sztucznie wynaléść umiał zajęcie dla ust, dla rąk, dla serca, przecież wszystko to razem wzięte nie starczyło mu. Chwilami przemyśliwał co robić — czyby nie pojechać do Indyj po imbir smażony, do Chin po funt herbaty, do Australii po rodzime złoto, lub gdziekolwiekbądź po guza. Miał na swój dział tyle do wydania, iż mógł choćby własnym okrętem ambarkować się, bodaj do Abissynii.
To bogactwo w ogóle tak znaczne iż przeszło piérwsze rachuby, bo procenta narosłe w Londynie utworzyły sumę bajeczną — najmniéj nie zmieniło trybu życia Paparonów. Jakub dla siebie nawykł był nic niepotrzebować, Klara nie lubiła nic prócz książek, muzyki i kwiatów, a tych miała podostatkiem, naostatek pułkownik który dla oszczędności swéj z nałogu i potrzeby sam się czasem zwał pułkownikiem Maravedi, nie umiał piéniędzy wyrzucać, chyba dla uciechy drugich.
Los który czasem bywa bardzo rozumny, a zawsze rozsądniejszy jest od człowieka, zrządził iż w tym roku Karolina Hals jakoś zachorowała a doktorowie poradzili jéj przenieść się na parę miesięcy do kąpieli w Sobótce. Pułkownik zdumiał się, ucieszył, oszalał zobaczywszy panią Karolinę, złapawszy ją, niemal cały dzień bawił i wymógł na Klarze całując jéj rączki że sama piérwsza uczyniła krok do poznania się z ubogą, pracowitą ale bardzo przyzwoitą kobiétą. Karolina acz o wiele starsza, ale przez los wypróbowana, poważna i miła razem, przypadła do serca Klarze. Lubiła ona czytać, więcéj jeszcze myśléć, i rozumiała dobrze świat i ludzi, spokój duszy dawał jéj wielką wyższość. Klara znalazła w niéj wkrótce powiernicę i przyjaciółkę. Jakub był rad temu niezmiernie, Wiktor jeszcze bardziéj, bo miał sposobność wpatrywać się w te oczy niebieskie i czoło jasne, słowem wszyscy byli szczęśliwi — prócz może pani Hals, która zawsze lękała się być im natrętną i z dumą uczciwego ubóstwa, obawiała się zbyt poufale bratać z bogatymi. Obawy jéj jednak przeszły powoli, gdy się przekonała jak ci milionerowie obcy byli własnemu mieniu i szkodliwego wpływu jego na siebie uniknąć umieli. Bogactwo na nich nie oddziaływało, długiém wypróbowani nieszczęściem, osamotnieni, mieli poczciwe nałogi biédnych ludzi, a żadnéj z wad spanoszonych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.