Kandyd/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kandyd |
Podtytuł | czyli Optymizm |
Wydawca | Bibljoteka Boy’a |
Data wyd. | 1931 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
„Na całe życie zostanie mi w pamięci obraz straszliwego dnia, gdy, w moich oczach, zamordowano rodziców i zgwałcono siostrę. Kiedy Bułgarzy odeszli, nie zdołano odnaleźć tej uroczej istoty; rzucono na jeden wóz matkę, ojca i mnie, dwie służące i trzech zarżniętych chłopaczków, aby nas pogrzebać w kaplicy OO. Jezuitów, o dwie mile od zamku przodków. Jakiś jezuita pokropił nas święconą wodą; była straszliwie słona; parę kropel dostało mi się do oczu; dobry ojciec spostrzegł że powieka poruszyła się nieco; położył mi rękę na sercu i uczuł lekkie bicie; zaopiekowano się mną, i, po upływie trzech tygodni rany zgoiły się bez śladu. Wiesz, drogi Kandydzie, że był ze mnie ładny chłopiec; wyrosłem na jeszcze ładniejszego; jakoż, wielebny ojciec Krust, superjor klasztoru, zapłonął do mnie najtkliwszą przyjaźnią: oblekł mnie w sukienkę braciszka, zaś, w jakiś czas potem, wysłano mnie do Rzymu. Ojciec generał potrzebował zastępu młodych niemieckich jezuitów. Zwierzchnicy Paragwaju, unikają, o ile mogą, przyjmowania nowicjuszów hiszpańskich; chętniej widzą cudzoziemców, nad którymi bardziej czują się panami. Wielebny ojciec jenerał uznał mnie zdatnym do pracy w tej winnicy. Puściliśmy się w drogę: jeden Polak, jeden Tyrolczyk i ja. Wkrótce po przybyciu, uczczono mnie rangą djakona i porucznika: dziś jestem pułkownikiem i kapłanem. Gotujemy się dzielnie przyjąć wojska hiszpańskiego króla: ręczę ci, że czeka je ekskomunika i lanie. Opatrzność zsyła cię tu ku naszej pomocy. Ale czy, w istocie, prawdą jest, że ukochana siostra Kunegunda znajduje się w pobliżu, u gubernatora?“ Kandyd upewnił przysięgą, że to najprawdziwsza prawda. Łzy zaczęły im ciec z oczu na nowo.
Baron nie mógł się dosyć naściskać Kandyda; nazywał go bratem, zbawcą. „Ach, rzekł, być może, drogi Kandydzie, uda się nam razem wkroczyć jako zwycięzcom do miasta i odbić Kunegundę. — To jest mem najgorętszem pragnieniem, rzekł Kandyd; miałem ją zaślubić i żywię jeszcze tę nadzieję. — Ty, zuchwalcze? wykrzyknął baron, ty miałbyś tę bezczelność, aby zaślubić mą siostrę, która liczy siedmdziesiąt i dwa pokoleń! Zaiste, wielki to bezwstyd z twej strony, mówić mi o podobnym zamiarze!“ Słysząc te słowa, Kandyd, osłupiały, tak odparł: „Wielebny ojcze, wszystkie pokolenia całego świata nie mają tu nic do gadania; wydobyłem twą siostrę z rąk żyda i inkwizytora, ma względem mnie dosyć zobowiązań, pragnie mnie zaślubić. Mistrz Pangloss powiadał mi zawsze, że ludzie są równi; słowem, upewniam cię, że ją zaślubię. — Zobaczymy to, hultaju!“ odparł jezuita baron Thunder-ten-tronckh; równocześnie, wymierzył mu potężny cios płazem szabli w gębę. W tejże chwili, Kandyd dobywa szpady i zatapia ją po rękojeść w brzuchu barona-jezuity; ale, ledwie wydobył jeszcze dymiące żelazo, zaczyna płakać: „Boże mój, Boże! zabiłem mego dawnego pana, przyjaciela, szwagra; jestem najlepszym człowiekiem w świecie i oto już zgładziłem trzech ludzi, a w tem dwóch księży“.
Kakambo, który czuwał na straży pod altaną, nadbiegł. „Nic nam nie pozostaje jak tylko drogo sprzedać życie, rzekł Kandyd; za chwilę ktoś nadejdzie; trzeba umrzeć z orężem w dłoni“. Kakambo, który widział już nie takie rzeczy, nie tracił bynajmniej głowy: ściągnął z barona sukienkę jezuity, oblekł w nią Kandyda, włożył mu rogatą czapeczkę nieboszczyka i wsadził go na koń. Wszystko odbyło się w jednem mgnieniu oka. „Ruszajmy w cwał, dobry panie: wszyscy wezmą cię za jezuitę niosącego jakieś rozkazy; miniemy granice, nim komu przyjdzie na myśl puścić się za nami“. Ostatnie słowa wymówił już w galopie; pędząc, krzyczał po hiszpańsku: „Miejsca, miejsca dla wielebnego ojca pułkownika!“