Kandyd/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kandyd |
Podtytuł | czyli Optymizm |
Wydawca | Bibljoteka Boy’a |
Data wyd. | 1931 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Znalazłszy się w Wenecji, Kandyd kazał szukać Kakamby w gospodach, kawiarniach, zamtuzach, i nie znalazł. Co dnia posyłał do portu na spotkanie wszystkich lądujących okrętów i szalup: żadnej wiadomości. „Jakto! mówił do Marcina, ja miałem czas przebyć drogę z Surinam do Bordeaux, dotrzeć z Bordeaux do Paryża, z Paryża do Dieppe, z Dieppe do Portsmouth, objechać Hiszpanję i Portugalję, całe morze Śródziemne, spędzić kilka miesięcy w Wenecji; a pięknej Kunegundy niema jeszcze! Zamiast niej, spotkałem jedynie paryską łajdaczkę i perygordzkiego labusia! Kunegunda nie żyje, to pewna; nie pozostaje mi nic jak też umrzeć. Ach, lepiej było zostać w rajskiej Dorado, niż wracać do tej przeklętej Europy. Jakąż ty masz słuszność, drogi Marcinie! wszystko jest jeno złudą i utrapieniem ducha“.
Popadł w czarną melancholję, nie brał żadnego udziału w operze alla moda, ani w innych uciechach karnawału; ni jedna z miejscowych piękności nie skusiła go. Marcin rzekł: „Jesteś, w istocie, bardzo naiwny, aby sobie wyobrażać, iż sługa metys, mając parę miljonów w kieszeni, pójdzie ci szukać kochanki gdzieś na końcu świata i przywiezie ją do Wenecji. Jeśli ją znajdzie, zatrzyma dla siebie; jeśli nie znajdzie, weźmie sobie inną; radzę ci zapomnieć żeś miał kiedy sługę Kakambę i ukochaną Kunegundę“. Słowa Marcina nie były pocieszające. Melancholja Kandyda wzmogła się, Marcin zaś nie ustawał w wykazywaniu iż cnota i szczęście na ziemi są rzadkie, wyjąwszy może Eldorado, dokąd niema sposobu się dostać.
Rozprawiając o tej ważnej materji i oczekując Kunegundy, Kandyd, spostrzegł, na placu św. Marka, młodego teatyna, prowadzącego się pod ramię z dziewuszką. Zakonnik był rumiany, pulchny i krzepki; oczy miał błyszczące, spojrzenie pewne siebie, wyniosłą minę, dumną postawę. Dziewczyna była bardzo ładna; podśpiewywała sobie, spoglądając miłośnie na teatyna, od czasu do czasu szczypiąc go w pulchne policzki. „Przyznaj choć, rzekł Kandyd, że ta para jest szczęśliwa. Dotąd, na całej zamieszkałej ziemi, z wyjątkiem Eldorado, widziałem jedynie nieszczęśliwych, ale założę się, że ta dziewucha i teatyn, to para istot doskonale zadowolonych z losu. — Założę się że nie, rzekł Marcin. — Najlepiej zaprośmy ich na obiad, rzekł Kandyd; zobaczysz czy się mylę“.
Przystępuje do nich, pozdrawia uprzejmie i prosi aby zechcieli spożyć z nim talerz makaronu, lombardzką kuropatwę, jaja z truflami, jak również wychylić szklaneczkę Montepulciano, lacrima Christi, cypryjskiego i Samos. Panienka zarumieniła się, teatyn przyjął zaproszenie; zaczem, dziewczyna udała się za nim, spoglądając na Kandyda zdziwionym i pomięszanym wzrokiem, ba nawet ze łzami w oczach. Zaledwie weszła do izby, rzekła: „Jakto! pan Kandyd nie poznaje już Pakity?“ Na te słowa, Kandyd, który do tej chwili nie przyjrzał się jej uważnie, bo w myśli miał jedynie Kunegundę, wykrzyknął: „Co! biedne dziecko, więc to ty! ty, która wpędziłaś doktora Panglossa w piękny stan, w którym go oglądałem?
— Niestety, panie, to ja, ta sama, odparła Pakita; widzę, że pan wie o wszystkiem. Słyszałam o straszliwych nieszczęściach, jakie spadły na cały dom pani baronowej i pięknej Kunegundy. Przysięgam panu, że moje losy były niemniej smutne. Wówczas kiedy mnie pan znał, byłam bardzo niewinna. Franciszkanin, który był moim spowiednikiem, uwiódł mnie z łatwością. Skutki okazały się straszne; musiałam opuścić zamek w krótki czas po owem zajściu, w którem pan baron wypędził pana z domu nogą w pośladki. Gdyby pewien znakomity lekarz nie ulitował się nademną, byłoby po mnie. Przez jakiś czas, przez wdzięczność, byłam kochanką tego lekarza. Żona, zazdrosna do szaleństwa, biła mnie bez litości: istna furja. Ów lekarz był potworem brzydoty, a ja najnieszczęśliwszą istotą pod słońcem: znosić nieustanne bicie dla człowieka którego się nie kocha! Wiadomo panu, jak niebezpieczne jest dla kobiety z przykrym charakterem być żoną lekarza. Ten, doprowadzony do rozpaczy brewerjami żony, pewnego dnia, pragnąc ją wyleczyć z lekkiego kataru, dał jej lekarstwo tak skuteczne, że, w ciągu dwóch godzin, umarła w straszliwych konwulsjach. Krewni nieboszczki wytoczyli mężowi proces; wolał wziąć nogi za pas; w jego miejsce mnie wtrącono do więzienia. Niewinność nie byłaby mnie ocaliła, gdyby mi nie pomógł nieszpetny buziaczek. Sędzia uwolnił mnie, pod warunkiem że będzie następcą lekarza. Niebawem, wygryziona z domu przez rywalkę, znalazłam się, bez żadnego wynagrodzenia, na ulicy, zmuszona dalej prowadzić ohydne rzemiosło, które wam, mężczyznom, wydaje się tak rozkoszne, a które dla nas jest otchłanią nędzy. Udałam się w tym celu do Wenecji. Och, panie, jeżeli możesz sobie wyobrazić co to znaczy musieć, bez różnicy, pieścić starego kupca, adwokata, mnicha, gondoliera, księdza; być wystawioną na wszystkie zniewagi, wszystkie bezeceństwa; musieć często pożyczać kiecki, aby ją zdejmować dla mężczyzny do którego czuje się wstręt; patrzeć jak jeden kradnie to co się zarobiło od drugiego; być bez ustanku łupioną, okradaną haraczem przez policję i mieć, jako jedyną przyszłość, ohydną starość, szpital i śmietnik, oceniłby pan, że jestem jedną z najnieszczęśliwszych istot na świecie“.
Tak otwierała Pakita serce przed dobrym Kandydem, w alkierzu, w przytomności Marcina, który powiadał: „Widzisz, że już wygrałem połowę zakładu“.
Brat Żyrofla został tymczasem w jadalni i popijał sobie, czekając aż podadzą obiad. „Ależ, rzekł Kandyd do Pakity, wydawałaś się tak wesoła, tak rada kiedy cię spotkałem, śpiewałaś, pieściłaś tego mnicha z tak szczerego serca; zdawałaś się równie szczęśliwa jak twierdzisz że jesteś strapiona. — Ach, panie, rzekła Pakita, to także jedna z niedoli rzemiosła. Wczoraj okradł mnie i wybił oficer; dziś muszę udawać wesołość, aby się przychlebić mnichowi“.
Kandyd nie żądał więcej; przyznał że Marcin ma słuszność. Siedli we czworo do stołu; obiad płynął wcale uciesznie, a pod koniec biesiadnicy gwarzyli z sobą dość poufale. „Mój ojcze, rzekł Kandyd do mnicha, cieszysz się losem którego cały świat może ci pozazdrościć; zdrowie tryska z twojej twarzy, fizjognomja zwiastuje szczęście; masz oto, dla uciechy, bardzo ładną dziewczynę, i wydajesz się wcale rad ze swego teatyńskiego stanu.
— Dalibóg, drogi panie, rzekł brat Żyrofla, życzyłbym aby wszyscy teatyni spoczywali na dnie morza. Sto razy miałem pokusę podłożyć ogień pod klasztor, a samemu iść ochrzcić się na Turka. Rodzice zmusili mnie, w piętnastym roku, abym włożył tę nienawistną suknię, iżby mogli zostawić większy majątek przeklętemu starszemu bratu, niechaj go Bóg zatraci! Zazdrość, niezgoda, wściekłość, oto co mieszka w klasztorach. Prawda, że człowiek odwali codnia parę lichych kazań za te marne trochę grosza, z którego przeor odkrada połowę a reszta idzie na dziewczęta: ale, kiedy wracam wieczorem do klasztoru, miałbym ochotę roztrzaskać sobie głowę o mury dormitorjum; a ręczę panu, że wszyscy moi współbracia myślą tak samo“.
Tu Marcin, zwracając się do Kandyda ze zwykłym spokojem, rzekł: „I cóż, czy nie wygrałem?“ Kandyd dał dwa tysiące piastrów Pakicie, a tysiąc teatynowi. „Ręczę ci, rzekł, że z tem będą szczęśliwi. — Nie przypuszczam, rzekł Marcin; być może, zapomocą swoich piastrów, uczynisz ich jeszcze o wiele nieszczęśliwszymi. — Będzie co będzie, odparł Kandyd; ale jedno mnie pociesza: widzę iż często zdarza się spotkać w życiu ludzi, których nie miało się nadziei spotkać nigdy; skorom odnalazł czerwonego barana i Pakitę, odnajdę i Kunegundę. — Życzę, rzekł Marcin, aby kiedyś mogła ci dać szczęście, ale bardzo wątpię o tem. — Twardy jesteś, rzekł Kandyd. — Znam życie, odparł Marcin.
— Ale spojrz na tych gondoljerów, rzekł Kandyd; czyż nie śpiewają bezustanku? — Nie widzisz ich w domu, w otoczeniu żony i pędraków, odparł Marcin. Doża ma swoje utrapienia, gondoljer swoje. — Prawda, iż, razem wziąwszy, los gondoljera lepszy jest od losu doży; ale różnica wydaje mi się tak nieznaczna, iż nie warto się nad nią zastanawiać.
— Mówią, rzekł Kandyd, o senatorze Prokurancie, który mieszka w pięknym pałacu na Brenta i przyjmuje dość chętnie cudzoziemców. Powiadają, że to jest człowiek, który nigdy nie miał zmartwień. — Chciałbym widzieć to rzadkie zjawisko, rzekł Marcin“. Zaczem Kandyd kazał poprosić pana Prokuranta o pozwolenie odwiedzenia do nazajutrz.