Karjera życiowa
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Karjera życiowa |
Pochodzenie | Złośliwe historje |
Wydawca | „Kultura i sztuka“ |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia „Prasa“ |
Miejsce wyd. | Lwow — Warszawa — Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Urodziłem się we Lwowie, jako siódme dziecko kancelisty sądowego, czem sprawiłem taką uciechę mojemu ojcu, że z radości spóźnił się do biura o całą godzinę, za co szef zwymyślał go od ostatniego durnia. Ważniejszego wypadku nie było, jak ten, że po roku znowu ojciec został zwymyślany, bo przybył mi braciszek — i tak w kółko!...
Bo właściwie w jaki sposób ma sobie osłodzić życie biedny kancelista sądowy?.. Jeżeli kto wie, to proszę nie trzymać tego w tajemnicy!... Na jedzeniu i piciu nie użyje, na zabawy nie ma również, więc co ma robić?...
Wychowano mnie w miarę możności, t. j. na zupie kminkowej, ziemniaczanej, grochowej, chlebowej, tak, że mógłbym dzisiaj zostać fabrykantem zup, tak się na tych przysmakach dobrze rozumię. Zresztą ojciec mój trzymał się zasady, że w zdrowem ciele zdrowy duch, dlatego dbał o nasze żołądki, aby, broń Boże, nie przeładować ich potrawami ciężko strawnemi, bo to i nie zdrowo i musiałby być co najmniej nadradcą, — a za samą myśl o czemś podobnem mógłby wylecieć z posady i zrujnować całą rodzinę!
Tak dobiłem do gimnazjum, gdzie dostałem się pod rękę jakiegoś wybitnego, młodego pedagoga, który wychował się w Sokolnikach, a pomimo tego miał hrabskie maniery. Na konferencji, gdy ojciec przychodził do niego, kiwał ręką z politowaniem i z małego notatnika czytał: plus, minus, plus, minus, minus, plus, minus, minus, plus!... plus-minus!...
I zamykał uroczyście notes, zwracając się do innej osoby, której powtarzał to samo!
Po każdej takiej konferencji powracał ojciec pokrzepiony do domu, całował mnie w głowę i mówił:
— To ty, panie tego, z łaciny premiantem będziesz. Czytał mi profesor, jak ty płynnie odpowiadasz, plus, minus, plus, plus, minus, minus, minus!
— No, no, sprawuj się tak dalej, a wyjdziesz na ludzi. Nauka, jest to, panie tego, to jest nauka, to nie byle co, tego ci nikt nie zabierze...
A zwracając się do matki, dodawał przyciszonym głosem, aby, nie daj Boże, kto nie słyszał:
— Jeszcze gotów radcą sądowym zostać!...
Nie wiem, czy z tej radości, czy też ze złego odżywiania się, ojciec popadł w suchoty i umarł.
Z chwilą tą ubyło społeczeństwu polskiemu jedno gniazdo rodzinne.
Bracia poszli do terminu, a mnie matka zabrała ze sobą do małego miasteczka, gdzie przy krewnych osiedliśmy jako komornicy.
Choć małe miasteczko, to nie to, co miasto wielkie, ale jednak, jak się sam na sobie przekonałem, i w takiej mieścinie może człowiek bardzo łatwo, jeśli mu tak szczęście przyświeca jak mnie, zrobić karjerę. Bardzo łatwo może się wybić, może znaleźć to, czego nie jeden przez całe życie nie znalazł.
Tak stało się ze mną.
Po długich staraniach otrzymałem posadę praktykanta przy sądzie powiatowym; chłopi nazywali mnie sędzią, żydzi mecenasem, choć radca za najmniejsze przewinienie wymyślał mnie od ostatniego durnia!
Wobec tego, najwyższy czas było pomyśleć o żonie gdyż ze wszystkiego wynikało, że wchodzę na drogę którą udeptał mi mój poczciwy ojciec!
Bóg mnie jednak nie opuścił. Byłem sierotą, a sieroty otaczane są przecież szczególniejszą opieką.
W miasteczku było panien tylko dwie, a to córka radcy, piękna jak malowanie, która kształciła się we Lwowie na śpiewaczkę, — i córka dozorcy więźni, taka sobie rumiana glugla, o bardzo poczciwem sercu.
W pierwszej ja się kochałem, — druga natomiast kochała się we mnie.
Ale gdzie mnie do córki radcy, która, gdy przyjechała do domu, całymi dniami wywodziła słowicze tryle, a na mnie nawet spojrzeć nie chciała, tak mnie przynajmniej się zdawało i przez to byłem bardzo nieszczęśliwy. Nieszczęście to jednak trwało krótko, bo oto sprawa wzięła niespodziewany obrót.
Ostatnich wakacyj, gdy przyjechała, kompletnie zamilkła. Buzia jej się jakoś zmieniła. Słowicze tryle ustały, natomiast stary radca chodził wyprężony, jak bocian i kłapał wargami również jak bocian.
Nastały dla mnie złote czasy! Z roboty mojej radca był tak zadowolony, że klepał mnie po ramieniu, raz uścisnął mi nawet rękę, a gdy ucieszony pocałowałem go w rękaw, pogładził mnie po twarzy i rzekł:
— Dobry z ciebie chłopiec, pracowity, porządny, takich nam potrzeba! Przyjdź dziś do nas na herbatkę!...
Matka moja zużyła pół litra benzyny na czyszczenie mego garnituru, a ja wykąpałem się i ogoliłem, potem przywdziałem odnowiony garnitur, w butonierkę wpiąłem gałązkę rezedy, którą matka moja pasjami hodowała w wazonikach, wysmarowałem sobie głowę brzozową pomadą i tak odświeżony i pachnący zasiadłem w ciasnem kółku rodzinnem radcostwa dobrodziejstwa, którzy byli tak zachwyceni, że radca nazwał mnie raz nawet kolegą, a mama, usadowiwszy mnie koło córki, raz w raz podsuwała nam potrawy, mówiąc:
— Jedzcie moje dzieci...
Po kolacji ojciec wyszedł wypalić fajeczkę, mama zakrzątnęła się koło gospodarstwa, a ja pozostałem z panną sam na sam.
Byłem wprost przygwożdżony. Jak tu zacząć rozmowę? Wszystko, co powiem, będzie głupie!.... bo czyż wiedziałem jak i o czem mówi się z osobą, którą się kocha. Po raz pierwszy w życiu mnie to spotkało... zresztą byłem tak szczęśliwy, z jej łaskawych uśmiechów do mnie kierowanych, z jej zainteresowania się mną, że zapewne nic mądrego nie byłbym powiedział!...
Z tej przykrej sytuacji wybawiła mnie ta anielska istota, zagadnąwszy mnie nagle:
— A panu jak na imię?
— Adam...
— A mnie Ewa!...
— To bardzo ślicznie!...
— Adam i Ewa zostali wygnani z raju.
— To nic nie szkodzi! Jeżeli Adam kochał Ewę, to mu już było wszystko jedno!...
— W takim razie niech pan pomówi z rodzicami.
I wybiegła z pokoju.
Osłupiałem do tego stopnia, że dopiero uściski pana radcy i jego małżonki przyprowadziły mnie do przytomności.
— No, no, to pan, kochając naszą córkę, krył się z tem! A godziło się to? Cóż to, my z innej gliny? Hę! Co? Tylko w ten sposób. Ręka w rękę. Góra z dołem!... No, tak!
Stało się to tak nagle, że długo jeszcze nie mogłem przyjść do siebie, do czego przyczyniło się także i poczucie własnego szczęścia, które wprost pchało mi się w ręce.
Za trzy tygodnie odbył się cichy ślub u ciotki na granicy rumuńskiej. W tym czasie pan radca zupełnie zdemokratyzował się, tak, że chłopi okoliczni wysłali aż deputację do namiestnika, z prośbą, aby go przeniósł do innego powiatu, bo załatwiając sprawy od ręki, odjął im możność kłócenia się z sąsiadami w korytarzach sądowych.
Po ślubie wyjechałem z Ewunią w podróż — a po pięciu miesiącach powróciliśmy znowu do ciotki, gdzie urodził mi się synek, któremu na chrzcie dano imię Adaś, a to dla tego, bo ciotka orzekła, że on jest do mnie, jak dwie krople wody podobny.
Ciotka ma mały folwark, który ponieważ był porządnie zaniedbany, oddano pod moją opiekę i tak stałem się prawie jego właścicielem i do dziś dnia na nim gospodaruję. Wszyscy nazywają mnie sędzią! Z byle kim się nie zadaję. A tylko martwi mnie mój teść, który za bardzo się zdemokratyzował, właśnie wtedy, kiedy człowiek powinien czuć tem więcej swoją godność i nie bratać się z tłumem.
Ewunia jest, Bogu dzięki, zdrowa. Kocha mnie bardzo, gospodarstwa pilnuje, a tylko od czasu do czasu wyjeżdża do Lwowa po zakupno niezbędnych rzeczy do swej toalety.
Gdy wraca, jest zawsze rozpromieniona, a podając mi rękę do pocałowania, mówi:
— Podziękuj mi, Adasiu, oporządziłam się na jaki miesiąc!
Czyż może być życie więcej promienne, czy można czego więcej żądać od losu, kiedy on sam, jak z rogu obfitości człowieka szczęściem obdarza?
Kiedy to wszystko opisałem mojej poczciwej matce, to po przeczytaniu listu dostała żółtaczki i umarła... widocznie z radości!