Złośliwe historje/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Hałaciński
Tytuł Złośliwe historje
Wydawca „Kultura i sztuka“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia „Prasa“
Miejsce wyd. Lwow — Warszawa — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ZYGMUNT HAŁACINSKI
ZŁOŚLIWE HISTORJE
LWOW — WARSZAWA — POZNAN
WYDAWNICTWO „KULTURA I SZTUKA“
LWÓW — KSIĘGARNIA AKADEMICKA
NEW-YORK, POLISH BOOK IMPORTING CO. INC.

ODBITO CZCIONKAMI DRUKARNI „PRASA“ WE LWOWIE.



OBRAZKI Z ULICY.




W pogoni za szczęściem!

Wyszedłem z bramy mojego domu, gdy wielki tłum ludzi, biegnąc, jak oszalały, pociągnął mnie za sobą.
Wcisnąłem kapelusz na oczy, i nie pytając, biegłem tak szybko, aż mi tchu w piersiach zabrakło!
Obok mnie dwie kumoszki wyrzucały urywane zdania:
— O! widzi pani Karolowa, tam!... tam!...
— A! widzę!... widzę!... moja pani kochana!
— A żeby go szlak trafił!...
— Żeby nogi połamał!
— A tyfus na niego!
— Tak do barszczu, — co to za specjał!...
— Albo do kartoflanki!...
— A może i szpik tam jest?
— Na pewno jest!...
— A hu!... a hu!...
I cały tłum począł wrzeszczeć: a hu! a hu!...
Przodem umykało ogromne psisko, trzymając w pysku dużą kość piszczelową, którą zapewne gdzieś pokryjomu skręciło z pod lady rzeźnickiej!
A ludzie biegli w nadziei, że przecież pies kość opuści, — a ten, który ją podniesie, czuć się będzie szczęśliwym!
Przystanąłem, patrząc, jak fala ludzi dalej pędziła w pogoni za szczęściem!





Frontowe panie.

— Czy droga pani uwierzy, że wczoraj w „Imperialu“ oblano mi szampanem tę nową suknię, która tak ogólnie się podobała.
— Czy być może? Doprawdy, jaka szkoda!
— O! głupstwo! właśnie wracam od krawcowej, u której zamówiłam sobie jeszcze ładniejszą!
— A to dziwne!... bo i ja wracam od krawcowej! służba jest tak nieuważną teraz, — zniszczyli mi sosem majonezowym moją jasną jedwabną!
— Serdecznie żałuję!...
— Bagatela, proszę drogiej pani, głupich 5.000 koron!
— A ja liczyłam, że co najmniej kosztowała panią 6.000 koron! Bo moja 7.000 koron!...
— Zapewne, że 6.000 koron z zamkniętymi oczyma wartą była! Ale ja dbam o kieszeń męża! Teraz takie ciężkie czasy!
— O prawda! że bardzo ciężkie!
— No, ale z przykrością muszę drogą panię pożegnać!
— Cieszę się niewymownie z tak miłego spotkania!...
— Do miłego widzenia!
— Do miłego i prędkiego!...
— Adieu!
— Adieu!
I rozeszły się w dwie przeciwne strony, — a z ustek grubo nałożonych różem, płynęły cicho dopowiedziane słowa:
— Małpa! szwenda się po gabinetach z Guciem, naciąga na stroje, a osioł mąż siedzi w domu i szczyci się, że mając 500 koron pensji miesięcznej, wystarcza mu na strojenie tej głupiej gęsi.
— Świnia! utrzymanka Alfreda!... — Obrzydliwa!... I taką osobę toleruje nasze towarzystwo! A mąż, stary cymbał, niczego się nie domyśla!... A co najgorsza, że w każdym komitecie obok niej zasiadać muszę!... I nie ma mężczyzny, któryby zdarł jej maskę!... Jeszcze po rękach ją całują!... Naprawdę, świat jest podły!





Żandarm i zbójcy.

Przedmieście, gdzie mieszkam, obfituje w wielką ilość dzieci!
Schodzą się one w gromadkę i wybrawszy sobie cichy zaułek, zabawiają się w „łapanego“.
Nieodłącznym towarzyszem tej gromadki, jest duży pies kudłaty, z gatunku „Kola“.
Czyj on jest, skąd przychodzi, dzieci nie wiedzą — ale punktualnie o jednej godzinie się zjawia i jest duszą każdej zabawy.
Dzieci nazywają go Maćkiem!
— Maciek! w co się będziemy bawić?
— Hau!
— W zbóje i żandarmy!
— Hau!
— Dobrze Maciek?
— Hau! hau! hau!
— No to stawaj tu w kącie i czekaj! Ty będziesz żandarmem, a my zbójami! A jak krzykniemy hau! — to masz nas łapać!
Maciek usiadł na tylnych łapach w kącie, miele kiciastym ogonem, uszy postawił do góry, a oczy mu się formalnie śmieją z radości, że ma tak piękną funkcyę łapania zbójów!
Naraz malcy jak wicher rozlatują się na wszystkie strony, — a za chwilę słychać z różnych stron wołania:
— Hau! Hau!
Po Maćku przeszedł prąd elektryczny, zrywa się, jak opętany i pędzi do najbliższego zbója, aby mu zagrodzić drogę w ucieczce.
Nieszczęście chce, że z wielkiego rozmachu, uderza łbem o malca, i ten, jak długi, wysypuje się na ziemię!
— Poczekaj Maciek, — mówi z płaczem malec do psa, — poczekaj, tylko mama wróci z ogonka, to jej powiem, jaki ty jesteś!
I rękawami brudnej koszuliny ociera załzawione oczy.
A Maciek, widząc, że zawinił, zbliża się posmutniały i wielkim różowym językiem zaczyna lizać po twarzy chłopczynę.
— Widzisz, teraz przepraszasz, a ja się potłukłem.
Dzieci zbiły się na nowo w gromadkę i uchwaliły, że Maciek będzie teraz zbójem, — a przewrócony żandarmem!
— A kiedy ja go nie dogonię, bo on ma cztery nogi!
— No to ty będziesz i Franek, razem macie także cztery nogi, tak jak Maciek!
I zaczęła się gonitwa wśród krzyku, gwizdań i nawoływań, ale o złapaniu zbója Maćka ani mowy nie było!





Na przystanku tramwajowym.

Czekam na wóz tramwajowy na przystanku, gdzie tworzy się nowy rodzaj ogonka.
Obok mnie sterczy jakaś mała, wychudła jejmość, w pelerynie i staroświeckim kapeluszu.
Stoję zniechęcony, gdy naraz towarzyszka zagaduje do mnie cieniutkiem głosem:
— Pan dobrodziej artysta?
— Nie!
— A więc arystokrata?
— Dlaczego?
— Bez wąsów! zaraz poznałam, że arystokrata, z naszej sfery!
— Więc cóż?
— Prosiłabym o pomoc! Jestem podupadła, w procesie skrzywdzona!
— Ciężko! Mogę pani służyć koroną! Więcej nie!
— Przyjmę! zapiszę i zwrócę!
— Zbędne!
— O! przepraszam! Kocikowska z domu jestem, jałmużny nie zniosę...
— Odda pani biednemu!
— I to nie! Wygram proces, pieniędzy będzie dużo! Z chęcią wygodzę większą pożyczką!... Więc jakże godność?
— Bilewicz!
— Piękny ród, litewski ród! Sienkiewicz o nim pisze! Olenka Bilewiczówną z domu była! Nie sposponowałam się! Pan dobrodziej z naszej sfery! Miło mi prawdziwie....
Nadjechał tramwaj.
— A proszę sobie zanotować, że jutro tu na pana dobrodzieja czekam, o tej samej porze!... A teraz szczęśliwej drogi życzę i opieki Boskiej w wojażu!...
I gdy tramwaj ruszył, powiewała dziurawą, ale czystą chusteczką koronkową, dygając od czasu do czasu!
Jutro o tej samej porze czekać będę przy przystanku na panią Kocikowską, aby jej wręczyć koronę!





Dygnitarze z torbami.

— Radca dobrodziej, jak widzę, w drogę się wybrał?
— Ależ broń Boże!... To prezes czcigodny raczej opuszcza nas!
— Nigdy w świecie!
— A torba podróżna prezesa?
— A torba podróżna radcy?
— Tak to wygląda, czcigodny prezesie... ale ja codzień tak z torbą i gdzie się co uda kupić, to do torby! To ziemniaków, to buraków, to mydła i tak ratuję dom, jak mogę... A gdzieżby sobie w tych czasach moja kobiecina dała radę! Wszystko siłą, przebojem! A ceny! Boże drogi, aż włosy stają na głowie! O! zielone do rosołu, dawniej centa, dzisiaj całą koronę! A jakie mizerne, niech prezes popatrzy! Ta to serce się kraje! — A za tę kość, czy prezes uwierzy, dałem dziesięć koron. Z tego będzie rosół!... Ziemniaków dziś na targu niema zupełnie — i jak ja się pokażę w domu żonie?!
— A nie mógł radca kupić wątroby! Ja dostałem wcale ładną i już piąty dzień z rzędu wątrobą żyję!
W tej chwili przyłączył się do mówiących trzeci z torbą podróżną.
— A sługa, sługa, skądże to niesie sekretarza?
— Jestem uszczęśliwiony i pędzę do domu do mojej żony! Nie uwierzylibyście panowie, gdybym wam opowiadał, ale sami naocznie się przekonajcie! Oto przechodzę ulicą Piekarską i jakby mnie coś tknęło, wstępuję do małej wędliniarni i zapytuję od niechcenia, czy też niema słoniny, — pewny naprzód ujemnej odpowiedzi. A na to czcigodna właścicielka, jak nigdy nic, wyjmuje z pod lady połeć słoniny, kraje, waży, pakuje i daje. Oniemiałem w pierwszej chwili, a teraz pędzę z tą radosną wiadomością do domu! O! jaka śliczna słoninka!
Ale tych ostatnich słów nie słyszał ani radca, ani też prezes!
Obaj biegli w stronę ulicy Piekarskiej, — gdy tymczasem obok sekretarza gromadził się coraz większy tłum ludzi, pomrukując złowrogo:
— On ma słoninę!





Dwie karty cukrowe.

Placem Halickim biegł mój przyjaciel rozanielony.
— A tobie co się stało?
— Co się stało?... Oto szczęście mnie spotkało! W sobotę dostanę w znajomej masarni kilo słoniny!
— Rzeczywiście, że szczęście!... Ale powiedz mi, jakim sposobem doszedłeś do tego, że aż kilo?...
— Jeszcze z początkiem października ja i mój kolega biurowy, z którym razem mieszkam, uchwaliliśmy jednogłośnie, aby nasze karty cukrowe podarować właścicielce masarni i tą ofiarą serce jej pozyskać i otrzymać trochę słoniny, bo jako obaj chorzy na cukrową chorobę, cukru mamy w sobie poddostatkiem, a brak nam tłuszczu. Poczciwa właścicielka masarni zlitowała się nad nami i oświadczyła, abym się zgłosił we wtorek do panny Pyzi, bardzo miłej sklepowej, a słoninę będę mógł nabyć.
— I poszedłeś we wtorek?
— A naturalnie; ale panna Pyzia powiedziała mi, abym się zgłosił we czwartek do panny Mazi, zdecydowanej brunetki, to ona mi schowa.
— I poszedłeś we czwartek?
— A naturalnie, ale panna Mazia oświadczyła mi kategorycznie, abym się zgłosił w sobotę do samej właścicielki!
— I poszedłeś w sobotę?
— A naturalnie, tembardziej, że właścicielka jest bardzo przystojną i grzeczną osobą, która z dobrotliwym uśmiechem zapewniła, abym się zgłosił we wtorek do panny Pyzi, to ona mi schowa!
— No i cóż dalej?
— A no nic!... od sześciu tygodni chodzę co wtorku, czwartku i soboty i nie mogę utrafić na słoninę!
— Więc dlaczego biegniesz taki uradowany?
— Bo panna Mazia powiedziała mi, abym w sobotę zgłosił się do właścicielki, to ona mi schowa!...
— I pójdziesz w sobotę?
— Naturalnie!...
Mimowoli uśmiechnąłem się, patrząc na mojego przyjaciela.
— E, mój drogi, ty się uśmiechasz z politowaniem nademną, ale wiary we mnie nie złamiesz! Ty już w szkołach byłeś ateuszem i wiele dogmatów stawiałeś w powątpiewanie! Ale ja mam wiarę! głęboką wiarę!... i żebyś wiedział, że w sobotę idę do właścicielki...
— A we wtorek do Pyzi!
— I... — machnął ręką i odszedł.





Wojenny dorożkarz.

Ja, mój przyjaciel i przyjaciel mojego przyjaciela, postanowiliśmy złożyć wizytę stroskanej wdowie, zamieszkałej przy ulicy Gródeckiej, w pobliżu dworca kolejowego.
A że u tej wdowy bywają dwie jej przyjaciółki, a w saloniku stoi fortepian, godność nakazywała wziąć ze sobą koszyk z prowiantami i odpowiednią ilość szlachetnych trunków, aby wdowę należycie pocieszyć, a przyjaciółki zachęcić do stanu małżeńskiego.
Naturalnie, że w takich okolicznościach zawsze zaczyna deszcz najniepotrzebniej padać, a że to była godzina dziesiąta wieczorem, więc i ciemności tak wielkie, że wspólnie musieliśmy się nawoływać, aby jaki taki kontakt między sobą utrzymać.
O dźwiganiu kosza z prowiantami ani mowy nie było!... Chłopiec sklepowy sprowadził nam dorożkę, na koźle której siedział obdarty żydek, przemokły i skulony we dwoje.
— Jak się nazywasz? — zagadnął mój przyjaciel.
— A na co to wiedzieć wielmożnemu panu?
— Musimy wiedzieć, z kim mamy godność jechać w jednej dorożce!...
— Mnie wołają Jojna!
— Więc panie Jojna, ja, mój przyjaciel i przyjaciel mojego przyjaciela, wraz z tym koszykiem, pojedziemy na Gródeckie w górę.
— Niech będzie! Panowie zapłacą z góry pięćdziesiąt koron, a koszyk za darmo pojedzie.
— Dlaczego z góry?
— A dlaczego z dołu?
Aby nie psuć sobie zabawy, wpakowaliśmy Jojnie w łapę pięćdziesiąt koron — i jazda!...
Tak dojechaliśmy do ulicy Kraszewskiego, u wylotu której szkapa stanęła, pozostając martwą na wszelkie nawoływania Jojny!
— Dlaczego nie jedziesz?
— Bo wuna nie lubi ulicy Kraszewskiego i żeby ją zabić, to nie pojedzie.
Dziwna rzecz! Koń, który nie znosi ulicy Kraszewskiego!
Wysiadamy więc z wehikułu, przyjaciel mojego przyjaciela chwyta przy pysku za uzdę konia i ciągnie go pod górę, a ja z przyjacielem moim pchamy dorożkę z tyłu.
Na koźle siedzi Jojna i wywijając batem, lamentuje:
— O joj!... jaki teraz owies drogi!
A deszcz sobie leje w najlepsze!...
W ten sposób dojechaliśmy pieszo do ulicy Leona Sapiehy, która jest tak równa, jak kręgielnia i przy dobrej woli konika moglibyśmy byli zajechać na ulicę Gródecką bez wielkiego natężenia się poczciwego zwierzęcia.
Ale pokazało się, że szkapa Jojny nie lubi i ulicy Leona Sapiehy i głuchą była na wszelkie prośby i nawoływania!...
O powrocie nie było mowy, bo co zrobić z koszykiem. Którykolwiek z nas, zabrawszy go do domu, wzbudziłby okropne podejrzenie. Siłą więc faktów zajęliśmy swoje stanowiska. Przyjaciel mojego przyjaciela ciągnął szkapę za pysk a my pchaliśmy wehikuł z tyłu przez całą ulicę Leona Sapiehy, aż pod dom stroskanej wdowy przy ulicy Gródeckiej.
Byliśmy przemoknięci do nitki i w najgorszych humorach, tylko Jojne nie tracił fantazyi i podając nam kosz, mówił:
— Chwała Bogu, żeśmy szczęśliwie przyjechali!... Może wielmożni panowie dadzą co na piwo, bo owies teraz taki drogi!...
Ta bezczelność wytrąciła z równowagi przyjaciela mojego przyjaciela. A że to obywatel krewki, więc zrobił swą straszną prawicą młynka w powietrzu — i wśród ciemności — zamiast Jojnę, ugodził mego przyjaciela tak silnie w twarz, że mu wybił dwa zęby trzonowe i zagiął chrząstkę nosową!...
W tych warunkach zabawa musiała być popsutą...





Aprowizacja.

Stanąłem obok straganów, na których dawniej stały całe wory z różnorodną kaszą i jagłami.
Teraz, użal się Boże, kilka małych woreczków z poślednim towarem i gryką!
Za straganem stoi gruba pani Franciszkowa i obojętnem okiem przypatruje się, jak i te resztki towaru obsiadły wróble i wydziobują co najlepsze ziarnka.
— No, popatrz-że się pani Pawłowa, co te juchy wyrabiają! Ta one mi resztę towaru zjedzą!
— Tak i tak, że zjedzą! A u mnie to inaczej! A o! niech się pani Franciszkowa popatrzy.
— A ten bury, to taki żarłok i jeszcze swoje dzieci sprowadził! patrzno pani Pawłowa!...
— Żeby to dzieci, ale u mnie cała familia!... widzi pani!...
— A szlak by ich trafił!
— Złodzieje, pasibrzuchy!
— Zrujnują człowieka!
— Na dziady sprowadzą!...
Słysząc te narzekania, spłoszyłem wróble, które uciekły na pobliskie drzewka.
— A to co!... Pana babci interes! Patrzcie! dygnitarz, będzie tu biedne ptaszyny płoszył!
— Opiekun! psia mu robota! — wołała pani Pawłowa.
— Głodomór!... Ptaszynie zazdrości!... Ta popatrz szlachetna osobo, co koń z siebie wypuszcza, samą słomę, to gdzież się to biedactwo pożywi!
Chciałem coś odpowiedzieć, ale pani Pawłowa dorzuciła:
— Niech jegomość szuruje i pyska tu nie otwiera i godność naszą nie poniewiera, bo jak Boga kochanego...
Ponieważ pani Pawłowa zrobiła przy tem ruch, dający dużo do myślenia, więc prędko wskoczyłem do tramwaju i pojechałem do naszej aprowizacyi, gdzie do jutra stać będę w ogonku, aby się dowiedzieć, że nic niema.
I w tej chwili żałowałem, że nie jestem jednym z tych wróbli, które mają na poczciwych sercach opartą tak znakomitą aprowizacyę!





Wojenne ogonki.

Wstałem o godzinie czwartej rano, aby stawić się na czas w ogonku tytoniowym przy ul. Akademickiej l. 3.
Na dworze było pochmurno, a nasz poczciwy polski „kapuśniaczek“ padał sobie już trzeci dzień, a to dlatego, że zwykle pada przez dni siedem, więc powinien był jeszcze padać tylko przez dni cztery, więc się wcale nie śpieszył, bo to tylko dni cztery, a nie cztery lata!
Postawiłem kołnierz i sunę, ażeby się ansztelować w moim ogonku, który stał mi się już prawie nieodzowny do życia, jak mieszczanom strzelnica, radcom sądowym kasyno miejskie; a szlachcicom końskie kasyno!
Przy szarzejącem świetle dżystego poranku widzę w oddali czarną smugę ludzi i dochodząc, wołam uradowany:
— Dzień dobry panom!
— A giten Tag, purec!
Bo dziwna rzecz, ogonek tytoniowy składa się przeważnie z samych izraelitów, przeplatanych gdzieniegdzie ekspresami i staremi żydówkami.
Moje miejsce jest właśnie obok bardzo starej żydówki, która nikogo nie dopuszcza, rezerwując je dla mnie!
Dobrze mi z tem, bo kobieta wydaje z siebie dużo ciepła i podtrzymuje rozmowę.
Składam jej na dzień dobry wdzięczny ukłon i staję w ogonku, który przez moją nieobecność był fatalnie wyszczerbiony.
— Przepraszam wielce szanowną panią, ale z powodu deszczu zaspałem!
— Nie trza zasypiać, bo przyjdzie inny łapserdak na to miejsce i napuści wszów!
— Wielce szanowna pani daruje, już się to więcej nie powtórzy!..
— No!... już dobrze!...
Nastaje chwila ciszy, ogonek się skupia, bo kapuśniaczek coraz bardziej siecze.
Ciszę przerywa moja sąsiadka.
— Jaki dziś będzie fasunek?
— Podobno same papierosy!
— Niech pana szlag trafi! A co będzie mój mąż palić przez całą noc, jak tytoniu do fajki nie dadzą?
— Może się zadowolić papierosami!
— Przy takim interesie musi się palić fajkę!
Nie zastanawiałem się nad interesem, przy którym przez całą noc musi się palić fajkę, bo dzień się już dobry zrobił i miasto zaczynało pomału budzić się z martwoty nocnej.
Z daleka słychać dzwonienie! To jedzie tramwaj Czerwonego Krzyża i ciągnie za sobą dwa wozy pełne kapusty! Przed hotelem Żorża stoi w liberji portjer i alarmuje mieszkańców placu Marjackiego przeraźliwem trąbieniem na dorożkarza, z którego ani śladu nigdzie niema, a obok niego stoi jakiś dygnitarz z walizami, gotowy do drogi!...
Z drugiej strony widnieje przed sklepem Meinla ogonek kawowy. Ma on zupełnie odmienny wygląd. Przeważnie stoją w nim poważne kobiety, przeplatane młodemi panienkami.
Są to amatorki kawci z kożuszkiem, które przyszły same, lub przysłały swoje córki.
Głębiej ulicy Akademickiej, u wylotu ulicy Chorążczyzny usadowił się trzeci ogonek przed sklepem z wędlinami firmy Teliczka.
Ten mięsożerny ogonek należy do bardzo niespokojnych, gdyż składa się z dozorczyń, sług i terminatorów.
Ulica żyje, ruch robi się coraz większy. Z Banku hipotecznego wyszło dwóch ludzi i oblepiają cały budynek i filary zielonymi afiszami z zaproszeniem do subskrybowania siódmej pożyczki wojennej.
Momentalnie tworzy się czwarty ogonek z ciekawych, wczytujących się i obliczających zyski z lokacji kapitału w tejże pożyczce.
I pomimo deszczyku robi się jakoś raźno człowiekowi na duszy. Z mojego ogonka tytoniowego zerkam w stronę ogonka kawowego, skąd śliczna blondynka uśmiecha się do mnie, a ja szarmancko kłaniam się w jej stronę moim zmoczonym melonikiem.
— Pan zna tę panienkę? — pyta moja sąsiadka.
— Nie, proszę wielce szanownej pani!
— Panna Stefcia!... Bardzo porządna osoba!... Palce lizać!...
Zwracam się jeszcze raz. Ten sam serdeczny anielski uśmiech! Wprost anioł!... Czuję, że wpadłem, że Stefcia jest tą niebiańską istotą, którą mi niebiosa przeznaczyły. Niech będzie błogosławiony ogonek tytoniowo-kawowy! Chciałem krzyczeć z radości, ale i tak zagłuszyłaby mnie trąba automobilu, który pędząc po nierównym bruku, obryzgał cały nasz ogonek błotem, nie oszczędzając i ogonka kawowego!
Ten wypadek rozweselił wszystkich, bo był sprawiedliwy. Dostało się nam wprawdzie, ale i im także! Więc śmialiśmy się z nich, a oni z nas, — tylko od strony ogonka mięsożernego dochodziły brzydkie przekleństwa, których powtarzać niepodobna!
Gdy zbliżała się chwila otwarcia sklepów, pod którymi wyczekiwaliśmy, zjawili się wiedeńscy policyanci od ogonków, wyrównali pod linię każdy ogonek i porobili należyte odstępy, aż miło było patrzeć...
— A teraz abtreten nach Hause, bo fasungu ne bede, a kafa do Manila ne prychodzila!...
Szmer niezadowolenia rozszedł się w obu ogonkach.
— Nur ruhig, meine Herrschaften!... und Maul halten!
Panna Stefcia zbliżyła się smutna w naszą stronę, moja sąsiadka kiwnęła jej uprzejmie głową, a ja czułem się jak w niebie, że nadarzyła się sposobność zbliżenia się do Stefuni!
Naraz poczułem silne szarpnięcie. To mój przyjaciel ciągnął mnie za rękaw, wołając:
— Chodźno na słówko.
— O co ci chodzi, mój kochany?
— Skąd ty znasz tę pannę?
— To panna z bardzo porządnego ogonka! Na imię jej Stefcia, a za kilka miesięcy — moja żona!...
— Czyś zwarjował, idyoto!... Ta stara żydowica to właścicielka domu rozpusty z ulicy Szpitalnej, a twoja narzeczona, to jej pensyonarka!...
W tej chwili musiała mi pęknąć czaszka, bo padłem bez przytomności w ramiona przyjaciela.
Obudziłem się w łóżku wychudzony, blady i bezsilny. Obok na krześle drzemał mój przyjaciel, w obwisłej dłoni trzymał książeczkę do modlenia. Przy dopalającej się świecy ujrzałem, że odmawiał modlitwę za konających.
— Przyjacielu, co się ze mną stało?
— Dostałeś zapalenia mózgu, a przytem zapalenia ślepej kiszki, którą wycięliśmy ci wraz z latającą nerką i dwoma migdałkami w gardle, które powodowały zapalenie organów oddechowych!
— I więcej nic mi nie wycięliście?
— Nie, mój drogi!
— To chwała Bogu! mój przyjacielu!





Sklep spożywczy K. B. K.

Mój przyjaciel, uratowawszy mi życie w fatalnej przygodzie miłosnej ze Stefcią z ulicy Szpitalnej — znikł ze Lwowa i słuch o nim zupełnie zaginął.
Byłem najpewniejszy w świecie, że zagarnięto go do świadczeń wojskowych i teraz biedaczysko skrobie gdzieś na etapie kartofle w menaży wojskowej, lub przy jakim tartaku galicyjskim wypieka chlebuś z trocin.
Żal mi było przyjaciela, bo to z kościami poczciwy był chłopiec, usłużny i co najważniejsza, z ogromną ochotą podpisywał wszystkie pożyczki wojenne — a tu właśnie ósma pożyczka wojenna idzie, a jego jak niema, tak niema! Wprost tragedya!...
Przez ten czas wiele rzeczy się zmieniło. W samej ulicy Akademickiej stoją już prócz ogonków: mięsożernego, kawowego, tytoniowego — ogonki spożywcze, marmoladowe i pantoflowe. Ten ostatni składa się wyłącznie z mężów, których żony mają wysokie napięcie i za lada dotknięciem grozi im śmierć, lub nawet coś gorszego. W samem mieście narodziły się ogonki: teatralny, jako dowód sympatyi i uznania dla ustępującego dyrektora Hellera, oraz ogonek kolejowy przy ulicy Trzeciego Maja, gdyż nie jest wskazanem, aby cywile robili zgiełk na zmilitaryzowanej kolei.
Na tle tych ogonków wyrodził się jakiś dziwny potwór, którego ogonkiem nazwać niepodobna, gdyż zajmuje w nieforemnych kształtach cały plac „Na Opałkach“. Jest to kolosalna trafika, nie uznająca ani ustawy, ani pana Jorkasza Kocha, ani finanserów, godna nazwy: „Bolszewickiego składu tytoniu i cygar“.
I tego wszystkiego mój przyjaciel nie widzi, bo go niema.
Strapiony przechodzę onegdaj ulicą Żółkiewską, gdy od zamkniętej rampy kolejowej z naładowanego po brzegi wozu dolatuje mnie głos tubalny mego przyjaciela:
— A ty niedołęgo, co tu robisz?!
— O Boże! to ty?!
— A tak, to ja... tylko dlaczego ty jesteś taki strapiony?
— Ja, widzisz, za tobą! Tak jakoś przepadłeś, długo cię niema, a mnie tak tęskno za tobą!
W tej chwili mój przyjaciel zeskoczył z wozu, chwycił mię w ramiona i tak serdecznie zaczął ściskać, że o mało duszy mi nie udusił!
— Oj, ty poczciwy warjacie, chciałeś, abym siedział we Lwowie i oglądał się na aprowizacyę. Patrzaj na mnie, mam pyski czerwone?
— Tak jest, ty masz pyski czerwone!
— Otóż widzisz, jednego dnia, gdy mi dojadły te świństwa ogonkowe, wyjechałem w Żółkiewskie, do pierwszego z kraju dworu. Opowiedziałem się, jako znajomy dziedzica i zaskoczony nocą w drodze. Ugoszczono mnie po staropolsku, a że jestem i wymowny i nadskakujący, proszono mnie, abym kilka dni pozostał. Po tygodniu dano mi worek mąki, kaszy, kilka kilogramów masła grochu, słoniny i wózek, aby to za mną fornal odwiózł do Lwowa!...
— I przyjechałeś?
— Ależ gdzie tam! Przez wdzięczność ofiarowałem się zawieźć pozdrowienie do sąsiedztwa, o kilka kilometrów do następnego dworu, gdzie były jeszcze dwie panny na wydaniu.
— I pojechałeś?
— Naturalnie! Przyjęto mnie z taką uciechą, że o wyjeździe nie było mowy; po dwóch tygodniach dano mi swoje konie i wóz drabiniasty, na który prócz poprzednich moich prowiantów, doładowano taką masę swoich, że wóz był prawie pełny, z tem, abym wstąpił do wujostwa, gdzie panien nie było, ale jest dwóch drągali, dla których przywiozłem pachnący liścik i kosmyk włosów, a drugiemu kawałek wstążki z kokardką, coś w rodzaju podwiązki. Drągale oszaleli z radości — towary przeładowali na swój wóz i tyle mi dopakowali prowiantów, że ledwo koniska dociągnąć mogły. Po dwóch tygodniach, czując że umrę na przeładowanie żołądka, puścili mnie, ale musiałem dać „słowo honoru“, że powrócę!...
— No, a cóż ty będziesz robił z tymi prowiantami.
— Otwieramy „Sklep spożywczy K. B. K.“. Ciebie biorę do spółki! Musisz tylko wyszukać jaką starą jejmość, ale koniecznie siwą, aby w sklepie siedziała jako decorum, ty będziesz sprzedawał, a ja jadę zwozić prowianty w dalszym ciągu. Będziesz sprzedawał tanio, aby firmie wyrobić dobrą opinię!
— Ależ K. B. K. ma już wyrobioną firmę i nie możesz się przecież pod tę firmę podszywać!...
— Ja też ani myślę podszywać się pod firmę „K. B. K“... Nasz sklep spożywczy będzie istniał pod hasłem: „Każdy będzie kontent“, ale że to tytuł za długi, więc damy sobie K. B. K., które z krakowskiem „K. B. K.“ nic wspólnego mieć nie będzie!... Czyś zrozumiał, idyoto?
— Zrozumiałem, mój przyjacielu!...





Wymiana telegramów między hr. Czerninem a moim przyjacielem.

Hrabia Czernin dowiedziawszy się, że przyjaciel mój ma zapewnioną większą ilość prowiantów, i że otwiera sklep pod firmą K. B. K. we Lwowie, zatelegrafował w te słowa:
„Radzę panu sklep otworzyć na Ukrainie, gdyż tam zrobi pan lepszy interes“.
Przyjaciel mój, otrzymawszy ten telegram, kompletnie zbaraniał i natychmiast odtelegrafował:
„Kochany panie hrabio, musi się pan tym wypadku mylić, gdyż podług pańskiego twierdzenia, na Ukrainie jest żywności po sam pas“!
Odpowiedź nadeszła następująca:
„Otóż właśnie w tym wypadku się nie mylę — gdyż pomyliłem się już w tamtym, o czem pan musi już dokładnie wiedzieć, gdyż cały świat o tem trąbi“!
Na to mój przyjaciel odtelegrafował:
„A co będzie z traktatem brzeskim?“
Na to nadeszła taka odpowiedź:
„A cóż to nas, drogi panie, obchodzi! Pan tam nie byłeś, ja wprawdzie byłem, ale do tego już się więcej nie wtrącam! Niech sobie robią, co chcą z tym fantem! Nie sztuka jest odnosić korzyści z genialnych pomysłów — ale sztuka odnieść korzyść z genialnego głupstwa, w jakie ich wpakowałem“.
Przyjaciel mój odtelegrafował:
„Przesyłam hrabiemu słowa uznania za szczerość w wypowiedzeniu się w tej sprawie i proponuję, aby hrabia przystąpił jako trzeci spólnik do naszego interesu spożywczego“!
Odwrotnie hrabia odtelegrafował:
„W żaden sposób propozycji pańskiej przyjąć nie mogę. Jako wspólnik musiałbym mieszkać albo w Galicyi, albo na Ukrainie. W Galicyi nie mógłbym się ludziom na oczy pokazać, bo pan się domyśla, coby mnie spotkało — a na Ukrainie te łajdaki bolszewiki roznieśliby mnie w strzępy! Z tych więc powodów, w tym intratnym interesie udziału wziąć nie mogę — ale panu radzę, jedź na Ukrainę“!
Wobec tak kategorycznego zapewnienia tak genialnego męża stanu, mój przyjaciel od kilku dni pakuje wszystkie prowianty i wyjeżdżamy do kraju obiecanego. Ziemniaczki obwijamy na wzór tyrolskich jabłuszek w bibułkę, każde jajo wkładamy w osobny słoik a masło wieziemy w dużej wertheimowskiej kasie pod osobną strażą uzbrojonych ludzi.
Mamy tylko pewne obawy co do przyjmowania pieniędzy. Złotem nie będzie nam nikt płacił — a tych papierowych pieniędzy to tyle tam nadrukowano, że zachodzi obawa kompletnego bankructwa — i my zostaniemy na lodzie.
Ale mój przyjaciel wysłał już depeszę do hrabiego Czernina następującej treści:
„Ekscelencyo, a czy pieniądze papierowe są pewne i na jak długo?“
Na to odwrotnie hrabia odtelegrafował:
„Pieniądz papierowy zawsze jest pewny, i to tak długo, dopóki wartości nie straci“!
Tak kategoryczne zapewnienie uspokoiło mojego przyjaciela zupełnie.
Sklepu więc pod godłem: „Każdy będzie kontent“ we Lwowie nie otwieramy, gdyż byłoby lekkomyślnością nie korzystać z cennych rad hrabiego Czernina.





Mareczka.

Przyjaciel mój, dobry patrjota nietylko w słowie ale i w czynie, zmusił mnie, abym pojechał z nim do Warszawy.
— Bo widzisz — mówił w wysokiem patryotycznem napięciu — człek odżyje, pełną piersią zaczerpnie wolności i wykąpie się w kulturze własnego stołecznego miasta.
— Tak jest, przyjacielu, wykąpiesz się w kulturze!...
— Więc jedziesz ze mną?
— Kiedy właśnie przed dwoma tygodniami wróciłem z Warszawy.
— Więc cóż z tego? Tem lepiej, będziesz mi służył za cicerona!... Więc zgoda?...
— Możebym cię tak tylko do granicy odwiózł, — a dalej to już trafisz!...
— Czyś zwarjował!... do granicy to sam trafię, — ale mi chodzi o to drogie i ukochane miasto, o pobyt w nim razem z tobą!... O oglądnięcie pamiątek i wreszcie o chwilę zabawy!...
— Więc naprawdę chcesz abym z tobą jechał do tego drogiego miasta?
— Bezwarunkowo!
— A więc zgoda, mój przyjacielu, jadę!
— Doskonale!... z tem jednak warunkiem, że jesteś moim gościem i ja wszystko płacę!
— Ależ!...
— Nie ma żadnego ale!... Biorę ze sobą 5.000 koron! Ta suma wystarczy nam na jakiś czas, a postanowiłem abyśmy sobie niczego nie żałowali!
— Ładnie z twojej strony, mój przyjacielu, żeś powziął takie postanowienie!...
— Więc wyjeżdżamy jutro! Zgoda?!
— Zgoda!... mój przyjacielu!


∗                    ∗

Ponieważ dopiero wróciłem z Warszawy, więc dla pewności, wziąłem ze sobą 10.000 koron, nie mówiąc nic mojemu przyjacielowi, aby mu nie psuć myśli o kąpieli w kulturze własnego stołecznego miasta.


∗                    ∗

Na drugi dzień, mój przyjaciel zakupił dwa bilety pierwszej klasy do Warszawy za 600 koron — i jedziemy!
Z dojazdem do dworca i pakierami kosztowało go to razem około 700 koron! — ale, mój Boże, co to znaczy, gdy się ma wysokie patrjotyczne napięcie! — przepustkę na wyjazd ze Lwowa, paszport z fotografią i poświadczenie z fizykatu miejskiego, że nie jesteśmy zawszeni, co daje nam tę wyższość nad pasażerami wsiadającymi w drodze, że oni wiozą na sobie wszy, — a my nie!
Mijamy Kraków, — a wkrótce okrzyk konduktora: „Granica!“
— Jezus, Marya! — krzyknął mój przyjaciel przerażony.
— Co ci się stało?...
— Nic!... tylko na samo słowo granica, ścisnęło mi się serce z radości!
— Aby ta radość była większą i świętszą, przerwiemy jazdę w Częstochowie, zwiedzimy Jasną Górę i przed ołtarzem Matki Boskiej Częstochowskiej oddamy się ekspiacyi z całego naszego życia.
Mój przyjaciel ucałował mnie z radości, — a ja miałem łzy rozczulenia w oczach!


∗                    ∗

„Częstochowa!“...
Wysiadamy! Godzina druga w nocy!
Sala restauracyjna oświetlona, aż razi. Za bufetem dwie panny, starsza pani, gospodarz, na sali kelnerzy!
Boże, takiego bufetu nie widział człowiek u nas przed wojną, — a cóż dopiero przez pięć lat wojny!
Sardynki francuskie, łosoś, raki, ryby, wyszukane wędliny, truskawki, poziomki itd., itd.
Mój przyjaciel przywarł do bufetu i pije, — jak twierdzi — wyborną wódeczkę, przegryza kanapkami z sardynkami, to z łososiem, to wysysa kolanka z raków, — po trzech wódeczkach, zażądał małej buteleczki wina, dobrych cygar, — i jest rozanielony!
Smakuje ci, mój przyjacielu?!
— Bój się Boga, taż to rozkosz, taka przekąska. Wprawdzie kosztować to będzie z jakich pięćdziesiąt do sześćdziesiąt koron, — ale zjadł człowiek coś smacznego!
— Zapewne, mój przyjacielu!
Przy płaceniu okazało się, że przyjaciel mój miał tylko 130 mareczek do zapłacenia, a więc równo 260 koron. Natomiast dwóch posługaczy kolejowych, którzy biegali po całym mieście, to jest z jakie sto kroków do obok dworca położonego hotelu z zapytaniem, czy niema wolnego mieszkania, wrócili, oświadczając!
— Prosimy Jaśnie Wielmożnych dziedziców pokoju niema, a nam się należy po 5 mareczek.
Mojemu przyjacielowi przedłużyła się trochę twarz, tak, że musiałem go pocieszyć:
— Mój kochany! Pieniądz, to marność! Przerwaliśmy jazdę, aby się pokłonić Królowej Korony Polskiej! Ta chwila pozostanie ci na całe życie, — a marny pieniądz nie może ci zamącić tego wspaniałego momentu!
I tak się stało! — Pobyt na Jasnej Górze i modlitwa przed cudownym obrazem odrodziła nas duchowo, do tego stopnia, że mój przyjaciel w roztkliwieniu mówił:
— Gdyby teraz rabusie mnie napadli, oddałbym wszystko z rozkoszą.
— To doskonale, mój przyjacielu, bo niezadługo życzeniu twojemu stanie się zadość!


∗                    ∗

Do Warszawy przyjechaliśmy o północy. Dorożkarz oświadcza nam, że hotele przepełnione i szkoda jechać do któregokolwiek, bo wszystko zajęte.
Mój przyjaciel o mało nie zemdlał.
— Przecież na ulicy spać nie możemy!
— A jużci, że nie można, bo zabiorą do cyrkułu! Dopiero o trzeciej rano wolno wyjść na ulicę, — odpowiada dorożkarz!
— Proszę jechać do hotelu... i tu wymieniam mu nazwę przystani, gdzie mamy złożyć nasze strudzone podróżą głowy!...
Jedziemy!
Na odgłos dzwonka wyłazi zaspany stróż przez żelazne sztachety mruczy:
— Ni ma nic! Wszystko zajęte!
— Proszę otworzyć, bo tak przez bramę z panem nadzorcą niepodobna rozmawiać!
Pan nadzorca z niechęcią kręci kluczem w zamku, mrucząc sam do siebie:
— I po co to się pchać, kiedy miejsca nie ma!
— Panie nadzorco, dostanie pan 15 marek za starania o uzyskanie pokoiku o dwóch łóżkach.
— To niech Jaśnie Wielmożny dziedzic pogada z portyerem!... Ja go zaraz zbudzę!...
Rozbudzony portyer mierzy nas wzrokiem, ile też my jesteśmy warci.
Aby mu ułatwić tę lekcyę poglądową — mówię:
— Panie Dyrektorze! Za to, żeśmy pana zbudzili, składamy odszkodowanie 25 mareczek i prosimy daj nam pan pokój!
— Właściwie, proszę pana dziedzica pokoju nie ma! Chybaby ten na drugiem piętrze!...
— Będziemy panu dyrektorowi bardzo obowiązani choćby za pokój na czwartem piętrze.
Ponieważ dorożkarz po długich targach zdecydował się wziąć tylko 50 mareczek, — więc za przyjazd z kolei i przepuszczenie do hotelu zapłaciliśmy razem 180 koron, — czyli, że mój przyjaciel grubo już wlazł na drugą tysiączkę i zaczynał być we fatalnym humorze!...


∗                    ∗

Noc przespaliśmy błogo i spokojnie. Mojemu przyjacielowi śniło się, że ukraińcy bombardują miasto, że granat urwał mu głowę, a cały hotel wraz ze mną spłonął doszczętnie! Zrozumiałą więc jest rzeczą, że radość jego nie miała granic, gdy się obudził zdrów, rzeźki i z energią życiową w wysokim napięciu!
Śniadanie u Loursa kosztowało nas 6 mareczek, poczem wsiadłszy do dorożki objeżdżaliśmy miasto, a w rezultacie Alejami Ujazdowskiemi wjechaliśmy do Łazienek!
— Widzisz!... Tuż na prawo mieszka Piłsudski!
Mój przyjaciel zerwał się na równe nogi, stanął na baczność i w żaden sposób nie chciał usiąść w dorożce!...
— Ale go teraz w Warszawie niema, bo wyjechał na front!...
— Czy tylko prawdę mówisz?!
— Jak Boga kocham!
— A to pech! — odrzekł złamany i usiadł!...
W obiadową porę wróciliśmy pod hotel Europejski. Przyjaciel mój zapytał dorożkarza, co się należy?
— Sto mareczek!...
— Czy to podług taksy?
— Ja ta podług taksy konia nie kupiłem! I wielmożny dziedzic 100 mareczek da!
I mój przyjaciel dał, bo przed hotelem stoi zawsze gęsiego kilkaset ludzi po kilka godzin dziennie, aby w tabaczni kupić jedno cygaro, a że mają czas, w tej chwili gromadzą się, aby rozsądzić spór wynikły między „psiakrew“ dziedzicem a dorożkarzem.
— Patrz!... tu naprzeciwko jest hotel Bristol. — Tu mieszka Paderewski wraz z żoną!
Przejęty czcią dla premiera państwa, mój przyjaciel zdjął kapelusz i kłania się w stronę hotelu w nadziei, że premier odda mu ukłon za ukłon!
I stała się rzecz dziwna, gdyż naraz dwóch panów, zdjąwszy kapelusze, z rozradowanymi twarzami podeszło do nas i rzuciło się na mojego przyjaciela, całując i ściskając go radośnie!
— Jakże się masz, nasz drogi i nieoceniony człowieku! Przyjechałeś nareszcie do Warszawy! Co z tobą słychać ty poczciwcze! Musisz nam wszystko opowiedzieć! Ale tak stojąco nie można! Pora obiadowa, chodźmy do europejskiego! Tam odświeżymy naszą serdeczną przyjaźń!
— A kto jest ten pan co ci towarzyszy?
— To mój przyjaciel!
— Przedstawże nas!... Zresztą — zwracając się do do mnie, kończyli, — bardzo nam przyjemnie poznać przyjaciela naszego ukochanego przyjaciela.
W garderobie już batutę objęli dwaj nowi towarzysze.
— Garderobę dać pod jeden numer — zapowiedzieli służącemu i zabrali ze sobą znaczek.
W sali, która przypadła do gustu bardzo mojemu przyjacielowi, jeden z towarzyszy oświadczył:
— Pozwolisz, mój drogi, że ja będę dysponował, bo ty, jako nowicjusz, nie dasz sobie z tem rady!...
— Ależ bardzo cię proszę!
Rzeczywiście, obiad był wyśmienity. Koniaki, cały szereg przystawek, wykwintne menu, szampan, czarna kawa, cygaro i likiery.
Przy likierach obaj znajomi mojego przyjaciela wstali i przepraszając nas z wyszukaną elegancyą, że muszą odejść, i że jutro o tym czasie stawią się do rewanżu, ucałowali się na pożegnanie i wyszli...
— Co to za jedni, mój drogi?!
— Widzisz, ja właściwie nie wiem, — a raczej nie mogę sobie przypomnieć! — W każdym razie jacyś porządni ludzie!
— Zapewne!.. Ale żeśmy dużo czasu na tem jedzeniu stracili i godzina musi być już późna, więc płać i chodźmy!
Rachunek wynosił:

Za
12 koniaków
120
mareczek
przystawki
200
cztery menu
60
4 butelki szampana
880
cztery cygara
200
czarne kawy
12
ośm likierów
80
pieczywo
10

1562
mareczek
10% ............
156

1718
mareczek

czyli równo 3.136 koron.
Mój przyjaciel zbladł! Drżącemi palcami wyliczył żądaną kwotę i oniemiał!
Aby go rozweselić, zapytałem, która godzina? Sięgnął do kieszonki i wydał jęk jak krokodyl, któremu ichnajmon zjadł jajka.
— Familijna pamiątka — przepadła!
— Pociesz się mój przyjacielu! To zapewne jeden z tych twoich znajomych zrobił ci takiego figla! Jutro przy rewanżu zapewne ci zwrócą!
— Ale czy pewnie?
— Niezawodnie!...
W garderobie otrzymaliśmy swoje kapelusze, — narzutki i laski zabrali bowiem tamci panowie, co z nami przyszli.
Wróciliśmy do hotelu wcale nie dysponowani. Mój przyjaciel był złamany! wyjął ołówek i zaczął robić szkontrum swojej kasy!

Wyjazd ze Lwowa z biletami
700
koron
Częstochowa z noclegiem i fiakrami
340
Dojazd do hotelu w Warszawie i posługacze
200
Lours i zwiedzenie miasta
212
Obiad
3.136

Razem
4.588
koron
Należało jeszcze zapłacić za hotel i służbie oraz dorożkę na kolej, co razem wyniesie najmniej 200 koron, — więc nie dziw, że mój przyjaciel zapłakał rzewnemi łzami i wywijał rękami z rozpaczy!

— Czego płaczesz mój przyjacielu?
— Czego płaczę?! Otóż tego płaczę, że z powrotem musimy iść piechotą!.. że mnie obkradano na każdym kroku, — i że w ten sposób obrzydzą nam naszą ukochaną Warszawę, nietylko mnie, ale i każdemu uczciwemu człowiekowi, który nie jest paskarzem!
— Aleś się zato wykąpał w kulturze własnego stołecznego miasta i zostałeś „dziedzicem“!...
Po 12-to godzinnym pobycie pod panowaniem „Mareczki“, wracaliśmy z rozkoszą w sercu do naszego ukochanego Lwowa!...






Z GALERJI CHYTRYCH LUDZI.




WIELKI PRZEMYSŁOWIEC.

Pan Józef Olszewski, dyrektor Ligi Pomocy przemysłowej, jadąc z ruchomą wystawą po Galicyi, miał w Kapcanowie wielką mowę o podniesieniu przemysłowem w kraju!
W sali gorzało! — bo okoliczna szlachta, zjechawszy na jarmark, ławą zaległa salę, a słysząc, co można jeszcze zrobić dla kraju, rwała się do czynu, jawnie okazując gotowość do pracy.
Zresztą na wsi i tak coraz ciasniej, a tu miliony leżą, a brać ich nie ma kto!
Miliony w kraju giną!...
Więc nie dziw, że w sali gorzało!...


∗                    ∗

Nieszczęście chciało, że na zgromadzenie przyszedł pan Dominik, herbu „Szczęść Boże“, Grzmotnicki, szlachcic z rozmachem, do czynu skory i szybko się decydujący, a słysząc, że fabryka guzików w kraju mogłaby świetnie prosperować i dać nieobliczalne dochody, tak rozgorzał, że na cały głos krzyknął:
— Gotów jestem!
Obstąpiono go kołem, brać szlachecka ściskała go i całowała, mrucząc pod nosem:
— Przyszły milioner, panie dzieju, może się nieraz człowiekowi przydać na przednowku!
— Ale jaki chytry!... pierwszy skorzystał!


∗                    ∗

W mieście powiatowem obok Kapcanowa było smutno, bo zbankrutowała tam wielka krajowa fabryka mydła, ale teraz jest weselej i gwarniej.
Budynki przerabiają na wielką krajową fabrykę guzików, a że okazały się za małe, więc dobudowano jeszcze dwa skrzydła, bo jak słusznie pan Dominik zauważył, nawet wrona o jednem skrzydle nie poleci, a cóż dopiero fabryka.
Obliczenie wypadło dobrze i zupełnie się zgadzało, a poległo na tem, że pan Dominik wróciwszy ze zgromadzenia do domu, wyjął całą swoją garderobę i zaczął liczyć guziki. Przy bundzie miał ich 10, przy kożuchu 10, przy kilku kurtkach 54, przy spodniach 40, przy innej garderobie około 50, razem więc 164, co pomnożywszy przez ośm milionów ludności, zamieszkującej Galicyę, czyni razem 1,312,000,000 guzików, a licząc guzik biednie po halerzu, mamy 13 milionów i 120.000 koron rocznie.
Dlatego pan Grzmotnicki sprzedał majątek panu Pomeranzowi i wystawił fabrykę!...


∗                    ∗

Dnia 1-go czerwca roku pańskiego i przestępnego odbyło się uroczyste poświęcenie fabryki, pito zdrowie gospodarza, muzyka grała narodowe melodye, a robotnicy śpiewali: „My bezbronni więc rodacy, praca dziś to nasza broń!..“
Dnia 2-go czerwca inspektor przemysłowy kazał porobić pewne ulepszenia, jak powyjmowanie zębów trybowych z maszyn, usunięcie transmijsi i t. p. drobiazgi! W tym dniu zamówienia na guziki nikt nie przyniósł!
Dnia 3-go czerwca robiono skrzętnie wykazy pracujących do Zakładu ubezpieczenia robotników, do Kasy chorych, do Zakładu pensyjnego i do podatku osobisto-dochodowego!... Guzików nikt nie zamówił!
Dnia 4-go czerwca doręczył urząd podatkowy nakaz płatniczy od należytości przenośnej za kupione pod fabrykę budynki, a jako że rząd popiera przemysł krajowy i chcąc tego dać dowód, zaintabulował się równocześnie z należytością na fabrycznych budynkach. To było roztropnie, bo choć pan Dominik należytość tę zapłacił zaraz z kapitału obrotowego, miał jednak zajęcie z pisaniem prośby o ekstabulacją, bo i tak zamówienia na guziki, jak nie było, tak nie było!
Dnia 5-go czerwca oglądał budynki fizyk miejski, uznał wszystko za dobre, tylko odchodząc, powiedział panu Dominikowi, że go bardzo żałuje, że wlazł w takie świństwo, czem tak zirytował gospodarza, że ten uspokoić się nie mógł, wykrzykując:
— Pijaczyna, panie dzieju!... i to się nazywa fizyk!...
Dnia 6-go czerwca roboty było dużo, bo to dzień wypłaty. A chociaż przez cały tydzień nikt nie zamówił ani jednego guzika, jednak pracy było dość, bo wypracowywano wykazy i robiono ulepszenia.
Dzień 7-my czerwca był dniem wypoczynku, który się słusznie wszystkim należał.
Dnia 8-go czerwca, jako że był to dzień poniedziałkowy i początek roboty całotygodniowej, przyszedł woźny podatkowy z wymiarem podatku domowo-czynszowego i powszechnego zarobkowego, a że wymiar był niesłuszny, więc przez cały dzień pisano rekursy — a pan Dominik chodził czerwony, jak burak mrucząc:
— Psiakrew, szlak mnie trafi!
Dnia 9, 10, 11 i 12-go czerwca upłynął w pocie czoła. W tych dniach oglądał budynek naczelnik straży ogniowej, czy jest ogniotrwały, był jeszcze raz inspektor przemysłowy dopilnować, czy wykonano jego zlecenie, zapytywał pracujących, czy ich właściciel nie wyzyskuje, na co odpowiedzieli mu, że na razie jeszcze nie, bo roboty nic a nic nie ma, ale jak się tylko pokaże, to zaraz zastrejkują, gdyż wyzyskiwać się nie dadzą i będą go wtedy prosili o interwencyę, co im inspektor solennie przyrzekł. Następnie był woźny z magistratu o podatek gminny czynszowy i wodociągowy, następnie deputacja pań z prośbą, aby pan Dominik wziął udział w przedstawieniu amatorskiem, z którego dochód przeznaczony jest na podniesienie przemysłu w kraju. Kupiono kilkanaście losów na sanatorjum nauczycielskie, kilkanaście deputacyj zbierających fanty załagodzono gotówką, kilkudziesięciu osobom, wstydzącym się żebrać, dano sute datki i przyjęto kilku agentów, aby zbierali zamówienia dla fabryki, bo nikt dotąd z zamówieniem się nie zgłosił!
13-go czerwca wypłacono pensyę tygodniową, a 14-go czerwca, jako w dniu niedzielnym — wypoczywano!...
15-ty czerwca zaczął się dobrze! Przyszedł braciszek z klasztoru Dominikanów, poczęstował wszystkich tabaką i przyniósł zamówienie.
— My tam, braciszkowie — mówił — guzików nie potrzebujemy, bo habity zapinamy na kołeczki, ale przeorowi zginął guzik, tom też przyszedł kupić, abyście i od sług Bożych coś zarobili!
A że dla jednego guzika puszczać całej fabryki nie było podobna, więc kupiono cichaczem jeden guzik i dano go braciszkowi w prezencie i przy tej sposobności jeszcze kilka koron do puszki na ofiarę!
16, 17 i 18-go czerwca było wielkie larum w mieście. Służący fabryczny kupił guzik w składzie wyrobów pruskich. Powstało wielkie oburzenie!... Na to kraj ma krajową fabrykę, aby ta pod swoją firmę przemycała obce wyroby. Zwołano nadzwyczajne posiedzenie Ligi bojkotu towarów pruskich! Pan Dominik, herbu Szczęść Boże, Grzmotnicki, ogłoszony został jako infamis. Wieczorem powybijano szyby w fabryce, co tak zmartwiło pana Dominika, że przez cały 19-ty czerwca przeleżał w łóżku, a tylko 20-go, że to był dzień wypłaty, zwlókł się z łóżka, aby każdy dostał to, co zarobił — nic nie robiwszy!
21-go czerwca, jako w dzień odpoczynku odpoczywał, kajając się w domu przed obrazem Matki Boskiej, jako że był infamis i jako żeby mu był odpuszczony ten guzik, który od Prusaków tak niebacznie kupił!
22-go czerwca rozpoczęto naradę z agentami. Oświadczyli oni, że sezon na guziki jest w maju!
— Przebiedujemy z panem jakoś do maja, a wtedy niech ręka Boska broni, co naniesiemy zamówień!... A teraz niech nam pan wypłaci naprzód pensye i da grubsze zaliczki na cały rok!
Pan Dominik, jako że był osłabion, zrobił cichym głosem pewną propozycyę agentom, której tu powtórzyć nie można, a trzasnąwszy drzwiami, wyszedł z biura, aby zaczerpnąć świeżego powietrza.
W drzwiach wręczył mu woźny zawiadomienie, że prokuratorya skarbu wytoczyła mu proces o oszustwo za fałszywe deklarowanie podatku osobisto-dochodowego i zarobkowego.
23-go czerwca stawał pan Dominik przed sądem przemysłowym i sprawę z agentami przegrał. Pensye musiał im Pan Dominik wypłacić — a co do zaliczek, to krzywda ich i tak mu bokiem wylezie!...
24-go czerwca przyszła gremialna wycieczka młodzieży politechnicznej, aby oglądnąć nową twierdzę przemysłową — a
25-go czerwca przyszli gremialnie fantownicy i zafantowali całą fabrykę za podatki zarobkowe, dochodowe, obrotowe, rentowe, czynszowe, grzywnowe itd. — a
26-go czerwca pan Dominik położył się do łóżka, gdyż niemoc go ogarnęła tak, że
27-go czerwca zażądał absolucyi, a gdy nie mógł wyzionąć ducha, pytał go kapłan, czy może jaki grzech śmiertelny ma na sumieniu?
— Ojcze!.. ten guzik!... i skonał!
28 i 29-go czerwca odpoczywał pan Dominik w ciszy i spokoju. Twarz miał dziwnie spokojną i jasną, jak ongiś, gdy stał wśród łanów złocistej pszenicy, która pod powiewem wiatru kłaniała mu się do stóp kłosami.
30-go czerwca poczciwy fizyk pożegnał pana Dominika serdecznemi słowy, a że muzyka grała znowu narodowe pieśni, więc żałobna publiczność rozeszła się z otuchą do domu i z tą wielką nadzieją, że jakoś to będzie!...





NOWE STRONNICTWO.





Skończyłem uniwersytet!... Z patentem w ręce, wdrapałem się do mego mieszkania na poddaszu i łkałem z radości. Nareszcie... po tylu znojach, nieprzespanych nocach, wiecznego głodu i walki z dnia na dzień, dobiłem się do wrót, które na ścieżaj otworzyć mogę moim nieocenionym patentem i żyć dla Boga, Ojczyzny i ludzi!...
Tylko, że właściwie z tym patentem była wielka bieda. Położyć go na stole nie mogłem, bo muchy byłyby go poplamiły, włożyć go pod słomianą poduszkę niepodobna, gdyż zmiąłby się zupełnie — a że więcej rzeczy, prócz próżnej walizki, nie miałem, schowałem go właśnie pod tę walizkę — i stałem rozradowany.
Poczciwa moja stróżka, Antoniowa, która po długich tłumaczeniach nareszcie zrozumiała ważność chwili, życzyła mi wśród łez:
— A niechże też Matka Boska da panu, cobyś został bryftregerem, albo starszym od fajermanów — a po szczęśliwej śmierci daj ci Panie niebieską koronę, dwie izby malowane i wieczność rodzącą.
— Ale walizki niech Antoniowa nie rusza!
— A broń Panie Boże — ja się tylko tak na ziemię położę i z pod spodu popatrzę!
Na drugi dzień, w pożyczonym tużurku i spodniach wybrałem się na poszukiwanie posady.
Na poczcie, w namiestnictwie, na kolei i w Wydziale krajowym nie tylko, że miejsca nie było, ale podań nawet nie przyjmują. W bankach było jeszcze gorzej, gdyż mówić ze mną nie chciano.
Wieczorem siedziałem złamany na łóżku.
— Nabożnym to pan nigdy nie był — nie dziwota, że o takim luterniku i Pan Bóg zapomniał. Teraz trza odpust zrobić, bo inaczej to pan na nic zmarnieje!
Tak jest! Ucząc się zapamiętale, zapomniałem o kościele, a to źle! bardzo źle!
Na drugi dzień, przebrawszy się w moje codzienne ubranie, byłem już w drodze na Kalwaryę Zebrzydowską.
Zbiedzony i zdrożony wpadłem tam w wielotysięczny, bajecznie kolorowy tłum ludu, a że głód dokuczał mi bardzo, zawadziłem o pierwszą z brzegu restauracyę, aby się pożywić.
— Proszę co do zjedzenia.
— A co pan chce?
— A co jest?
— Wszystko!
— To proszę kawałek kiełbasy i chleba!
— Kiełbasy nie ma!
— No to wędzonki!
— Także nie ma!...
— No to sera i masła, albo jaja na twardo!
— Chleb, ser, masło i jaja wyjedli ludzie nabożni!...
— Więc proszę o chleb!...
— Chleb, to i owszem, ale za jakie dwie godzinki, bo się dopiero piecze!...
Wiara w żywot doczesny została we mnie złamana! A że nogi zaczęły mi odmawiać posłuszeństwa, więc pod cieniem drzewa, na murawie, obok drogi usiadłem a chcąc okłamać żołądek, zacząłem sobie wyśpiewywać znaną piosenkę momusowską Borowskiej:
„Oj kot!... pani matko! Kot, kot, — narobił mi w pokoiku łoskot!...“
— A naści chudzino okruszynkę chleba za to, że tak pięknie Matkę Boską chwalisz!
— A naści że kołacza!
— A naści grosik bidoku!
I ani się spostrzegłem, jak rozmodlony tłum idąc drogą, obsypał mnie chlebem, kołaczami, serem, a nawet jakiś Słowak rzucił mi kawałek słoniny.
A w kapeluszu, który obok leżał, było już do połowy miedziaków.
Naraz stałem się chytry. Po długich trudach otwierało się nowe pole przedemną. Potulnością i pracą, widzę, że nie zajdę daleko. Przed oczami stanął mi napis: „Podań o posadę nie przyjmuje się“, więc zacząłem się drzeć w niebogłosy:
„Kot! Kot!... Pani matko! Kot, kot!...“
I tak, aż do zmierzchu, aż do chwili, gdy spokojnie mogłem się oddać szkontrowaniu mojej kasy i zapasów w naturze!...
— A chodzino robaczku z nami, to ci kości porachujemy za te konkurencyje, co nom urządzosz!...
Patrzę, stoi przedemną stary, siwy dziad, z rozwianą brodą, istny patryarcha, obok jego żona, a wokół z pół setki tęgich chłopów i bab z kulami pod pachami, groźnie pomrukujących.
Nie ma rady — idę!
Prowadzą mnie do karczmy pod lasem, widocznie na sąd, a raz w raz dolatują mnie słuchy!
— Jenteligent, zawołoka!
— Ubić bestyją i tyla!...
Przed samym progiem karczmy stary poszturkując mnie, zamruczał!
— No, właź, chroboczku!
Odsunąłem się ze czcią i z należnym szacunkiem odrzekłem:
— Pan prezes i pani dobrodziejka prezesowa darują, ale za młody jestem, abym pierwszy ten próg przestąpił. Czcigodny wiek i stanowisko uszanować muszę!... Proszę pana prezesa i pani prezesowej przodem, a dla mnie i tak wielki zaszczyt, gdy tuż za wami pójdę.
Weszli do obszernej izby szynkownej, a nie dając nikomu przyjść do słowa, — mówiłem dalej:
— Tu, za tym stołem, usiądzie p. prezes i p. prezesowa i co starsi z tego zacnego grona, a reszta czcigodnych pań i panów tam, obok, pod ścianami!... Panie arendarzu, proszę o kwartę wódki mocnej i kwartę rosolisu: Państwo prezesostwo może pozwolą co przekąsić, — jest chleb, ser, słonina, — a później piwko!...
Zacząłem nalewać w kieliszki, patrząc z pod oka w niepewną przyszłość.
Prezesowi jednak twarz zmieniła się niedopoznania, zmarszczki ustąpiły miejsca rozpogodzonej myśli. Powaga i dobrotliwy wzrok spoczął na mojej osobie i prawie pieszczotliwym głosem przemówił:
— A siadajże sobie chroboczku kole mej baby i pożyw się z nami, kiedyś taki dobrotliwy i honorny!
— Szczęśliwy jestem, że usłużyć mogę... Niech p. prezes nie zwraca na mnie uwagi, — bo i tak dla mnie wielki zaszczyt, że tu stoję!
Ale z głębi szedł jakiś pomruk nie życzliwy dla mnie, aż naraz odezwały się głosy:
— My chcemy sądu!...
Prezes zerwał się na równe nogi i czerwony ze złości krzyknął!
— Cichojta dzady! Sądu nie będzie! Honorowy człowiek jest, — to jak przystał do nas, to niechta siedzi! Włożyć w gębę co momy, to i on, bidota niech się pożywi.
— A kiedy nom coraz ciężej!
— Nie narzekajcie dziady, żeby wos Pan Bóg nie pokarał!...
A zwracając się do mnie, rzekł:
— Siadajże se kole mnie, bo to juchy niepewne!
Ale raz rozuchwalony, lazłem wprost niebezpieczeństwu w paszczę.
— Proszę szanownych Panów, pozwolę ja sobie zwrócić uwagę na to, że stawianie granic w przyjmowaniu do swego grona stanie się wkrótce niemożliwe! Odnośne władze starają się o to, aby korporacya panów z roku na rok wzrastała.
Kraj jest na najlepszej drodze do ogólnego dziadowstwa! Za lat kilkadziesiąt stać będzie dziad obok dziada i chleb sobie z ręki wydzierać będzie! To jest nieunikniony koniec! Nie gniewajcie się na mnie, że tak otwarcie mówię, ale jestem człowiekiem, co patrzy w przyszłość!
W izbie nastało grobowe milczenie.
— A co radzisz chrobaczku? Co radzisz?
— Rada jest!... Dziś tu, z miejsca, zawiązujemy wielkie stronnictwo galicyjskich dziadów. Prezesa mianujemy marszałkiem, panowie starsi będą prezesami. Potworzymy w całym kraju związki, zamianujemy naczelników okręgowych, stworzymy najliczniejszą i najpotężnejszą organizacyę w kraju, z którą rząd liczyć się musi, która do ciał prawodawczych i reprezentacyj krajowych, wyśle swoich zastępców i drogą fluktuacyj politycznych obejmie w swoje ręce ster rządów krajowych. Na poparcie rządu, jako zawodowe dziady, liczyć możemy, — reszta od was czcigodni panowie, zależy! Pan marszałek raczy zapytać się zgromadzenia, czy mój projekt przyjmuje!
W izbie wrzało! Opary z wódki i rozgrzanych łachmanów unosząc się pod pułap, tworzyły atmosferę dziwnie balową! Oczy zaś wszystkich gorzały.
Marszałek wstał, a gładząc siwą brodę przemówił uroczyście:
— Bóg nam zesłał tego chroboczka na pocieszenie. Teraz już koniec naszej poniewierki dziadowskiej!... Idziemy kupą. Tak rzekłem!... Tak będzie!...
— Tak będzie! — powtórzyły chórem dziady!...
— A teraz zabawa. Kulas niech gwizdo, a ślepiec niech basuje!
— Arendarzu wódki!
I rozpoczęła się ochocza zabawa. W pierwszą parę szedł marszałek ze swoją żoną, dalej prezesi, a za nimi co starsi i poważniejsi wiekiem.
Wschodzące słońce zastało rozbawione stronnictwo przy białym mazurze.

∗                    ∗

Jestem generalnym sekretarzem stronnictwa. Zgłoszenia proszę wnosić na moje ręce. O zatwierdzenie statutów prosić będzie namiestnika osobna deputacya. Wnosimy do Sejmu prośbę o odstąpienie lewego skrzydła w Wydziale krajowym na nasze biura. Zakładamy własny bank i własny organ. Będziemy mieli swoją muzykę, swoje odznaki i będziemy brali gremialny udział we wszystkich obchodach narodowych, jako widomy obraz naszego dobrobytu narodowego.





BARTEK ŁOPATA.





Bartek Łopata przyszedł na świat na cztery tygodnie przed Wielkanocą, a na tydzień po Matce Boskiej Gromnicznej, w roku pańskim, kiedy się ziemniaki nieobrodziły, a gąsienice do cna zjadły kapustę. Ani mu dzwony nie dzwoniły, ani nie bito z armat, tylko, że babka biła mu w czasie urodzin matkę po łbie, aż jej w uszach dzwoniło, zawodząc żałośnie:
— A gdzieżeś sobie ty republiko bachora napytała!
Innej uroczystości nie było.
Matka go tam nie tyrpała — bo że to chłopak był, to i honor i pewne uważanie we wsi miała!
Bartek się chował i rósł na złość babce, która gdzie mogła, to go udarła kułakiem.
— A naści!.... bękarcie!
Sąsiedzi to ta byli dla Bartka łaskawsi, dopóki nie zaplątał się na ich obejście. Ale jak go tam co zaniosło, to ten i ów czy kłonicą czy drążkiem go dziabnął, gnając za płot swego ogrodzenia, — bo wiadomą jest rzeczą, że jak krowa poczuje takie nijakie dziecko, to mniej mleka daje.
Nie było więc Bartkowi źle na świecie, bo żył i rósł dużo roków, — może dwanaście, może pitnaście, bo ludzie rachubę zgubili, kiedy mu matuś nagle pomarła w samo Wniebowzięcie Matki Boskiej.
Wywieźli ją sąsiady z babulą hen, za wieś — a wróciwszy, wypili na pocieszenie dwie kwarty wódki i uradzili, aby Bartka wywieźć do miasta.
— Ta to i tak nie wsiowe, ino matka napytała się tego w mieście.
— A juści, że tak! Wywieźć do trza do miasta i tam ostawić! Niech się pany nim zajmą! Jeszcze geometrą zostanie.
— Albo fizykiem!...
W samą oktawę był jarmark w mieście, więc Bartek ani się opatrzył, jak na drabiniastym wozie zajechał na targowicę i tu pozostał na łasce Bożej...
W brzuchu mruczało mu z głodu, chłopi się porozjeżdżali i nocka zapadać zaczynała.
Bartek stał i rozglądał się, czy niema co gdzie do zjedzenia.
A jedzenie wisiało tuż nad jego głową w postaci dużych jabłek, pod któremi aż uginały się gałęzie.
Tylko że źli ludzie postawili płot z desek zbity, tak, że Bartek patrząc na soczysty owoc, zauważył zupełnie słusznie:
— Trza będzie przeleźć przez płot!
I przelazł po to, żeby go właściciel złapał i oddał w ręce władzy, jako ogrodowego złodzieja.
Bartek Łopata aż odżył!
Siedzi w izbie z jakimiś panami, codzień dostaje bochenek chleba i ciepłą strawę, ma swój siennik i koc, — a roboty to tyle, co izbę pozamiatać i wody przynieść.
— Dobrze ci tu? — pytano Bartka!
— O rety!
— Sprawuj się dobrze i siedź cicho, to miejsca zagrzejesz!
Raz tylko prowadzili go do jakiejś takiej dużej izby, gdzie siedziało dużo panów za stołami i pytali, czy kradł jabłka?
— Kradł nie kradł! — odpowiedział Bartek!... Zrodziło, to urwołem se dwa, aby się pożywić!
Słyszał, jak jeden pan mówił do drugich, że jest zuchwałym zbrodniarzem... i coś tam więcej mamrotał, co Bartka nic a nic nie obchodziło, — byle dostać się tylko jak najprędzej do swej izby.
I siedzi Bartek zdrów i zadowolony. Przeszła mu zima zacisznie, a z wiosną i przez lato plótł koszyki z innymi więźniami, przykładając swą rękę do rozwoju przemysłu koszykarskiego w kraju.
Nastała znowu zima, śnieg przypruszył ziemię, — gdy Bartek wiedziony chęcią zaczerpnięca świeżego powietrza, wyszedł z innymi więźniami na spacer po podwórzu więziennem.
Piekł go śnieg w bose nogi, ale Bartek nic sobie z tego nie robił. Dreptał tylko z nogi na nogę i mruczał:
— Piece śnieżuszek, bo piece! Ale zdrowo!
— A ty czemu nie masz nic na nogach, ino boso gonisz po śniegu? — zapytał go starszy dozorca więzienny!
— Były ta jedne buciska w chałupie, ale poszły z matulą na tamten świat!
— A długo ty tu masz siedzieć?
— A ciągle!... Bogu dziękować, już drugą zimę zaczynam, ale nikt się na mnie nie żali.
— A coś ty ukradł?
— Ukradł, nie ukradł!... Urwałem dwa jabłka... tylo!
— A jak tobie na imię?
— Ludzie wołali na mnie Bartek Łopata.
Nadzorcy coś ta sprawa nie była jasną, poszedł więc do kancelaryi sprawdzić, czy Bartek mówił prawdę.
— Panie pisarzu, proszę no zobaczyć, kiedy się kończy kara Bartkowi Łopacie.
Pisarz przerzucił kilka ksiąg, nareszcie zaczął czytać:
„Bartek Łopata, niewiadomych lat i niewiadomego miejsca urodzenia, skazany za kradzież jabłek w ogrodzie na dwa tygodnie aresztu roku zeszłego we wrześniu“.
Starszy dozorca poczerwieniał ze złości, — a wybiegając na podwórze, chwycił Bartka za kołnierz, krzycząc:
— To ty łajdaku za darmo będziesz jadł chleb cesarski!... Zamiast dwa tygodnie, on sobie siedzi już drugi rok! A to chytry złodziej!...
I wyrzucił go za bramę więzienną.
A Bartek stojąc, dumał!
— Juści muszę być złodziej, kiedym zjodł chleb cesarzowi!...
I bił głową o mury więzienia z rozpaczy!





INKASENCI.





Działo się to w przededniu wyborów... Do p. Aleksandra Getritza, właściciela sklepu ze świętościami, obok Katedry lwowskiej, weszło dwóch panów, zamykając skrzętnie drzwi za sobą. „Panami“ to oni właściwie nie byli, gdyż z wyglądu wziąć ich było można raczej za zwykłych batiarów zamarstynowskich, ale w sezonie przedwyborczym ktoby tak czynił, byłby lekkomyślnym, bo niewiadomo, gdzie i na co tacy panowie przydać się mogą, — a jak świadczą niedawne wypadki, potrafią się oni wydrapać na wybitne szczeble drabiny społecznej, ażeby gasić świeczniki narodowe.
Pan Getritz jest człowiekiem jowialnym, o uśmiechniętych oczach i podługowatej twarzy, którą ściąga lub przydłuża, w miarę tego, w jakiem jest usposobieniu i sytuacyi, a w chwilach, gdy potrzebuje namysłu, czyści zawzięcie cwikier w rogowej oprawie.
Obecna chwila była jednak taka, że p. Getritz dla pewności cofnął się za ladę i z tamtąd rzucił badawczem okiem na przybyszów, chcąc ich zapytać o szczęśliwą okoliczność, która ich sprowadziła w jego podwoje.
Zanim jednak kilkakrotnie skurczył i wyprostował twarz, jeden z przybyszów przemówił do niego w te słowa:
— Kandydat dobrodziej pozwoli, że rekomendacya będzie z naszej strony względem osobowości naszej. Ja się mianuję Wojciech Krętacz, a kolega mój Petro Karuzel. Latem urzędujemy na Placu Powystawowym przy karuzeli, którą kandydat znać musi, bo ma i wózki i sanki i inne rzeczy z drzewa ciosane. Tym interesem to ja kręcę, a Pietro wybiera od gości po dwa centy, — to go też i przez to wyborcą mianują. Latem to my tam z naszego urzędu zadowoleni, ale zimą to nie! Interes stoi! Ale że człek ma i głowę i inteligentny jest, więc razem z Petrem zawiązaliśmy w tym roku komitet przedwyborczy żółkiewsko-zamarstynowski pod mianem „czystej z mocną“ — i zgromadziwszy co przedniejszych obywateli, popierać będziemy kandydatów uczciwych i szanowanych, dobrych ojców i opiekunów nas sierót opuszczonych, a skrycie urodzonych, interesujących się naszymi interesami, a potrzeby potrzebujących znający, i w dobrotliwej dobroci ofiarujący ostatni grosz dla bliźniego z głodu konającego a hojnością wskrzeszonego!... A że kandydat dobrodziej jest w sam raz taki, to jednogłośnie uchwała zapadła, że go popierać będziemy i prezydyum uchwaliło na kandydata 50 koron i mnie i Petra wysłało po zjenkasowanie tej taksy!
W trakcie tej przemowy p. Getritz miał dość czasu na wygimnastykowanie swej twarzy, na wyczyszczenie cwikiera i założenia go na nosie — a korzystając z chwili, gdy pan Wojciech Krętacz nabierał powietrza w pełne piersi, aby dalej mówić — odezwał się słodko:
— Ależ ja kandyduję dopiero za trzy lata!
— To nic! Uchwała zapadła i kandydat ma złożyć 50 koron, jak obszył, bo inaczej nie dopuścimy!
— Popuść Wojtek! — wtrącił nieśmiało Petro.
— Dobrze ci gadać: popuść! Uchwała jest na 50 — i z czego tu popuszczać?
— Popuść Wojtek!
— Petro miękki człek, kiedy taka wola jego, to 40 koron na ladę, — i kwita!
— Popuść Wojtek!
— Czy cię cholera nadała, czy co? Ze swego będę dokładał? Co mam popuszczać! Kandydat nie wart 40 koron? Ta na wagę wart więcej! Żeby liczyć kilo po 60 centów, a waży 90 kilo, to masz przeszło 50 papierków!
— Popuść Wojtek!
— Ani mi głowie! Wydatki są! Afisze trzeba, odezwy trzeba, listę kandydatów tyż! Chyba oberwiemy z drukarza... — to 30 koron jak jeden grajcar — i już!
Pan Getritz słuchał cierpliwie wywodów pana Wojciecha, licząc, że lada chwila ktoś wejdzie do sklepu i uwolni go od inkasentów, ale że właśnie na dworze był mróz siarczysty, więc nikt nie kwapił się jakoś po zakupno obrazków świętych i koronek.
Sprawy więc nie można było stawiać na ostrzu noża. Wyłaniała się raczej potrzeba jakiegoś wyborczego kompromisu.
Dlatego p. Getritz wyjął z szuflady dwie dwudziestohalerzówki, położył je przed sobą, a schyliwszy się pod ladę, wydobył flaszkę wody „Hunyady Janos“.
Wodę tę miął zawsze u siebie w zapasie, bo jako stateczny obywatel, zjadał wieczorem poczciwą kolacyę, popijał obficie pilznerem, a czując rano pewne obciążenie żołądkowe, wypijał z pół butelki Hunyady Janos, co mu bardzo a bardzo dobrze robiło. W południe miał język zupełnie czysty — a wieczorem znowu apetyt taki, jak nie przymierzając sam marszałek Badeni.
W chwili więc, gdy Petro chciał wypowiedzieć swoje stereotypowe popuść Wojtek! — p. Getritz, oparłszy się dłońmi o ladę, zaczął w te słowa:
— Proszę ja kochanych panów tego... ten... tak... Otóż kandydatem nie jestem, a że mróz na dworze, to łypnijcie sobie po kieliszku tęgiej z mocną, a jakby wam tego, ten, tak, — (i tu wskazał na żołądek) — to na pół tę buteleczkę — i będzie dobrze! Ale proszę ja kochanych panów, abyście mnie na liście nie drukowali!
— Jeszcze czego? Drukarza paść! Niedoczekanie!
I pan Wojciech z panem Petrem opuścili zadowoleni sklep p. Getritza.
Wojciech Krętacz ściskał w dłoni dwadzieścia centów, a Petro niósł pod pachą butelkę Hunyady Janos.
Tak doszli do pierwszego szynku na Zarwanicy, gdzie wypili dwie kwaterki wódki, zjedli śledzia prosto z beczki zakąsili kawałeczkiem chleba — i wyczerpawszy w ten sposób cały kapitał, poszli dalej inkasować od kandydatów kwoty, które uchwalił komitet przedwyborczy.
U Jonasza dostali spodnie żółte w czarne kratki, które nosił podczas wystawy krajowej we Lwowie w r. 1894 i dwa cukierki.
U Chajesa kalendarzyk losowań papierów wartościowych w roku 1911-tym.
U Winklera puszkę farby do zapuszczania podłogi i pomadę do wąsów.
Wychodząc od Winklera, musieli wstąpić do sieni i ugasić pragnienie. Śledź bowiem w gwałtowny sposób upominał się o wodę. Szczęściem Petro miał w kieszeni flaszkę, ofiarowaną przez pana Getritza, — i tu okazało się dobrodziejstwo ofiarności tego obywatela.
Pokrzepieni poszli dalej.
Löwenstein przyjął ich bardzo grzecznie. Prosił ich naprzód siadać, później kazał im wstać, uroczyście zapewnił, że ich bardzo szanuje, że będzie o nich pamiętał, że zrobi, co tylko będzie w jego mocy, — ale że wyjeżdża na dłuższy czas do Wiednia, — to za powrotem niech się zgłoszą, a już wtedy będzie wszystko dobrze! Gdyby mieli jaką sprawę w Wiedniu, — to stoi im zawsze chętnie do usług, — a gdy pan Wojciech i Petro zadowoleni wyszli z kancelaryi pana posła, to ten korzystając z wolnej chwili, wlazł na gruszę i kopał pietruszkę.
Od Aschkenazego dostali po koronie i dwie próżne butelki z szampana bardzo dobrej marki.
I znowu musieli w sieni popić Hunyadą, bo ich pragnienie bardzo męczyło.
Bataglia dał im najświeższy numer „Gazety Wieczornej“ z tem zapewnieniem, że gdy zamieni wydawnictwo na poranne, to im ten egzemplarz wymieni na „Gazetę Poranną“.
Laskownicki poczęstował ich papierosami, dał im polecenie do Biura dobroczynności w Magistracie, do radcy Ostrowskiego i zapewnił, że Zamarstynów zostanie jeszcze w tym roku przyłączony do Lwowa.
Neumana nie zastali w domu, gdyż pan radca, jak wyszedł o 5-tej rano na posiedzenie Strzelnicy, tak wróci dopiero o 2-giej w nocy. To ich tak rozłościło, że poprzysięgli nie głosować na niego, bo jak zauważył pan Wojciech, nie potrzeba w Radzie takich mudrachelskich pasibrzuchów, ważących z przeproszeniem ze 100 kilo! — ale Petro sprawiedliwiej myślący, dodał: Popuść Wojtek!
Redaktor Wasilewski przyjął ich dość chmurnie. Dopiero zapewniwszy się, że są Wszechpolakami i że tak ważny posterunek, jak karuzela na placu Powystawowym, jest w rękach narodowych demokratów, rozjaśnił swą twarz i wręczył im kilka egzemplarzy „Słowa Polskiego“ z artykułami zasadniczymi tego organu, co było bezwarunkowo wskazane, gdyż ludziom, pracującym społecznie, w wolnych chwilach strawa humorystyczna stanowczo dobrze robi.
Greka zastali w mieszkaniu pootulanego w pledy. Siedział złamany. Strzykało go w krzyżach i cały czuł się jakiś rozkrochmalony. Ale jako człowiek światowy, dał panu Wojciechowi kilka fotografii piękności wideńskich, — Petro zaś otrzymał stary monokl. — „Ale — mówił pan mecenas — niech panowie na mnie nie głosują, bo nie czuję się już na siłach.
Poszli dalej.
Makowicz, wysłuchawszy przemowy, zawołał:
— Kusz batiar, jeden z drugim, bo jak fycnę, to cię nagła krew zaleje!
Janowicz dał im dwa razy w pysk i wyrzucił za drzwi.

∗                    ∗

Dalej już inkasować nie byli w stanie, bo wypróżniona butelka Hunyady zaczęła zupełnie niepotrzebnie psuć inkaso, tak, że zdążywszy do domu, położyli się do łóżka i drugi dzień odpoczywają.





FINANSISTA.





Lwów, w lipcu 1910.

Drogi Ojcze! Pospieszam uspokoić Drogiego Ojca, dlaczego dotąd nie przyjechałem na wakacye. Powód wyjaśnię krótko, a pewny jestem, że sprawi on Ojcu niezmierną radość. Przy egzaminie padłem. Umiałem celująco — a dostałem z kilku przedmiotów niedostatecznie. Ojciec, jako prezes tylu towarzystw, zechce tą sprawą zająć się gorąco i poruszyć nią nietylko powiat, ale sejm i parlament. O to Ojca bardzo proszę i liczę, że się nie zawiodę, bo przyznam się szczerze, że niedopilnowanie tej sprawy przez Ojca uważałbym za wielką lekkomyślność.
Jak jestem przepełniony myślą, aby się wybić na człowieka, chociaż mi szkoła rzuca kłody pod nogi, niech Ojcu posłuży za dowód praca moja na zupełnie innem polu — bo na polu przemysłowca i finansisty.
W kamienicy, w której mieszkam, zajmuje pomieszkanie niejaki pan Hirsch, człowiek młody, który do szkół prawie nie chodził, a pracując uczciwie i w ciszy, dorobił się majątku tak, że buduje już trzecią kamienicę.
Jest to obywatel zacny, a że się z nim zaznajomiłem, mam nadzieję w krótkim czasie przyjść do takiego kapitaliku, abym mógł kupić wioskę od sąsiada kochanego Ojca i w ten sposób zaokrąglić nasz majątek rodowy.
Otóż spotkałem się z panem Hirschem przed 3-ma tygodniami i pytam go prostu z mostu:
— Panie Hirsch, w jaki sposób można zarobić dużo pieniędzy?
— Pan ich nigdy nie zarobi — odpowiada spokojnie, ten zacny człowiek — bo pan złoto martwe trzyma po kieszeniach.
Nie mogłem się w pierwszej chwili zorjentować, ale pan Hirsch wybawił mnie z kłopotu.
— Ma pan ładny złoty zegarek z łańcuszkiem, a co panu z tego?... Martwy kapitał!... A chcąc mieć zarobek to kapitał trzeba puścić w ruch!... Ja panu pożyczę na ten zegarek z łańcuszkiem dwieście koron i pieniądz już jest gotów do obrotu!
Zaćmiło mi się w oczach z radości. Ten prawy obywatel odkrywał mi nowe horyzonty!
— A co dalej?... Co dalej?...
— Ja panu za tych dwieście koron sprzedam rower. Będzie pan miał i przyjemność i na zdrowie panu wyjdzie!
Na drugi dzień miałem rower, ale nie byłem zachwycony, bo, nie umiejąc jeździć, spadłem kilka razy i dotkliwie się potłukłem.
Widząc to moje zmartwienie pan Hirsch, powodowany dobrem sercem, przyszedł mi prawdziwie z ojcowską radą:
— Niech pan zastawi u mnie rower, a ja panu dam za niego 120 koron. Za taką sumę będzie pan miał bardzo ładny aparat fotograficzny. Artystyczna zabawa i pieniądz dobrze ulokowany.
Na drugi dzień dostarczył mi pan Hirsch nowiuteńki aparat i zaraz wziąłem się do pracy, nie przeczuwając, że i tu doznam przeszkód elementarnych, które mnie do fotografii zniechęciły.
Jak ojcu wiadomo, mam skromny pokoik, więc ciemnicę do wywoływania urządzić sobie musiałem w pewnem dyskretnem miejscu, sądząc, że z całem poświęceniem oddam się tam pracy. Cóż, kiedy gospodyni moja dzień przedtem jadła ogórki i napiła się na to kwaśnego mleka!... Nie chcę ojcu opisywać, jak ta baba przeszkadzała mi nieustannie, doprowadzając w rezultacie do tego, że zastawiłem aparat u pana Hirscha za 80 koron i kupiłem sobie natomiast od niego śliczną cytrę.
Na cytrze można grać przecudownie smętne melodye — ale trzeba umieć. Wychowanie moje było tak jednostronne, że dzięki temu, cytra mi obrzydła i na trzeci dzień zastawiłem ją za 40 koron, kupując sobie za to srebrną papierośnicę, bardzo kunsztowną, którą mi poczciwy pan Hirsch, po długiem wahaniu, oddał ze stratą własną.
Mając papierośnicę, uczułem naraz brak zegarka i często nie mogłem się zorjentować, która jest godzina. Raz nawet zapytałem o godzinę pana Hirscha.
— Na co panu kłopotu bez zegarka? Ja panu pożyczę na papierośnicę 20 koron. Za te pieniądze może pan mieć amerykański budzik.
Kupiłem budzik. Ale w nocy stanął i pomimo nakręcania, nie chciał iść dalej.
Zeszedłem do pana Hirscha i dzielę się z nim mojem zmartwieniem — a on bez cienia żalu i złości mówi mi, że urwałem sprężynę, że z tem będzie kłopot, ale on go weźmie w zastaw i da mi 5 koron. Przytem pokazał mi nadzwyczaj dowcipną zapalniczkę. Gdy się przyciśnie sprężynkę, to odskakuje wieczko i już się świeci!
Myślę sobie, to będzie coś dla ojca i odkupiłem od niego to cacko za 4 korony i 50 halerzy, — tak, że pozostało mi jeszcze 50 halerzy, za które kupiłem sobie papierosów i raz w raz tą zapalniczką zapalam.
Pewny jestem, że ojciec nie orjentuje się, co ja w ciągu tych trzech tygodni zarobiłem pieniędzy, dlatego pozwolę sobie ojcu zrobić mały bilans.
I tak:

wartości:
zastawiony:
zegarek
kor.
300·—
za kor.
200·—
rower
200·—
„  „
120·—
aparat
120·—
„  „
80·—
cytra
80·—
„  „
40·—
papierośnica
40·—
„  „
20·—
budzik
20·—
„  „
5·—
zapalniczka
4·50
„  „
—·—
gotówką
—·50
„  „
—·—

razem
kor.
765·—
kor.
465·—
Wartość wyżej wyszczególnionych przedmiotów wynosi 765 koron, a że mam je zastawione u Hirscha za 465 koron, zarobiłem więc na czysto 300 koron. Jak za tak krótki czas, to dosyć!

Proszę więc ojca przysłać mi odwrotną pocztą tych 465 koron, a natychmiast z wszystkiemi temi cennymi rzeczami przyjadę do domu na wakacye.
Kochający syn

Emanuel.“




CHYTRY PRENUMERATOR.





W biurze, za stołem redakcyjnym, założonym stosami gazet, korespondencji, sprawozdań i innej niepotrzebnej bibuły, siedział naczelny redaktor, pełen troski o los pisma, które nie miało dotąd zdecydowanego kierunku. Z tym kierunkiem to także była prawdziwa bieda, bo gdy ukazał się jakiś zasadniczy artykuł w piśmie, zaraz koledzy po piórze krzyczeli w innych pismach, że jest zdrajcą, zaprzedańcem, hańbą narodu i zakałą dziennikarstwa.
I tak było ciągle w kółko — ale że to było w Ameryce, więc nas to nic nie obchodzi, bo to... i tak daleko!... gdzieś za morzem!
Do drzwi redakcyjnych ktoś zapukał bardzo dyskretnie, raz, drugi i trzeci...
— Proszę wejść!
Wszedł mężczyzna młody, o błyszczących oczach i chytrym wyrazie twarzy.
— Czy mam honor z naczelnym redaktorem?
— Tak!
— Właśnie to sprawa nie redakcyjna, ale administrator robi mi trudności w przyjęciu ogłoszenia, więc przychodzę prosić pana naczelnego redaktora o polecenie, aby mi anons wydrukowano.
I podał ogłoszenie tej treści:
„Julio, gdy wrócisz, wszystko ci przebaczę! Ernest“.
— Administrator mówi, że to prywatna korespondencya, a on takiej nie umieszcza. To jest przecież barbarzyństwo. Są bowiem chwile w życiu człowieka, że takie ogłoszenie decyduje....
— A cóż to ogłoszenie kryje za sobą? — zapytał redaktor ze współczuciem, widząc przed sobą bolem złamanego człowieka.
— Powiem wszystko panu redaktorowi, gdyż, jako roczny stały prenumerator jego pisma, mam prawo do tego — a przytem ta jego poczciwa twarz...
— Mów pan!
— Na imię jest mi Ernest...
— Tak, jak i mnie — mruknął redaktor.
— Żonie mojej Julia...
— Tak, jak i mojej! — westchnął znowu.
— Mieszkamy na Noble Street 12.400, 16 piętro.
— Na tej samej ulicy co i ja, tylko numer inny!
— Otóż żona moja, to ukochanie, wyjechała dziś z innym w niewiadomym kierunku. Ja tę kobietę tak kocham, że wszystko jej przebaczę, gdy wróci! Rzeczą serca jest, aby pismo, którego jestem rocznym prenumeratorem, pomogło w tem nieszczęściu!... Julia, gdy przeczyta, ani chwili się nie zawaha...
— Masz pan racyę!... Oto mój podpis. Proszę oddać w Administracyi, a za godzinę ujrzy pan swoje ogłoszenie wydrukowane.
— Niech Bóg pana błogosławi i w cierpieniu pocieszy i pomoże tak, jak mnie pan pomogłeś, zacny panie redaktorze!
I kłaniając się uniżenie, opuścił zadowolony redakcyjny pokój.
A redaktor rozparł się w fotelu i myślał.
— Boże drogi!... Co za potęgę mam w rękach!... Kilku słowami mogę złamanemu człowiekowi oddać przysługę, o jakiej się filozofom nie śniło!
Zapalił wonne cygaro i pogrążył się w zadumie rozkosznej — a unoszący się dym tworzył jakieś dziwne, powłóczyste postacie w powietrzu, które to obejmowały się, to bujały, to znów ginęły... — a to wszystko w takt warczenia maszyny rotacyjnej, która w tysiącach egzemplarzy wyrzucała pismo w świat, w ręce łaknącego wiadomości tłumu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


Godzina 5-ta, więc redaktor wyjechał windą na 16-te piętro, aby u boku swej ukochanej żoneczki zjeść smaczny obiadek.
Na progu przywitała go zapłakana sługa, podając mu list tajemniczy...
Drgnął... Redaktor bowiem nie lubiał listów tajemniczych, podawanych mu przez płaczące sługi.
Rozerwał kopertę i błędnym wzrokiem począł wodzić po zapisanym papierze.
A było tam napisane w ten szatański sposób:

„Mój drogi! Właśnie pan Ernest, sąsiad nasz z przeciwka, z którym znam się od dłuższego czasu, przyniósł mi twoją gazetę z ogłoszeniem, że jak wrócę, to mi wszystko przebaczysz!... Zawsze byłeś szlachetny i ta Twoja szlachetność aż bije z tego ogłoszenia!... To zdecydowało o wyjeździe z Ernestem, który bardzo na to nalegał... Mając zapewnione przebaczenie — wkrótce wrócę, bo Ernest, jakkolwiek młodszy od Ciebie, nie ma w twarzy tej szlachetności, co Ty!.. Bądź więc dobrej myśli i myśl o mnie!...“

Redaktorowi czarno się zrobiło w oczach, przez zaciśnięte zęby wyszeptał ostatnie słowo: „Żmija!“ — i, zatoczywszy się, spadł z 16-go piętra na parter, po to, aby wyzionąć ducha ku pouczeniu wszystkich redaktorów, aby nie umieszczali prywatnej korespondencyi w ogłoszeniach swego pisma.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .




SYN FILOZOFA.





Z filozofami jest zawsze kłopot... Są oni mrukliwi, lubią spokój i mają żony bardzo gadatliwe i złośliwe, które filozofii nie uznają, a biorąc rzeczy realnie i bez zastrzeżeń, puszczają wodze językowi na pognębienie wszystkiego, co filozofią pachnie — dzieci z takiego małżeństwa są zwykle osłami kwadratowymi, trzymają stronę matki i również złośliwe mają przyzwyczajenia.
Dlaczego tak się dzieje na świecie — żaden jeszcze z filozofów nie odgadł.
Pan Teobald — jeden z takich zaczadzonych jegomościów — siedział wieczorem w pokoju i studjował rozprawę na temat: „Czy warkocz u Chińczyków jest wytworem silnego mózgu?“
Było to zadanie równie ważne, jak i tajemnicze. Panie nasze mają wprawdzie bardzo długie warkocze, ale dowiedzioną jest rzeczą, że tu bezwarunkowo decyduje nie mózg, ale tylko płeć. Chodziło więc panu Teobaldowi o to, dlaczego płeć w Chinach działa na porost włosów zupełnie odwrotnie, jak na przykład we Lwowie.
Nikogo więc nie powinno dziwić, że pan Teobald, cały zagłębiony w swej tak ważnej pracy, pragnął zupełnej ciszy, którą mu zakłócał siedzący obok syn, Franio, przygotowujący się do poprawki z gramatyki polskiej.

∗                    ∗

— Proszę ojca, możebyśmy poszli do kabaretu Ludwikowskiego?
— Nie, synu.
— Ja matce nic nie powiem...
— Dobrze synu.
— Więc pójdziemy?
— Nie, synu.
— A dlaczego?
— Bo kabaret nie dla ciebie.

∗                    ∗

— Proszę ojca, a jak ja się lekcyi nie nauczę, czy przyznać się profesorowi, czy nie?
— Nie...
— No to, jak mnie złapie, to dostanę dwóję.
— Tak.
— To może lepiej się przyznać?
— Lepiej...
— Kiedy widzi ojciec, jak się raz przyznałem, to właśnie dostałem nie dwóję, ale tróję!

∗                    ∗

— Proszę ojca, czy zegar, jak idzie, jest rzeczownikiem żywotnym?
— Żywotnym.
— A jak stanie, to jest nieżywotnym?
— Nieżywotnym.

∗                    ∗

— Proszę ojca, może poszlibyśmy na raki do Fleischmana?...
— Nie synu.
Franio, zaczął tracić cierpliwość...

∗                    ∗

— Proszę ojca, jakbym tak z dużo podkręcił lampę, to się nakopci w pokoju?
— Nakopci.
— A jak skręcę, to się przestanie kopcić?
— Przestanie.
— A jakbym tak, proszę ojca, jeszcze raz podkręcił, to się znów będzie kopcić?
— Będzie!
— Więc co mam zrobić, aby nie kopciło?
— Zabrać się i iść do drugiego pokoju, bo mi przeszkadzasz w pracy!
— Jak ojciec każe!...
I wyszedł Franio posłuszny, pozostawiając kopcącą lampę w tak okropny sposób, że filozof, zagłębiony nad chińskim warkoczem, kąpał się wprost w obłokach czarnego dymu.

∗                    ∗

— Proszę mamy, u ojca kopci lampa.
— A dlaczego nie przekręciłeś?
— Chciałem, ale ojciec kazał mi się wynieść z pokoju...

∗                    ∗

— Teobaldzie!... Jezus Marya!... Wszystko obłożone sadzą!... Co ja mam zgryzoty z tym filozofem!... Wynoś mi się zaraz!... Magda pootwieraj okna!... Boże, Boże!... Ze dwa dni trzeba sprzątać, zanim do ładu mieszkanie przyprowadzę! A to skaranie Boże z tym chłopem, dnia niema, aby nie zrobił mi zgryzoty, ale za to jest filozofem, choć to się psu na buty zda. No, Teobaldzie zabieraj mi się ztąd zaraz!...

∗                    ∗

— A widzi ojciec, gdybyśmy byli poszli na raki do Fleischmana, nie byłby miał ojciec awantury. Dobrze radziłem, a ojciec nie chciał mnie posłuchać. I teraz jeszcze radzę to samo.
— Masz racyę, synu!...
I poszli.





BOŻA CZELADKA.





Szczególną łaską Bożą otoczony był p. Leonidas X., emerytowany radca namiestnictwa. Miał on wprawdzie skromną pensyjkę, ale za to szczycił się liczną rodziną, która w całem tego słowa znaczeniu zasługiwała na miano Bożej czeladki. A że z rodzin tworzy się społeczeństwo, więc dobrze będzie, gdy z życia tej zacnej rodziny odsłonimy mały rąbek, ku nauce i pożytkowi przezacnych rodaków.
Właśnie cała familia siedzi przy stole czekając na gorącą kartoflaną zupę z pokrajanemi kiełbaskami.
Siedzi więc pan radca, jego żona, dwóch synów i dwie córki, razem osób sześć, co się chwali, choćby z tego względu, że talerze, filiżanki i nakrycia można kupować po pół tuzina, co w sam raz wystarczy i jest ekonomicznie.
Otóż p. Leonidas przez całe swe życie miał wymagania bardzo skromne. A miał dla tego, że na dwa fronty był wzięty w ogień!
Naprzód uczono go karności w biurze, gdzie dogmat szkolny: „że wszelka władza pochodzi od Boga“, bardzo mu się przydał — a powtóre, w domu pani radczyni wprost pastwiła się nad Leonidasem, ucząc go pokory i ciszy, nie pomna tego, że przecież jeden z Leonidasów był bohaterem pod Termopilami i tam zginął śmiercią waleczną.
Przy stole rozmowa kwitła:
— Cymbale jakiś, ja cię nauczę rozumu — mówiła żona — ty myślisz, że kobieta, to niewolnik, że...
— Rozalio, ucisz się!
— Otóż nie! Nietylko, że będę mówiła, ale praw swoich się domagam! Rozumiesz, praw kobiety... Wy mężczyźni uzurpowaliście sobie wszelką władzę nad nami kobietami, uczyniliście sobie z nas niewolnice, zmieniliście nas w niańki, mamki i posługaczki, które mają uważać na każde wasze skinienie, jak sługi mamy pilnować domu, gotować wam smaczne obiadki...
— Ależ Rozalio droga, przecież my całymi dniami pracujemy na ten obiad; na ten dom, przecież...
— Przecież!... Przecież! Niczego takiem gadaniem nie udowodnisz. Pracujecie!... pracujecie na to, abyśmy nie miały co innego robić, jak tylko w domu siedzieć...
— Mamy przecież czworo dzieci!
— Leonidasie!... nie przyprowadzaj mnie do rozpaczy!... Dzieci! Oj! te dzieci!
— Niech-że mama nie narzeka na nas! — wtrącił starszy syn, Edward.
— No i chwalić się czem nie ma — przerwał młodszy Jan. — Taki pan, który należy do partji narodowo-demokratycznej i tylko cały dzień przesiaduje w kawiarni Szkota, wcale nam zaszczytu nie przynosi!
— Ty durniu jakiś, ty masz co do gadania z twoimi zapatrywaniami socyalno-demokratycznemi i wysiadywaniem w Kryształówce!... Ty burzycielu spokoju publicznego!...
— I nieposzanowania władzy! — wtrącił nieśmiało ojciec.
— I braku praw kobiecych! — wtrąciła matka.
— U nas, na uniwersytecie... — zaczęła Lola, ale nie mogła dokończyć, bo jej przerwał Jan.
— I ta gęś ma coś do gadania!
— Naturalnie, u nas, na uniwersytecie — kończył Edward — to chodzi się takimi długimi krokami i mówi się do każdego mężczyzny: „jak się macie kolego?“
— Świnie! — odcięła się Lola.
— Małpa! — wtrącił Jan.
— Gdyby to ksiądz Erazm słyszał — szepnęła nieśmiało Mania, należąca do partji klerykalnej — to spaliłabym się ze wstydu. Jednego obiadu niema bez kłótni! W modlitwie powinniście szukać ocalenia, bo inaczej piekło was pochłonie!...
— Mania ma słuszność! — wyrzekł uroczyście ojciec.
— Naturalnie! — Tembardziej, że jest umysłowo chora! — dorzuciła Lola.
— Za jaką karę siedzę ja z tą bandą? Za tę łyżkę zupy?! — krzyknął Jan.
— Na którą i tak nie zarobisz... — dokończył Edward.
— Ale ty za to dużo pracujesz. Ty patrjoto! Spisz dla ojczyzny, spacerujesz dla ojczyzny i jesz dla ojczyzny!
— Błazen!
— Psiakrew, dureń! — wrzasnął Jan, wstając od stołu, na którym w tej chwili postawiła kucharka wazę z zupą.
Zapanowała chwila ciszy.
Jan stanął przy oknie, pełen chytrości i zdecydowanej mściwości.
— Maniu! nalewaj zupę!
Zanim Mania podniosła się z siedzenia, przy oknie odezwał się tubalny głos Jana:
— Namiestnik jedzie!...
Na te słowa Leonidas zerwał się na równe nogi, a zawadzając brzuchem o stół, wyrwał blat i wywrócił całe nakrycie wraz z zupą na ziemię...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I tak się skończył obiad przy stole, za którym zasiadła Boża czeladka.





DOM DO SPRZEDANIA.





Było to w roku 18...! — Nie, nie powiem daty ani miejsca, gdzie się to stało, ale powiem rzecz samą, bo jak się wygadam, będzie mi lżej. Ja — proszę państwa — naturę swoją znam! Gdy mam jaką zgryzotę, to chodzę nadęty, jak balon. Ale gdy mi się nadarzy sposobność wylania przed kimś mego frasunku, to w oczach chudnę do niemożliwości.
Ha, trudno, mam taką naturę, i tego się nie wstydzę, bo to nie moja wina!
Tandem tedy — proszę państwa — mam dom do sprzedania, dom wcale przyzwoity, porządny, o kilku ubikacyach, w zacisznem położeniu, otoczony zielenią, z widokiem w niezmierzoną dal, opromieniony blaskami słońca lub romantycznemi smugami księżyca. Przytem w pobliżu stawek, szeleszczą drzewa modrzewiowego lasku, pachnie bezustannie kwitnąca lipa, rzęchoczą żabki, a ptaszki urządziły sobie na kłąbach konserwatoryum śpiewu, co wprowadza sąsiadów w szaloną zazdrość.
Dom ma wszelkie wygody, komfort połączony z przyjemnościami i jest tanio, bo okazyjnie do sprzedania.
Jeżeli kto chce podać rękę szczęściu, to proszę! Przybijemy — interes skończony, kwita i basta!
Nie... nikt!... Więc niechże sobie stoi i czeka! Nie chcecie państwo, to wasza strata! Dom jak lalka, tani jak bułka za grosz! No — proszę przybić!
Więc nikt!... A skaranie Boże!
Nareszcie zaczyna mnie to i gniewać. Jak dom jest, to go nikt nie chce kupić — ale kiedy go przed rokiem jeszcze nie miałem, to powiem państwu tak w sekrecie, gdy się zejdziemy u znajomych w kilka godzin, to przez cały wieczór tylko budują i budują. Żeby te budynki wszystkie stały, tobyśmy mogli z nich mieć ulicę co najmniej ze Lwowa do Krakowa. Nie jestem ja ani wczorajszy ani dzisiejszy — dmucham i na zimne i na gorące — popędu chałupianego nie mam, i co państwo powiecie, ubrałem się w mankin jak nigdy nic! Rozdmuchała mnie moja żona!... Ona to, panie, przez całe wieczory takie, choć nie buduje, ale słucha z wytężoną uwagą całej rozmowy i zda się połykać te kolosalne budynki, które co pięć minut pod dach wystrzelają. Oczy jej się świecą, palec trzyma na dolnej wardze i milczy. I to milczenie mnie zgubiło — bo gdyby się była wygadała, toby się było na tem skończyło — ale ona to wszystko przyniosła do domu i dalejże do mnie:
— Słuchajno stary, inni budują, to nam w tyle nie zostawać! Dlaczego my nie mamy mieć domu. Zaraz to w oczach drugich podnosi, zaraz to inaczej wygląda, inaczej człowieka cenią, zaraz człowiek ma inny humor.
Ze zdumienia głową zakręciłem i stoję jakby oniemiały.
— No, i cóż ci usta zamurowało, czy krokiewki ci brakuje, że milczysz jak schody kamienne.
To murowanie, ta krokiewka i schody kamienne, które milczą, to wszystko materjał z tej kolosalnej budowy. Cichaczem przyniosła to z sobą i teraz szafuje. By nie wywołać burzy, kiwnąłem głową na znak zgody, czem ją tak uradowałem, że przyskoczyła do mnie, tuląc mą głowę na swej falującej piersi i głaszcząc mą czarną brodę z wdzięcznością. Przy tej okazji spłaszczyła mi nos na guziku, od stanika, jak Chińczykowi, którego mam zaszczyt znać osobiście z etykiet herbacianych, powtóre, gdybym miał w sobie tyle elektryki, co miss Anna Abot, lub węgorz indyjski, a choćby nasz zwykły kot domowy, to z brody mej, pod subtelnym tarciem, zrobiłaby się miotła elektryczna.
Przegrałem, nie wystrzeliwszy ani jednego słowa. Zresztą pukać nadaremnie nie warto! Despotyzm mej żony jest bezgraniczny. Niechże więc będzie, że myśl jej zrodziła się z mej myśli — jak kość z kości! Zawsze wyjdę z sukcesem, — pogwizdując pod nosem: „Mąż panem domu!...“
Aby jednak zadokumentować jeszcze szerszy mój polot, postanowiłem nie budować — ale kupić dom już wybudowany! Z takim to i mniej kłopotu i mniej zachodu i jest się prędzej jego właścicielem, na czem jak się przekonałem, bardzo mojej żonie zależało.
Myśl wspaniała — godna lepszej doli.
Jako człowiek praktyczny, w pierwszym rzędzie wziąłem się do obliczenia kasy. Na każdy banknocik dmucham kilka razy, czy się nie zlepił, sumuję je później razem skrupulatnie i przekonuję się, że mam okrągło 16.000 koron.
Palę więc ogłoszenie w dziennikach dużemi literami, że kupię dom.
Wynik był straszny! Istna pielgrzymka Mahometan do Mekki — lub właściwie izraela do Ziemi obiecanej.
Na schodach, w sieniach, w bramie, wszędzie pełno pośredników.
Każdy z tych obywateli jak sobie szczęścia pragnie i żeby jutra nie doczekał, tak mnie jednemu tylko dobrze życzy. Żeby nie to, że dom kupuję, byłbym nigdy nie wiedział, iż posiadam tyle sympatji u tych ludzi, których w rzeczy samej pierwszy raz w życiu miałem tę wielką przyjemność ujrzeć i poznać.
I proszę państwa — ubrali mnie ci dobrodzieje tak ładnie, że już się z tego widocznie nigdy nie otrzepię!
Wprawdzie dom mam, okolony parkanem, samotnie spoglądający na otaczające go suche krzaki, z pooblatywanym tynkiem, w który go oblepiono, by łatwiej mię złapać, obok znajduje się bagno, zasilające obficie mury tego domu, suchego jak orzech, w myśl zapewnienia rozmaitych faktorów — nader wspaniałą wilgocią! Przytem dom ten ma pech. Naprzód zapisano go pod numerem 13, cyfrę stanowczo fatalną, odkąd świat istnieje i ma szczęście do lokatorów, którzy nie płacą. Co 3 lub 4 miesiące każę malować na przyjęcie nowego lokatora — i znowu ta sama historja — wyprowadza się, nie płaci, a ja znowu maluję!... Nareszcie dostałem białego kruka w postaci urzędnika państwowego XI rangi, który chcąc wyjść na swojem, spał bez koszuli, na obiad pił herbatę, a na kolacyę wystawiał język przez okno gwoli urągania się autonomii galicyjskiej i dziękował Bogu, że jest państwowym urzędnikiem. Czynsz jednak biedaczysko płacił regularnie co pierwszego. Cóż, kiedy pech wygnał mi go z domu. Zmarł na tyfus głodowy, zaczem zjawiła się zaraz komisya sanitarna, kadzenie, posypywanie, wietrzenie, przebudowanie mieszkania stróża, czyszczenie studni i zasypywanie natychmiastowe stawku.
Wychodząca komisya spotkała się w bramie z egzekutorem za podatki zaległe, ten zaś wracając, potrącił spieszącego woźnego z nowym paletem wymiaru podatkowego. Na schodach czekają posłańcy z rachunkami za czyszczenie kominów i kanałów, a jutro termin płacenia asekuracyjnej raty — w przedsionku zaś malarz już bez wszelkiego pytania znosi garnki z farbami i ustawia drabiny, rozkłada pendzle, patrony, i najspokojniej zabiera się do swej zawodowej pracy.
Chodzę jak błędny, jak nieprzytomny po tym pustkowiu, sam jeden jak nietoperz, odbijając się od ściany do ściany.
Żona z córką pojechały po raz pierwszy do „wód“, a po raz dwudziesty pisały już po pieniądze, za które w zamian przysyłają mi listę gości kąpielowych, gdzie obok nazwiska mej żony, wydrukowano: obywatelka miasta Lwowa. Te trzy słowa podkreśla ona zawsze czerwonym ołówkiem!...
Jak tak dalej pójdzie, to skapcanieję na nic. Ten dom na boskim sądzie za mnie odpowie!... I w dodatku, jakby wiedział, że się go pozbyć nie mogę, formalnie mi się przekrzywia. Jego duże oczy w kształcie okien, ciemnemi plamami patrzą się na mnie z ironią, a wrota zdają się mówić: „Nie śmiesz mnie sprzedać! nie śmiesz!“
I rzeczywiście nie śmiem — boby mi żona głowę urwała.
Nareszcie Bóg się zlitował nademną, i zesłał mi nadzieję pomocy, ratunku, zbawienia i spokoju.
Z „wód“ otrzymałem list z nowiną, że córce mej trafia się świetna partja. Żona pisze, że to nic dziwnego, bo jako „pannie kamienicznej“, to jej się należy. Zaraz potem drugi list z piękniejszą jeszcze nowiną, że panicz „tuj, tuj!“ co się nie oświadczy o rękę córki.
Później w pisaniu nastała artystyczna pauza i nareszcie jednego pięknego wieczoru drzwi z łoskotem się otworzyły i w progu stanęła moja połowica cała czerwona ze złości, a za nią we łzach tonące me dziecko.
— Tyranie! człowieku bez serca! Patrz, jakiej boleści jesteś przyczyną! Jedyne dziecko ginie przez ciebie!
Zerwałem się na równe nogi — i stoję swoim zwyczajem — oniemiały, nie śmiejąc ani słowa wyrzec, póki nie dowiem się jakiego nieszczęścia byłem przyczyną.
— Domu ci się zachciało! Rudery! aby się pysznić, żeś obywatelem. Ale ten dom będzie dla nas grobem. O, tak! grobem... Chodź dziecię moje, położymy się, a kto wie, czy to nie będzie już ostatni sen!
I wyszły obie, zawodząc w niebogłosy, córka altem, a żona basem.
Coś się zepsuło w państwie duńskiem. Ale co? Dajcie mi duńskiego ministra, niech się dowiem.
Nareszcie jest i minister w postaci zamorusanej Kaśki, która również wróciła z „wód“ z memi paniami. Patrzy na mnie z podełba, jakbym jej kiedy miłość przysięgał, a nie dotrzymał...
Et, co tam!...
— Kasiu!... chodźno!... no chodźże, masz tu papierka za to, żeś paniom dobrze służyła za domem.
Dziewczyna wzięła guldena, otworzyła gębę i cieszy się. Daję jej drugiego — i mówię:
— Powiedzno mi, co się to paniom stało, że tak strasznie płaczą.
Prawda, że to pan nie wiedzą!...
— A widzisz jaka ty domyślna!... E, ty masz głowę! ja zawsze mówiłem, że ty masz głowę...
— Ano że ten frasunek, przez pana jest, to nie inaczej. Galantny kawalir pytał się na drucie swego żyda, faktora we Lwowie, czy nasza panna ma hipotekę czystą i dużą. A żyd bestyjo odpowiedział mu drutem, żeby paskudztwa nie robił, bo to stara rudera, tyle co i nic nie warto! I to się we „wodzie“ rozniesło, i panie się wypakowały stamtąd — i tylo...
Zakręciła się i uciekła.
Ba, myślę, źle! Skrupi się na mnie! Będzie w domu Sodoma! Trzeba zrobić krok jakiś stanowczy, niezłomny!
Dla nabrania myśli, wybiegam na podwórze i mimowoli rzucam wzrokiem na sprawcę tylu przykrości. Stoi sobie uśmiechnięty, oczy mu się świecą żółtawem światłem, przytem ma wygląd godny pożałowania. Pomimo ciągłego bielenia wygląda jak dziad obtargany, skulony jak kaleka i jakby mnie chciał urągać, pali sobie najwidoczniej fajkę, bo mu się z komina kurzy.
Wpadam na ten widok w szaloną pasję, a z piersi mej wylatuje okropny głos: „Sprzedam cię, łajdaku!...“
...Od tygodnia maluję go znowu z frontu, z tyłu i we środku!... We wszystkich dziennikach umieściłem ogłoszenie, poruszyłem niebo i ziemię, aby się go pozbyć, aby sprzedać ten zaciszny i tak milutki domek, który zalał mi już tyle sadła za skórę.
Korzystając ze sposobności, zwracam się i do Was Szanowni czytelnicy, może który z Was zechce podać rękę szczęściu, może pragnie który z Was uszczęśliwić siebie, okazja ta daje wszelką gwarancję, wszelką pewność, że nikt się nie zawiedzie, — to proszę! Przybijemy, interes skończony — kwita i basta!...
A dalibóg, że warto — nikt nie pożałuje. Dom pyszny, położenie prześliczne, słońce, księżyc, staw, lasek, ptaszki, żabki — i cały rok kwitnąca lipa!...





KARJERA ŻYCIOWA.





Urodziłem się we Lwowie, jako siódme dziecko kancelisty sądowego, czem sprawiłem taką uciechę mojemu ojcu, że z radości spóźnił się do biura o całą godzinę, za co szef zwymyślał go od ostatniego durnia. Ważniejszego wypadku nie było, jak ten, że po roku znowu ojciec został zwymyślany, bo przybył mi braciszek — i tak w kółko!...
Bo właściwie w jaki sposób ma sobie osłodzić życie biedny kancelista sądowy?.. Jeżeli kto wie, to proszę nie trzymać tego w tajemnicy!... Na jedzeniu i piciu nie użyje, na zabawy nie ma również, więc co ma robić?...
Wychowano mnie w miarę możności, t. j. na zupie kminkowej, ziemniaczanej, grochowej, chlebowej, tak, że mógłbym dzisiaj zostać fabrykantem zup, tak się na tych przysmakach dobrze rozumię. Zresztą ojciec mój trzymał się zasady, że w zdrowem ciele zdrowy duch, dlatego dbał o nasze żołądki, aby, broń Boże, nie przeładować ich potrawami ciężko strawnemi, bo to i nie zdrowo i musiałby być co najmniej nadradcą, — a za samą myśl o czemś podobnem mógłby wylecieć z posady i zrujnować całą rodzinę!
Tak dobiłem do gimnazjum, gdzie dostałem się pod rękę jakiegoś wybitnego, młodego pedagoga, który wychował się w Sokolnikach, a pomimo tego miał hrabskie maniery. Na konferencji, gdy ojciec przychodził do niego, kiwał ręką z politowaniem i z małego notatnika czytał: plus, minus, plus, minus, minus, plus, minus, minus, plus!... plus-minus!...
I zamykał uroczyście notes, zwracając się do innej osoby, której powtarzał to samo!
Po każdej takiej konferencji powracał ojciec pokrzepiony do domu, całował mnie w głowę i mówił:
— To ty, panie tego, z łaciny premiantem będziesz. Czytał mi profesor, jak ty płynnie odpowiadasz, plus, minus, plus, plus, minus, minus, minus!
— No, no, sprawuj się tak dalej, a wyjdziesz na ludzi. Nauka, jest to, panie tego, to jest nauka, to nie byle co, tego ci nikt nie zabierze...
A zwracając się do matki, dodawał przyciszonym głosem, aby, nie daj Boże, kto nie słyszał:
— Jeszcze gotów radcą sądowym zostać!...
Nie wiem, czy z tej radości, czy też ze złego odżywiania się, ojciec popadł w suchoty i umarł.
Z chwilą tą ubyło społeczeństwu polskiemu jedno gniazdo rodzinne.
Bracia poszli do terminu, a mnie matka zabrała ze sobą do małego miasteczka, gdzie przy krewnych osiedliśmy jako komornicy.
Choć małe miasteczko, to nie to, co miasto wielkie, ale jednak, jak się sam na sobie przekonałem, i w takiej mieścinie może człowiek bardzo łatwo, jeśli mu tak szczęście przyświeca jak mnie, zrobić karjerę. Bardzo łatwo może się wybić, może znaleźć to, czego nie jeden przez całe życie nie znalazł.
Tak stało się ze mną.
Po długich staraniach otrzymałem posadę praktykanta przy sądzie powiatowym; chłopi nazywali mnie sędzią, żydzi mecenasem, choć radca za najmniejsze przewinienie wymyślał mnie od ostatniego durnia!
Wobec tego, najwyższy czas było pomyśleć o żonie gdyż ze wszystkiego wynikało, że wchodzę na drogę którą udeptał mi mój poczciwy ojciec!
Bóg mnie jednak nie opuścił. Byłem sierotą, a sieroty otaczane są przecież szczególniejszą opieką.
W miasteczku było panien tylko dwie, a to córka radcy, piękna jak malowanie, która kształciła się we Lwowie na śpiewaczkę, — i córka dozorcy więźni, taka sobie rumiana glugla, o bardzo poczciwem sercu.
W pierwszej ja się kochałem, — druga natomiast kochała się we mnie.
Ale gdzie mnie do córki radcy, która, gdy przyjechała do domu, całymi dniami wywodziła słowicze tryle, a na mnie nawet spojrzeć nie chciała, tak mnie przynajmniej się zdawało i przez to byłem bardzo nieszczęśliwy. Nieszczęście to jednak trwało krótko, bo oto sprawa wzięła niespodziewany obrót.
Ostatnich wakacyj, gdy przyjechała, kompletnie zamilkła. Buzia jej się jakoś zmieniła. Słowicze tryle ustały, natomiast stary radca chodził wyprężony, jak bocian i kłapał wargami również jak bocian.
Nastały dla mnie złote czasy! Z roboty mojej radca był tak zadowolony, że klepał mnie po ramieniu, raz uścisnął mi nawet rękę, a gdy ucieszony pocałowałem go w rękaw, pogładził mnie po twarzy i rzekł:
— Dobry z ciebie chłopiec, pracowity, porządny, takich nam potrzeba! Przyjdź dziś do nas na herbatkę!...
Matka moja zużyła pół litra benzyny na czyszczenie mego garnituru, a ja wykąpałem się i ogoliłem, potem przywdziałem odnowiony garnitur, w butonierkę wpiąłem gałązkę rezedy, którą matka moja pasjami hodowała w wazonikach, wysmarowałem sobie głowę brzozową pomadą i tak odświeżony i pachnący zasiadłem w ciasnem kółku rodzinnem radcostwa dobrodziejstwa, którzy byli tak zachwyceni, że radca nazwał mnie raz nawet kolegą, a mama, usadowiwszy mnie koło córki, raz w raz podsuwała nam potrawy, mówiąc:
— Jedzcie moje dzieci...
Po kolacji ojciec wyszedł wypalić fajeczkę, mama zakrzątnęła się koło gospodarstwa, a ja pozostałem z panną sam na sam.
Byłem wprost przygwożdżony. Jak tu zacząć rozmowę? Wszystko, co powiem, będzie głupie!.... bo czyż wiedziałem jak i o czem mówi się z osobą, którą się kocha. Po raz pierwszy w życiu mnie to spotkało... zresztą byłem tak szczęśliwy, z jej łaskawych uśmiechów do mnie kierowanych, z jej zainteresowania się mną, że zapewne nic mądrego nie byłbym powiedział!...
Z tej przykrej sytuacji wybawiła mnie ta anielska istota, zagadnąwszy mnie nagle:
— A panu jak na imię?
— Adam...
— A mnie Ewa!...
— To bardzo ślicznie!...
— Adam i Ewa zostali wygnani z raju.
— To nic nie szkodzi! Jeżeli Adam kochał Ewę, to mu już było wszystko jedno!...
— W takim razie niech pan pomówi z rodzicami.
I wybiegła z pokoju.
Osłupiałem do tego stopnia, że dopiero uściski pana radcy i jego małżonki przyprowadziły mnie do przytomności.
— No, no, to pan, kochając naszą córkę, krył się z tem! A godziło się to? Cóż to, my z innej gliny? Hę! Co? Tylko w ten sposób. Ręka w rękę. Góra z dołem!... No, tak!
Stało się to tak nagle, że długo jeszcze nie mogłem przyjść do siebie, do czego przyczyniło się także i poczucie własnego szczęścia, które wprost pchało mi się w ręce.
Za trzy tygodnie odbył się cichy ślub u ciotki na granicy rumuńskiej. W tym czasie pan radca zupełnie zdemokratyzował się, tak, że chłopi okoliczni wysłali aż deputację do namiestnika, z prośbą, aby go przeniósł do innego powiatu, bo załatwiając sprawy od ręki, odjął im możność kłócenia się z sąsiadami w korytarzach sądowych.
Po ślubie wyjechałem z Ewunią w podróż — a po pięciu miesiącach powróciliśmy znowu do ciotki, gdzie urodził mi się synek, któremu na chrzcie dano imię Adaś, a to dla tego, bo ciotka orzekła, że on jest do mnie, jak dwie krople wody podobny.
Ciotka ma mały folwark, który ponieważ był porządnie zaniedbany, oddano pod moją opiekę i tak stałem się prawie jego właścicielem i do dziś dnia na nim gospodaruję. Wszyscy nazywają mnie sędzią! Z byle kim się nie zadaję. A tylko martwi mnie mój teść, który za bardzo się zdemokratyzował, właśnie wtedy, kiedy człowiek powinien czuć tem więcej swoją godność i nie bratać się z tłumem.
Ewunia jest, Bogu dzięki, zdrowa. Kocha mnie bardzo, gospodarstwa pilnuje, a tylko od czasu do czasu wyjeżdża do Lwowa po zakupno niezbędnych rzeczy do swej toalety.
Gdy wraca, jest zawsze rozpromieniona, a podając mi rękę do pocałowania, mówi:
— Podziękuj mi, Adasiu, oporządziłam się na jaki miesiąc!
Czyż może być życie więcej promienne, czy można czego więcej żądać od losu, kiedy on sam, jak z rogu obfitości człowieka szczęściem obdarza?
Kiedy to wszystko opisałem mojej poczciwej matce, to po przeczytaniu listu dostała żółtaczki i umarła... widocznie z radości!





SZKICE I PORTRETY.




MOJA SZKOŁA

Urodziłem się w Krakowie w r. 1858. W pamiętne dnie roku 1863 miałem więc lat pięć, gdy z elementarzem zasiadłem u stołu wraz z matką i siostrami, które skubały szarpie i przygotowywały opatrunki na plac boju. W pokoju było tak cicho, jak w kościele, gdy ksiądz z monstrancją stoi u ołtarza.
Wśród tej ciszy powtarzałem w myśli pierwsze sylaby, a wzrok mój od czasu do czasu przebiegał po twarzy mej matki, śledził pracę mych sióstr i postęp roboty.
I niejednokrotnie widziałem łzy w jej oczach, widziałem drgające nerwowo palce i wzrok skierowany ku drzwiom z bojaźnią i wyczekiwaniem.
— A, e, i, o, u, — powtarzałem w duchu — żeby tego Moskala Pan Bóg ukarał... a, e, i, o, u!
Ojciec był gościem w domu. — Dziś jeszcze, po latach, widzę tę poczciwą a zawsze smutną twarz mego rodzica. Wchodził do mieszkania ostrożnie, prawie na palcach, podchodził ku matce, całował jej załzawione oczy, na głowach naszych składał pocałunki tak szczere i drogie, że zdaje mi się, iż one do dziś dnia, jak błogosławieństwo na drogę życia mi pozostały.
— Matko, dziś będzie trzech — przemówił ojciec.
— Dobrze, mój drogi.
Dla tych trzech, dwóch lub jednego, stał dom nasz zawsze otworem. To ci, na których jak na obrazy świętych patrzyłem — ci, co jakby uproszeni przezemnie w modliwie szli karać Moskala za łzy mojej matki i za krzywdy, których ogromu umysł mój młodociany objąć jeszcze nie umiał.
Dziś ci, jutro inni, w miarę napływu i potrzeby, gościli u nas, nim wyruszyli na plac boju.
Bywało, że ojciec wszedł, a powitawszy nas, usiadł i pogrążył się w zadumie.
— Dziś ilu będzie? — zapytała matka po chwili prawie szeptem.
— Dziś... nie będzie żadnego.
Po takiej odpowiedzi nie pytała matka o nic więcej. Zaprzestano tylko roboty, którą skrzętnie spakowano, a następnie wychodziła matka z tłumoczkiem pod pachą po to, aby za chwilę wrócić bez niego.
W taki dzień bywało u nas jeszcze smutniej, a na kartki mego elementarza zaczynały raz w raz padać łzy duże, gorące, a serce tak mi się ściskało, że ująwszy twarz w dłonie łkałem płaczem spazmatycznym.
Brał mnie ojciec wtedy na kolana, tulił do piersi, okrywał pocałunkami, oczy nasze schodziły się w spojrzeniu, i ja przez nie widziałem jego serce, a on moje.
— Mój drogi, mój kochany Zygmuncie — szeptał ojciec.
— O, mój tatusiu złociutki, jedyny, czegoż ja taki mały!
Lampy gasły w dniu takim wcześniej, układaliśmy się do snu, cisza była grobowa, lecz pewny jestem, że nikt nie spał.
Czekaliśmy wszyscy. Przed lub po północy głośne kołatanie do drzwi przerywało to wyczekiwanie.
— W imieniu prawa otworzyć!
Wstawał wtedy ojciec, świecił lampę, zalecał abyśmy również wstali, a przyodziawszy się, puszczał jakichś panów do pokoju.
— Pan przechowujesz powstańców!
Ojciec nic nie odpowiadał. Siadał z nami najspokojniej na sofie i przyglądał się całej robocie tych ludzi, którzy mieszkanie do góry nogami wywracali.
— Boże — myślałem wtedy — czy to Moskale, czy to jaki inny naród? Mówią wprawdzie po polsku, jak i tatuś, ale to nie Polacy, nie, nie, nie!...
I drżałem na całem ciele nie z bojaźni, ale ze złości, jak śmią ci ludzie mówić tym językiem, którym mówi mój tatuś, moja matka, siostry moje i ci, co szli na Moskala, no i ja.

∗                    ∗

Dziś klęczeliśmy dłużej przed obrazem Matki Boskiej i modliliśmy się z mamusią za szczęśliwy powrót tatusia. Rano uściskał nas wszystkich, z mamusią tak się żegnał żałośnie, że zrozumiawszy o co chodzi, padliśmy na ziemię i całowaliśmy stopy jego.
Tatuś poszedł.

∗                    ∗

Przez okno z naszego mieszkania widziałem jak wojsko prowadziło dużo ludzi, poubieranych w szare burki i rogate czapki.
— Jezus Marya — krzyknąłem — mamusiu to nasi!
— Tak synu. To wojsko austrjackie prowadzi naszych do więzienia pod Kapucyny.
— Ależ mamusiu i to wojsko nawołuje po polsku.
— Bo i oni mój synu, nasi, a nie nasi!...
Nie mogłem tego pojąć!

∗                    ∗

Rok minął, a tatuś dotąd nie wrócił! O Boże! wysłuchaj naszych szczerych modłów i wróć nam tego dobrego, tego poczciwego ojca, a kochającej mateczce zacnego męża!
Królowo Korony polskiej, zlituj się nad sierotami.
Uczę się w dzień i wieczorami, aby jak tatuś wróci, nie sprawić mu zmartwienia. Już chodzę do trzeciej klasy. Na trzecim kursie dostałem nagrodę. Zapisany jestem w złotą księgę. Jutro mamy majówkę na Wolą. Mateczka od tygodnia szyje mi chorągiew biało-czerwoną z wyszyciem; „Boże zbaw Polskę“. Biedniejsi będą mieli bez wyszycia — ale, o ile wiem, każdy przyjdzie z chorągiewką, zakończoną złotą piką. Profesorów mamy w szkole bardzo dobrych. Kocham ich o mało co, że nie tak, jak tatusia. Opowiadają nam o królach polskich, o bitwach i zwycięstwach. Serce nam rośnie i chcielibyśmy pana profesora tak do siebie przytulić, tak popieścić.
No, niechnoby przyszedł który jutro bez chorągiewki i piki, zobaczyłby!

∗                    ∗

Jak ten czas prędko mija. Zaledwie rok temu, jak skończyłem 3-cią klasę, a tu już i czwarta ma się ku końcowi. Uczę się dobrze — a nawet prawdę powiedziawszy, to wszyscy się dobrze uczymy. W szkole jest tak jakoś dobrze, profesorowie są tacy jacyś szczerzy, że w nieszczęściu nawet poratują.
Najlepszy dowód na mnie.
Dziś przyjechało ze Lwowa dużo młodych panów w czamarkach, krakuskach z piórkami i z muzyką na czele, maszerowali przez planty.
Wszyscy krzyczeli: „To biały orzeł!“
O mało, że serce mi nie wyskoczyło z radości.
Szedłem obok nich, trzymając krok, w głos pomagając sobie: „lewa prawa, lewa prawa!“
Muzyka rżnęła:
„Bartoszu, Bartoszu, oj nie traćwa nadziei!“
Naraz silna dłoń szarpnęła mnie na bok, chroniąc głowę od rozbicia o latarnię.
To mój kochany pan profesor szedł, nucąc z innymi, pod nosem: “...oj nie traćwa nadziei..“ — a uważaj smarkaczu, bo sobie głowę rozbijesz: “...oj nie traćwa nadziei“.
Pocałowałem go w rękę.

∗                    ∗

Dziś, po latach pięciu, dowiedziałem się, że tatuś zginął pod Miechowem.
Uczyła mnie mamusia, uczyli i profesorowie w szkole, że śmierć za Ojczyznę jest rozkoszą.
— Tatusiu mój, chcę być pomocnym mamusi i siostrom, służyć Ojczyźnie i chwalić Boga, ale przy najbliższej sposobności to pod Miechów pójdę!... o, pójdę!...

∗                    ∗

Dziwiłem się, że pierwsze lata w szkole tak szybko mi minęły. A tu i życie przeszło na dalszych naukach i na walce o chleb codzienny. Matka spoczęła dawno w grobie, siostry powychodziły za mąż, sam zaś, otoczony rodziną, zasiadam przy stole, na którym dwóch mych synów i córki wyrabiają zadania. Oglądam książki szkolne, śledzę tok rozmowy, badam i zagłębiam się w tem, w jakim kierunku uszlachetniają i rozwijają się te polskie latorośla.
Nauka, nauka, sucha nauka!
— Umiecie lekcye?
— Umiemy, tatuńciu, ale...
— Ale... co?
— Ale tatuś nam dzisiaj opowie? — proszą, wyciągając rączęta.
I siadam zdala od stołu, w półkole otaczają mnie dzieci, a wtedy płynie z ust mych to, co wszczepili przed laty czterdziestu w piersi moje zacni profesorowie, i przeszczepiam w me dzieci wielką ideę — świętą ideę!





MÓJ ŻYD.





Szlachcic każdy musi mieć swojego żyda — mam go i ja!... i wcale tego nie żałuję. Lubię tę twarz wszerz i wzdłuż zarosłą rozczochranym włosem, jego uśmiech poczciwy a chytry, trwożliwy a zuchwały, to żyjące, „chciałbym, a boję się!“ Mój żyd nazywa się Chaim Kess i pochodzi z Jaryczowa.
Ja, żona i dzieci przezwaliśmy go Golden i takie nazwisko już mu zostanie.
Jest on naszym dostawcą.
Mieszkamy wprawdzie we Lwowie, ale Gold nie uznaje wielkiego miasta i nie pytając się, czy chcemy lub też nie, wziął na barki swoje zaprowiantowanie naszej spiżarni w należyty sposób.
Strudzony, zabłocony, zjawia się Gold regularnie w kuchni i rozkłada na stole masło, jaja, ser — a następnie siada na stołku i drzemie.
— Niechno jasna pani zobaczy, co za masło, czisty Gold — a jaja, joj, jaja, od samego dżedżyca — a syr, rarytas! Niechno jasna pani zobaczy, ja zdrzemnę troszki, bo ja o 3 rano wstanił!
— A może się wódki napijecie!
— Ojoj! czemu nie!
I siada na stołku, a raczej wisi, bo strudzone ciało i kości zwieszają ku ziemi. Wiszą również pejsy, zwisa broda rozczochrana, kamizela do połowy rozpięta, cyces z pod kamizelki i kłapcie od strzępiastych rękawów obłoconej jupicy.
Umyślnie zachowujemy się cicho, aby pokrzepił się snem ten biedny, a chętny do pracy człowiek.
Gold nie śpi długo. Po kwadransie budzi się uśmiechnięty i zadowolony. Ofiarowane mu pieniądze za towar bierze bez targu, mówiąc raz po raz!
— Niech będzie jasnemu panu na zdrowie.
Zabiera kosz, starą jakąś chustką gorliwie okręca szyję i idzie dalej ze swoim towarem, aby zarobić tych kilkanaście marnych centów.
Wychodząc, mówi uśmiechnięty:
— Ja jutro przyniesi dżyky żabant!
— Co?
— Dżyky żabant!
U niego bażant, nazywa się żabant... i to w dodatku — dziki!
On zna nasze gusta lepiej, aniżeli my sami. W pewnych więc okresach czasu znosi zające, kurczęta, ryby, dzikie gęsi i kaczki.
— To jest dżyka gęsz!
— Ależ to kaczka!
— Niech będzie kaczka!
— A gdzież ją Gold zastrzelił?
— Na co takie brzydkie słowo? Żeby to była złota mucha, duża jak wół, to jaby nie strzylał. To taki prosty cham wlazł do wody po szyję, aż się utapiał na śmierć i on ją rękami zastrzelił. To taki gałgan.
— Więc jak się chłop utopił, to któż Goldowi kaczkę sprzedał?
— Wun sam! Un się utapiał, kacztę capił, później wylizał na brzegu — i już! To cham, wun szi utopi i jest zdrów!
— Ej, coś Gold kręci.
— Żebym tak zdrów buł — i jaśne państwo tyż!...
Mój starszy syn bawi się w fotografa. Gołd przypatruje się tajemniczej skrzynce, kręci głową i pyta się dobrodusznie:
— Proszę panycza, co to jest?
— Fotografia.
— Nu, co to jest ta grafia?
— To, że Golda mogę zrobić na papierze takiego, jak tu stoi.
— Paniczu żartują, to nie może być! To się w głowie kręci na takie gadanie.
— Niech Gold siedzi spokojnie. Tylko proszę się troszeczkę uśmiechnąć!
— Ja już się szmieję.
Gold cieszy się fotografią, jak małe dziecko. Ma on żonę i drobne dzieci. Dzieci te musi kochać, jak każdy ojciec. Często o nich wspomina i dla nich widocznie tak ciężko pracuje.
Trzyma teraz fotografię swoją w ręce i promieje radością.
— Jak wuny się będą cieszyć swoim tate! Joj! jak cieszyć! Daj Boże zdrowie jasnemu panyczowi za grafie — szczęścia życzę jasnemu państwu!
I wychodzi obładowany w towar, ale szczęśliwy i uśmiechnięty.
Przez okno z pokoju widać, jak idąc, wpatruje się w swój portret i kiwa głową, na której zwisa kudłata, stara czapka.
Nie możemy powiedzieć, aby nas Gold kiedy oszukał. Cała jego wina leży w tem, że każda gęś lub kaczka, jest podług jego twierdzenia przy sprzedaży miękka, jak masło!
Na tym punkcie to nieraz skłamie. Gdy mu żona robi wyrzuty, chyli głowę z pokorą i mówi:
— Niech się jasna pani nie gniewa, ja się pomylił, ja chciał, żeby ona była miękka, ona będzie miękka...
— Kiedy już zjedzona!
— Niech wyjdzie na zdrowie!
Gdy Gold był chory i przez tydzień się nie pokazał, tęskno nam było bez niego, bo my mamy już taką polską naturę — że każdy Polak musi mieć swojego żyda.
Nasz Gold nie robi nam żadnej szkody. Owszem, ciężko zapracowany grosz niech i jemu wyjdzie na zdrowie!





STRASZNA ZBRODNIA.





Policyant nr. 39, pełniący służbę w Rynku głównym zauważył około godziny 12 w nocy, jak od strony ulicy Krakowskiej biegło dwóch ludzi. O ile ciemność nocy dostrzedz mu pozwoliła, jeden z tych ludzi uciekał przed napadem drugiego i robił nadludzkie wysiłki, aby ujść pogoni.
Policjant w jednej chwili zorjentował się w sytuacji i rzucił się na pomoc napadniętemu, lecz nim zdołał dobiedz, ujrzał, jak goniący zawinął krąg w powietrzu okropnym nożem i z błyskawiczną szybkością przejechał nim pod szyję uciekającemu.
Rozległ się straszny krzyk, w powietrzu załopotały dwie ręce i ciało z głuchym łoskotem zwaliło się u nóg przerażonego policjanta.
Przedstawiciel władzy tym razem nie stracił jednak wrodzonej mu przytomności. Widząc, że równocześnie ani żadnego ratunku umierającemu dać nie może, ani też sam nie zdoła przytrzymać zbrodniarza, począł świstawką przyzywać pomocy. Na świst ten zbiegli się policjanci, jeden oznaczony numerem 94 od strony dawnego placu Castrum, a drugi oznaczony numerem 114-stym od strony kościoła katedralnego.
Jednak ta ilość służby policyjnej okazała się widocznie jeszcze za małą.
W powietrzu rozległ się ponowny, alarmujący świst, a na odgłos jego nadbiegli po chwili jeszcze dwaj inni policjanci — jeden od placu Bernardyńskiego nr. 7 i drugi aż z pod ogrodu Jezuickiego, bez numeru, gdyż biegnąc w szalonym pędzie, zgubił swój numer po drodze.
Razem było ich pięciu...
Dwóch stanęło obok mordercy, człowieka dziwnie kościstego, ubranego w szarą opończę, który porzuciwszy skrwawiony nóż na ziemię, stał z rezygnacją, nie myśląc wcale ani się bronić, ani też uciekać. U nóg jego leżał duży worek, napełniony do połowy jakimś towarem, którego przeglądać nie było potrzeba wobec tego, że zabójca znajdował się już w rękach władzy.
Natomiast pozostali rzucili się na ratunek zamordowanemu.
Ratunek ten jednak okazał się już zbyteczny. Cięcie bowiem było tak straszne, że śmierć nastąpiła natychmiast.
Na ziemi leżała martwa bryła, brocząca w kałuży własnej krwi, która wśród mroków nocy ścieliła się na bruku czarną plamą, dodając wydarzeniu temu więcej grozy i czyniąc na obecnych jeszcze silniejsze wrażenie.
Widok był straszny.
Jakkolwiek okropna ta zbrodnia wydarzyła się o samej północy, pomimo to napływać zaczęły coraz większe tłumy ciekawych, którzy zwartem kołem otoczyli policję, mordercę i zamordowanego.
Sytuacja stawała się groźną.
Z tłumu szedł złowrogi pomruk w stronę mordercy, który szklanemi oczyma wodził po zebranych, a z zaciśniętych kurczowo ust dolatywał tylko czasami szept:
— Tak się stać musiało!...
Należało teraz zbadać motywa zbrodni i stwierdzić tożsamość osób, gdyż trzymanie zbrodniarza i stanie nad zwłokami wśród nocy i na środku Rynku — nie doprowadziłoby do niczego!...
Zabrano więc na jedną dorożkę zabitego, na drugą wsadzono mordercę i cwałem ruszono w ulicę Jagiellońską do gmachu policyi.
Straszny ten konwój dziwnie odbijał od rzęsiście oświetlonych kamienic, w których w szeregu okien migały tańczące pary, a tony rozkosznego walca przedzierały się na ulicę i płynęły dalej i dalej, mącąc ciszę nocną!...
A z tłumu szedł złowrogi, zdławiony krzyk:
„Na latarnię z nim! Na latarnię!...“

∗                    ∗
Na policyi — z chwilą przyjazdu dorożek i po przedstawieniu przez policjanta Nr. 39 całej sprawy, zakłębiło się, zakotłowało — i wszyscy jak zwykle potracili głowy...

Z mieszkania zbiegł na dół do sali inspekcyjnej sam dyrektor z okrzykiem:
— Jeszcze tego nam potrzeba było?!
Komisarz Chmielewski kręcił nerwowo papierosa, ręce mu drżały, jak w febrze, a koncepista Tauer, robiąc ogromne kroki po małym pokoju, wykrzykiwał:
— To już jest łajdactwo!
Tymczasem mordercę zamknięto w celi aresztanckiej, a zabrano się do rozpoznania zabitego w tak okropny sposób.
— Kim był zabity?...
— Za co, dlaczego go zamordowano?
Otóż pytań tych nikt nie był wstanie rozwiązać... Zabitego nikt nie znał... Był on dziwnie ubrany: na nogach miał lakiery, ubranie frakowe pomięte, piersi ozdobione dziwnymi orderami jakichś nie egzystujących państw, co widząc koncepista p. Tauer, znowu krzyknął:
— To już jest łajdactwo!
Niepodobna jednak, aby w środku Rynku padł człowiek i policja nie wiedziała, kto on jest i skąd pochodzi. Posłano więc po p. Kurkę, bo ten zna wszystkich i nie było wypadku, aby kiedykolwiek się pomylił.
Tymczasem p. Tauer, nie mogąc się jeszcze uspokoić co chwilę powtarzał swoje:
— To już jest łajdactwo!
Za chwilę wszedł p. Kurka i powłóczystym swym wzrokiem nakrył ofiarę.
Zapanowała grobowa cisza... Tak straszna, gniotąca, której minuta zamienia się w wieki całe...
Niemal z zapartym oddechem czekano na sąd pana Kurki.
Po chwili jednak — ten rozłożył bezradnie ręce i wyszeptał:
— Nie znam!...
A echo odpowiedziało: „Nie zna!“.
— Radzę jednak przeszukać dokładnie kieszenie, a może natrafimy na ślad jakiś — mówił dalej niezrażony p. Kurka.
I w istocie!... Z kieszeni fraka wydobyto arkusz papieru, na którym skreślone było kilka wierszy, rozpoczynających się słowami: „Wiem, że muszę umrzeć! On czyha na mnie!... Znają mnie...“
I tu następował cały szereg nazwisk znanych osobistości we Lwowie.
Mając takie dane w ręce, pchnięto służbę policyjną na wsze strony, aby wypisane przez nieboszczyka osoby natychmiast stawiły się na policji.
Niedługo czekano.
W niespełna godzinę, poczekalnia inspekcyjna zaczęła się napełniać.
Pierwszy wszedł p. Roll, a tuż za nim p. Konopasek, dwaj dzielni karnawałowi kapelmistrze, dalej zjawił się p. Mussill, aranżer z balu prasy, p. Wereszczyński, aranżer Koła literacko-artystycznego, panowie Getter i Nowakowski, aranżerowie Kasyna miejskiego; przyszedł także p. Lech w podwójnym charakterze, bo jako reporter jednego z dzienników i aranżer z wieczorku drukarskiego, a po za tem aranżerowie z Kasyna urzędniczego i Strzelnicy i cały szereg nieznanych komendantów salonowych...
Gdy wprowadzono zebranych do pokoju inspekcyjnego i wskazano na zwłoki zabitego, wszyscy chórem zawołali:
— Karnawał!...
— A któż jest zabójcą?! — zapytał zdumiony komisarz. Wprowadzić mordercę!...
Zaskrzypiał klucz w zamku, zgrzytnęły zawiasy, pleśń buchła z celi więziennej, a w ślad zatem wysunęła się koścista postać w szarej opończy z worem pod pachą i szła powolnym, posuwistym krokiem naprzód i naprzód, aż weszła w koło zebranych i matowem spojrzeniem powiodła po zmęczonych, bladych twarzach!...
Morderca stanął!...
— Kim pan jesteś! Jak się nazywasz? — zawołali wszyscy chórem.
Morderca chwilę milczał, spojrzał raz jeszcze błędnem spojrzeniem po zebranych, wreszcie rzekł słabym, przyciszonym głosem:
— Tak się stać musiało!... tak się stać musiało!...
— Ale kim pan jesteś? Jak się pan nazywasz? — zawołano znowu.
— Nazwisko moje: Popielec!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I przy tych słowach ujął w kościste dłonie swój wielki szary wór, a zatoczywszy nim krąg w powietrzu, obsypał wszystkich popiołem...





SAMOWAR.





Tatuś i mamusia pomarli. Mamusia to się prędko zwinęli, ale tatuś to ziapoł i ziapoł ze dwa roki, a dopiero z początkiem trzeciego wybrał się za mamusią. Wskutek tej manipulacji rodzicielskiej, Baśka została sama jedna na świecie, jak ta głowa kapuściana, którą przez prędkość nie zetną na łanie by sterczała, jako świadectwo, że tu rosła kiedyś kapusta!
Była to dziewka rosła, a brzydka. Oczy małe, nos wielki, wargi grube. Szerokie barki i duże ręce i nogi świadczyły, iż do roboty jedyna. Był to rodzaj damskiego wołu, który, jakkolwiek w zoologii nie istnieje, jednak proszę go wstawić do podręczników na moją odpowiedzialność.
W spuściźnie nie zostało Baśce nic. Tatuś i mamusia byli komornikami, a chudoby mieli tyle, co na sobie. W tem też poszli na tamten świat, ino matusia płachtę zostawili, a tatuś dużą pajdę czarnego chleba. Baśka spuścizną po matuli owinęła plecy, chleb wsunęła w zanadrze, a powiedziawszy gospodarzom: ostajcie z Bogiem!— poszła w świat pękaty!...
Tak jest — pękaty — na przekór wszystkim pisarzom, którzy twierdzą, że świat jest szeroki.

∗                    ∗

We Lwowie, w samym głównym rynku, u wylotu ulicy Serbskiej i Ruskiej jest wielki instytut pracy. Instytut ten pod gołem niebem, ma tę zaletę, że wstęp do niego jest wolny dla każdego. Samym środkiem przejeżdżają wozy naładowane, dryndy lub koczobryki. Rolę urzędników w tym instytucie pełnią obrzękłe baby, lub świdrowate żydki.
Nie piszę to w chęci zaszkodzenia tak pożytecznej, krajowej i zastarzałej instytucji, podtrzymywanej szlachetnością wyż wspomnianych obywateli i obywatelek, lecz jedynie dlatego, że Baśka pewnego pięknego poranku, przyszedłszy cesarskim gościńcem do królewskiego stołecznego miasta, popychana i szturkana, znalazła się w samem sercu tej instytucji, otoczona gromadą obywateli o szklących oczach i drgających wargach.
Posypały się pytania:
— Umiesz ty gotować?
— Nie!
— A prać umiesz?
— Nie!
— A froterować?
— Nie!
— A cóż ty umiesz?
— Robić!...
— No to idź ty spać z twoją robotą!
Zostawiono ją w spokoju, a Baśka stojąc nieruchomo, czekała miłosierdzia boskiego. To miłosierdzie kręciło się właśnie w postaci pyzatej baby, która raz wraz spluwając, oglądała Baśkę ze wszystkich stron, jak handlarz, który kupuje szkapę. Stara zagadała Baśkę:
— Umiesz ty robić?
— O rety, a dyć umię!
— To pakuj ze mną.
I poszły obie w błotne ulicy — jedna dla chleba, druga za chlebem!

∗                    ∗

— Paniuńciu złoteńka, taże to perła jedyna. Wody kucharce nanosi, drzewa urąbie, naczynie poszuruje, odpierze, wszystko zrobi! Taże ja od tygodnia po wsiach chodzę i szukam dla złotej paniusi coś dobrego. Niechno zostanie, a paniuńcia się dopiero przekona, jaki to rarytas. Dam ją za guldenka, a dalibóg, paniuńciu, że swego dokładam, bo mnie samą drożej kosztuje.
I Baśka została.
Kuchnia duża, nawet bardzo duża, czysta, widna, a na ścianach pełno naczyń miedzianych. Wszystko się tylko błyszczy, Baśka coś podobnego w życiu jeszcze nie widziała, — stoi więc z otwartą gębą, i bardzo się dziwuje!
W kuchni nie ma nikogo, bo kucharka poszła do brata z kotletami. Baśka więc lustrację prowadzi dalej, napawając oczy dowoli. Każdy sprzęt jest jej obcy, zmysłem jednak odgaduje, do czego służyć mogą te garnki, garnuszki, rondle i rondelki. Juścić nalewa się w to wody i praży.
Jedna tylko rzecz wprowadziła ją w kłopot i zdumienie. Tą rzeczą był zwykły mosiężny samowar, który zdawał się uśmiechać do Baśki.
Cała jego postać była dla niej wprost zagadkowa. Brzuch miał, jak ksiądz proboszcz, z tą tylko różnicą, iż ten na który patrzała, świecił się jak słonko, tak, że Baśka mogła się w nim przejrzeć, jak w ruczaju. Stał na jednej nodze, a z boków miał uszy czarne, jak kraciaste cielę. Zamiast głowy, koronę, nad którą sterczał wysoki komin. Oczu, ani nosa nie było, tylko u dołu jakiś dziób zagięty.

∗                    ∗

Bez tatusia i matuli, to tak łacno czasem kole serce, że ano tylko do grobu i do grobu...
Nikt nie pożali, nikt nie pocieszy — a bodaj to nie żyć na świecie!
Źle Baśce nie jest. Ma co jeść i gdzie się wyspać po ciężkiej pracy — cóż, kiedy czasem, jakaś tęsknica ją opanuje za ojcami, za nędzą i tym wichrem, co ją gonił po łanach zielonych, za ruczajem i śpiewem słowika. Tam było tak szeroko, przestronno, swobodnie, a tu cztery ściany i cisza jakaś niesamowita.
— Rany boskie! bo się urwę!... bo ucieknę!...
I błędnem okiem wodziła wokoło. Znikąd słowa pociechy sierocie. On tylko jeden, ze wszystkich, miał dla niej uśmiech i chętne spojrzenie. Baśka wie już teraz, na co on jest, ten poczciwy tłuścioch mosiężny. Baśka lubi go i szuka spojrzeniem. Stoi zawsze ten sam, wierny i wesoły. A kiedy go jeszcze nastawi, i zacznie dmuchać do niego, to on figlarnie język płomienny z komina jej pokaże, a później szepce i szepce Baśce jakieś tajemnice — a gdy jej bardzo dolegnie tęsknica i łzy spłyną po grubych policzkach, to i jego szepty cichną coraz bardziej — aż żałośnie zaskwierczy, raz, drugi — i umilknie.
Wśród nocnego pomroku słychać wtedy łkanie Baśki — a on stoi u jej nóg cichy, żałosny i współczujący!

∗                    ∗

Śmierć uwzięła się na Baśkę, by jej w życiu sprawiać same przykrości.
Cały szereg lat płynął jej, jak strumyk przydrożny, ciemny, mętny i błotny, co sączy się i sączy bez końca.
Niechby już życie tak spłynęło... Nagroda przecież za trud kilkunastoletni była jawną. Na łóżku leżała wydęta pierzyna, obok kufer z przyodziewą, a w nim sto „papierków“ jak ulał, samem srebrem. Na ścianie, nad łóżkiem, kilka obrazków mniejszych i większych, ubranych w papierowe kwiaty i lusterko wcale przyzwoite.
O tem wszystkiem wiedział samowar dobrze. Baśka stawiała go, jak żołnierza na warcie, szepcąc półgłosem:
— A pilnujże kufra, pilnuj! bo tam jest 98, 99, a gdy raz powiedziała „sto papierków!“ — to błysnął tak radośnie, że go Baśka przytuliła do siebie i pocałowała.
Bogactwo więc było, był również i on, co dzielił z nią radość z tego dobytku.
Do tego Baśka w parafii miała pozycję piękną. Zapisano ją w bractwo adoracyjne, a jako starsza, miała przystęp do feretronów w czasie procesji.
I naraz wszystko się urwało! — a urwało się dlatego, bo pani „wzięła“ i umarła.
Pan głośno wołał, że stracił „głowę“, czem równocześnie grubo ubliżał sobie. Serce jednak miał dobre, nikogo próżno nie puścił, a chcąc głęboki żal krewnych ukoić, sowicie ich obdarowywał na wszystkie strony, tak, że w zapale rozdał i swoją garderobę — pozostając li tylko w tem, w co był ubrany. To zatrzymanie na sobie garderoby oburzyło wszystkich do głębi, nazwano go wampirem, sknerą, zdziercą, niegodziwcem. Pozostały gołe ściany i pusta kuchnia z Baśką.
— Prosiłabym też pokornie Wielmożnego Pana o świadectwo ze służby.
— A to ty!... widzisz, straciłem głowę. Ale poczekajże, chodź, weź sobie co z kuchni na pamiątkę! no chodź!
— Tam już nie ma nic, krewni powyciągali nawet gwoździe ze ściany!
— O Boże!... No widzicie!... krewni!... chwała Bogu!... poczciwi krewni!... nawet gwoździe!
— Tyla, co Wielmożny Pan taki dobry, to niechby mi podarował...
— No, no, mów, nie wstydź się!...
— Samowar!
— No, kiedy wzięli....
— Samowar to jest u mnie, pod pierzyną!
W dwie godziny później tragarz cały dobytek kilkunastoletni Baśki, bez wielkiego trudu pchał przed sobą, a ona, otulona ciepłą chustką, niosła błyszczący samowar przed sobą, ocierając go grubą dłonią z rosy, jaka na nim osiadła.

∗                    ∗

Baśka przeniosła się na mieszkanie „kątem“ do państwa Maciejów. Pan Maciej był „starszym bratem“ w parafii, a pani Maciejowa miała interes z jabłkami i piernikami na jednej z najgłówniejszych ulic Lwowa. Wprawdzie mieszkali aż pod cmentarzem, w chałupinie pochylonej i nędznej — „ale to ino tak, względem czynszu“ — jak mówił pan Maciej — „bo inaczej, to ich stać było mieszkać i po hrabiowsku“.
Izba mała i ciemna. Łóżko, kufer, obrazki, to jeszcze umieściła Baśka jakoś — ale co z nim zrobić, gdzie go postawić, kiedy, gdzie okiem skierować, wszędzie ściany gołe i puste.
Dopiero poczciwy „starszy brat“ umocował nad łóżkiem kawałek deski i przywiązawszy ją do wbitych gwoździ sznurkami, postawił go znów, jak rycerza okutego w mosiądz, na straży skarbów Baśczynych, której twarz jaśniała radością.
Radość ta jednak od czasu do czasu miała czarne chmurki. Naprzód, czy nie będzie mu tutaj za ciasno, a powtóre — co dalej robić?
I znów poczciwy starszy brat przyszedł jej z radą, i pomocą.
— Trza coś poradzić, ale na sucho, to się nie da! skoczże stara po kwartę wódki i weź mi dwie paczki dreikönigu!
A że starszy brat przy tych słowach pieniędzy nie dawał, więc Baśka szarpnęła się na ten poczęstunek, a że dała o kilka centów za dużo, więc również pan Maciej poprawił się z dwóch na trzy paczki dreikönigu.
Późno w nocy ukończono narady. Stanęło na tem, że Baśka do służby nie pójdzie, ale otworzy sobie także interes z jabłkami i piernikami. Przy tem Maciejowa przedstawiała stan kupiecki, jako niezależny i swobodny, a pan Maciej słuchając wywodów swej żony, przegradzanych raz wraz kieliszkami, miękł coraz bardziej, i tak się w końcu rozczulił, że ujął flaszkę w ręce i pozostałą resztę duszkiem wychylił na powodzenie nowego interesu.
A uczynił to w samą porę, bo właśnie łojówka mignęła kilka razy i zgasła.

∗                    ∗

Na skręcie jednej z ulic siedzi już Baśka lat kilka. Twarz jej od słońca, deszczu i wiatru, wygląda, jakby wykrojona z korka popękanego. Oczy jej tylko błyszczą i skaczą z przedmiotu na przedmiot. Ruch w handlu ma mały, towar się psuje, a dzieci to takie łakome, że za centa radeby zabrać pół straganu. Doprawdy, że trudno wyżyć niebogiej na tem kupiectwie, — trzyma się go jednak całą siłą, bo to zawsze uczciwy zarobek a nie jałmużna, nie stopnie pod kościołem.
Dzień za dniem jej płynie, a każdy podobniusieńki do siebe, jak dwie krople wody. Zgryzoty, zmartwienia, uganiatyka za dziećmi, w lecie w dodatku muchy, te niszczycielki słodyczy. To wszystko dałoby się jeszcze przenieść, gdyby nie zgryzota z nim, z tym mosiężnym samowarem, który od czasu do czasu do pasji przyprowadzał Baśkę. Zaszła i na niego starość.
Niejednokrotnie dmucha i dmucha w niego, ledwie że płuc nie wydmucha, a on stoi obok straganu, jak zakamieniały.
— Bodajcię nieszczęście spotkało! Bodajżeś skapał marnie, jak świeca łojowa!
On milczy dalej zawzięcie, jakby nie słyszał narzekań Baśki — zimny, ponury, zniechęcony.
Ona odwraca się wtedy do niego plecami, zagniewana „na śmierć“, narzekająca na świat, na ludzi, dzieci i na te przeklęte muchy!
Siedziałaby tak do dnia sądnego, żeby nie to miękkie serce, które w piersiach jej puka i nie daje spokoju, a koło uszu szepce jej coś zawzięcie:
— Baśka, dmuchaj!
— A kiedy nie!
— Jak go kochasz, to mu dmuchniesz jeszcze raz!
— Nie!
— Raz jeden! patrz! jaki smutny!
— No, to niechże cię!
I pochyliwszy się, huczy jak wicher, huczy do skutku, dopóki błękitny dymek nie zakręci się w górze nad rurą. Wtedy Baśka cieszy się i raduje.
— A ty, mój jedyny, słodziutki. A potrzeba to gryźć mnie niebogą! A godzi się to truć sierotę! A nie lepiej to zgodnie, jak Bóg przykazał. O tak! O tak!
Twarz jej płonie... a on wre, puszczając kłęby dymu.

∗                    ∗

Starszy brat ma zgryzotę! W fatalny bowiem sposób pozycja jego została zachwianą. Przy obsadzaniu miejsc do noszenia feretronów, pominął w brzydki sposób krewną księżej gospodyni. Ta obelga wywołała śledztwo, które wykryło cały szereg nadużyć ze strony starszego brata. Poszkodowani bowiem zeznali stanowczo, że pan Maciej co lepsze miejsca, tak do feretronów, jakoteż do chorągwi, oddawał stosownie do ilości zapłaconych kieliszków czystej z mocną — i jakkolwiek starszy brat twierdził, że jest niewinny, i że na jego zatracenie sprzysięgły się bestje piekielne — czem znów, mówiąc nawiasem, obraził powtórnie krewną księżej gospodyni — po ukończeniu śledztwa, został zawieszony w posadzie na zawsze.
I przez feretron stracił pan Maciej tron bezpowrotnie i to, jak zwykle, za sprawą intrygi kobiecej, dzięki której mógł się zaliczyć w poczet królów na wygnaniu.
Chcąc ulżyć cierpieniu, zwymyślał siostrę księżej gospodyni, jako sprawczynię jego pogromu, która, nie chcąc pozostać dłużną odpowiedzi, wychyliwszy z poza drzwi pulchne oblicze, wołała:
— Obrażaj Boga, obrażaj! Ty bezbożniku! kapcanie!
To ostatnie słowo, użyte tu było, jako szczyt obelgi o deprymującem działaniu.
Tak też pojął to i pan Maciej — stanął bowiem, jak wryty i nabrawszy pełne piersi powietrza, huknął, jak trąba jerychońska:
— O! ty psiakrew... lafiryndo!
Słowa ostatniego wcale nie rozumiał, co znaczyło! Słyszał je kilka razy wymawiane w kłótni przez podchmielone kumoszki.
Obelgę tę zapamiętał sobie pan Maciej i sypnął nią na księżej gospodyni, chcąc oddać wet za wet i odpłacić się pięknem za nadobne.
Rezultat był straszny! Zrobił się lament i krzyk:
— Rany boskie, znów Boga obraził, siostro ratuj!
Na takie wezwanie, starszy brat uznał za stosowne, opuścić plac boju pospiesznym krokiem, zdala tylko słyszał dwa piskliwe głosy: Kapcan!... bezbożnik!... a oglądnąwszy się, widział w powietrzu, cztery wywijające pięście i dwa języki szalenie prędko skaczące.
Pomimo tego, uchodząc, mruczał pod nosem bezustannie: lafirynda! lafirynda!
Czuł się zadowolony, że w jednem słowie odkrył, aż taki pogrom na wroga.
Dobrze usposobiony, znalazł się w krótce na rogu ulicy, koło straganu Baśki.
Stragan był pusty.
Osłupiał.
Spojrzał po raz drugi — ale nietylko Baśki, ale nawet samowaru nie było.

∗                    ∗

Baśka ma jakieś boleści. Leży bezprzytomna od świtu. Starszy brat, wróciwszy z miasta, nadarmo aplikował jej wódkę z pieprzem, imbirem i piołunem, — baby odczyniały uroki — nic nie pomagało. Gorączka rozbierała Baśkę coraz bardziej. Zdawało się, że lada chwila Baśka zemrze.
— A to ci kram będzie, jak babsko kłapnie! Żeby jeszcze co miała. Ale to gołe, jak turecki święty. Nie głupim, lecę po budę!...
W godzinę później jechała pierwszy raz w swojem życiu Baśka powozem z wielką paradą. Obok niej asystowali jacyś młodzi panowie. Ten, co siedział na koźle, raz po raz świstał na świstawce, coś na ten sposób, jak to robią wielcy panowie, gdy jadą na wyścigi. Baśka jednak dobrodziejstwa tego, ocenić nie była w stanie. Oczy przewrócone w słup, świadczyły, że zamierza posiąść spokój pożądany i wieczność osłodzoną!
Słusznie zauważył jeden z młodych apostołów Eskulapa do swego kolegi, posiadającego nos i okolice nosa czysto semickie:
— Tu z ratunku nie będzie rezultatu.
— Jak nie będzie rezultatu, to będzie rezulmama!...
I tak się stało. Rezulmama pociągnęła kosą — i Baśka bez pożegnania opuściła ten świat i przyjaciół grono!
Za całe wytłumaczenie tego faktu, służyć miała kartka, którą Baśce wystawili lekarze. Stało tam na niej wyraźnie wypisane, że zmarła ona na zatkanie klapki dwukończystej.
Starszy brat, gdy to przeczytał, pokiwał głową, splunął i burknął ze złością pod nosem:
— Nie miało babsko umrzeć, kiedy jej się klapka z dwóch stron naraz zatkała!

∗                    ∗

Pogrzeb odbył się bez nijakiej wystawności. Szedł starszy brat ze żoną, dwie baby, kilka pędraków przedmiejskich i durny Jasio.
Opodal parkanu cmentarnego, wprost jej dawnego mieszkania, pochowano Baśkę i przysypano ziemią, wśród baraniego głosu starszego brata, który z pełnej piersi huczał „A ci, którzy swój żywot skończyli...“ wśród rzewnego płaczu bab i filozoficznych uwag durnego Jasia, który stanowczo twierdził, że „jak święta przyjdzie z kosą, to i wojsko nie pomoże!“

∗                    ∗

Z cmentarza powlókł się starszy brat ze swoją starą pod „Białego konia“, aby tam za duszę Baśki wychylić kilka silnych z mocną.
— Nic ta w tem wielkiego, że się zmarło niebodze — mówił, przestępując próg szynkowni — boć to każdemu przytrafić się może, ale czemubym to nie powiedziała, ino tak skrycie.
— Ot, zwykle, prostak, to się przyczai, nie tak, jak człek miastowy, co otwartością żyje — dodała żona.
— Chamy, ta i tylko!... dawać dwa sznapse!...
— A chamy!... ale z mocną!...
To ostatnie zdanie bardzo niepodobało się szynkarzowi, który wziął tę przymówkę o chamach do siebie, nie chcąc jednak odstraszyć gości, zmilczał.
Późno w nocy powrócił pan Maciej ze starą do domu. Wchodząc do izby, utknął na stojącym z boku samowarze i jak długi przewrócił się na ziemię. Upadając, potrącił żonę, która upadła całą siłą ciała do kosza z piernikami, niszcząc za jednym zamachem swój zasób do sprzedaży.
Pan Maciej, podniósłszy się z ziemi, wywarł na winowajcy zemstę nieograniczoną. Rzucił samowarem kilkakrotnie o ziemię, przeklinając wniebogłosy — a gdy pani Maciejowa dorzuciła, gramoląc się z kosza, że to wywdzięka za przytułek — pan Maciej wybiegł jak szalony z domu i rozmachawszy się, rzucił czerepem, hen, daleko, aż za parkan cmentarny.
Na świeżą mogiłę Baśki padł samowar, ryjąc się głęboko ostrą blachą w miękką jeszcze ziemię i ścieląc sobie wieczny spoczynek obok wiernej towarzyszki życia. Nad grobem sterczał z niego tylko mały kawałeczek, na który nikt nie zwracał uwagi.

∗                    ∗

W mroźny dzień Zaduszny uniosła i mnie fala ludzi na cmentarz, pomimo, że nie miałem tam nikogo, komubym mógł zaświecić, jak należy.
Zadumany głęboko, podziwiałem rzęśiscie oświetlone groby, a rozmyślając o znikomościach tego świata, zaszedłem w głąb cmentarza, aż na tak zwany szary koniec.
Tu nietylko nie było szaro, ale kompletnie ciemno. Ludzie, którzy tu leżeli, umierając, nie zostawili nic na światło — ich więc wina, że w dzień Zaduszny nie mają parady!
Znaczyły się więc bardzo słabo małe wzgórki mogił, kryjące szarym, martwym, z rzadka trawą zarosłym całunem ten świat umarłych, kołysany samotnością, ciszą i mrokiem.
Ale!... ale!...
Księżyc właśnie wyjrzał z za chmur, a smugi jego blade łamały się na jednym z grobów pod parkanem i tworzyły dziwne światełko, które błyszczało jednostajnie.
Podchodzę bliżej.
To grób Baśki.
Samowar i po śmierci o niej nie zapomniał. Na jego to czerepie księżyc smugi swe łamie — i Baśce wśród tej głuchej ciemni, błyszczy płomyk mgławo, żałośnie!
A wokół rozsiadła się posępna, głęboka cisza, przejmująca dreszczem, a przerywana czasem cichym a ponurym poszeptem drzew cmentarnych, szmerem chwiejących się smutnie, gdzieniegdzie rozsianych kwiatów, przerywana od czasu do czasu szelestem kołysanych, na pół zwiędłych traw i liści.
Gdzie okiem spocząć, wszędzie martwe pustkowie, nigdzie żywej duszy, nigdzie więcej światełka, prócz tego, które Baśce przyświecało.
Zdala tylko, z domostwa starszego brata, dolatują rozpaczliwe, niewyraźne jakieś krzyki.
To pan Maciej świeci dziś swojej żonie pięścią popod oczy. Jutro, gdy usiądzie ona przy straganie z podbitemi oczyma, będzie wyglądała, jak noc cmentarna, czarna, ponura i zasmucona.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ot! dziwny świat! Każdy świeci na swój sposób — jak mu lepiej — i jak potrafi!...





KTO WINIEN.
(Opowiadanie szlachcica).





Na imię jej było Nastka. Kręciło się to po wsi, jak ćma w latarni, szturchane i popychane przez wszystkich, — jak zwyczajnie sierota bez rodziny i dachu! Baby na wsi mówiły, że Nastka jest „niesamowita“, że nawałnice i posuchy sprowadza, że uroki rzuca i mór na bydlęta niesie.
— Ślepie ma jak tarniny! włosiska niżej kolan, a skórę na gębie, Panie odpuść, jakby mlekiem oblał. Ot! wiedźma.
Nie lubiano ją z dwóch przyczyn. Naprzód, że nie była wsiowa, bo stara Błażejowa, przyniósłszy ją dzieckiem z miasta na wychowanie, zmarła, i podrostek został na łasce Bożej — powtóre, że Nastka, idąc w lata, dziwnie odbijała od wszystkich dziewcząt wiejskich nietylko urodą, ale i usposobieniem skromnem, cichem i potulnem.
Twarzyczka jej blada i pociągła, ocze duże i smętne, któremi patrzyła w dal niezmierzoną, dziwny urok rzucały.
Dzieckiem pasała gęsi, później powierzano jej krowy, wreszcie, kiedy sił nabrała, szła latem do żniwa, a zimą kądziel przędła.
I wiązały się dziewczęciu dnie, tygodnie i miesiące, a z nich lata, na nić sierocej doli, smutnej, martwej i głuchej, jak przepaść bezdenna, dopóty — dopóki tych lat nie nanizało się tyle, że dziewczę siłą natury rozkwitło.

∗                    ∗

Z początkiem wiosny rozniosła się po wsi między babami wieść, że Nastka biega od dłuższego czasu do lasu.
Do lasu chodzi się z różnych przyczyn i grzechem to nie jest, ale baby mają w tej mierze swój wyłączny sąd i zapatrywanie, o ile słuszne, tego ja nie wiem.
Mówiono, że jakiś młody pan (ktoby to mógł być?) konno zajeżdża na skraj lasu, że z dziewczyną się wita, że z nią coś długo rozmawia, że... (zresztą co mnie to obchodzi!)
Kiedy właśnie, że obchodzi... A najlepszy dowód w tem, iż jednego dnia, bez widocznej potrzeby, naładowawszy kopiato stampułkę, tak, ni za tem, ni za owem, wymknąłem się w pole i noga za nogą, zaszedłem aż pod sam las.
Głusza panowała tu, przerywana świergotem ptaków, szumem jodeł i stukaniem jemiołucha u szczytu drzewa.
Ot! i babskie gadanie!... Las, jak był, tak jest, a dziewczyny ani w ząb!
Zadowolony (albo ja wiem, dlaczego), wracałem krajem lasu do domu, gdy w tem z gąszczy doleciało mnie rżenie konia, a w ślad za tem ujrzałem na wzgórku Nastkę i tego... tego... no, mniejsza o nazwisko, bo mi uszło z pamięci, ale znam go doskonale. — W mieście jest on lwem salonowym, szlifibrukiem pierwszej wody, a hipotekę ma tak pomazaną, że trudnoby znaleźć zecera, któryby ją odczytał.
Nastka siedzi z paprocią w ręce, twarzyczkę oblał jej rumieniec, oczy nabrały życia — wygląda jak zaczarowana królewna, a tak nim przejęta, że nie widzi ani lasu, ani paproci, ani świata Bożego — tylko jego!
Przyśpieszyłem kroku. Fajka mi zgasła. Dmucham... cybuch zatkany. Ki djabeł!... — Dmucham powtórnie z taką siłą, że cała zawartość tytoniu ze stambułki wylatuje w powietrze wysoko... Ano masz! do domu taki kawał drogi, kapciucha z tytoniem niemam przy sobie (z winy mojej żony, bo ją ani mąż ani kapciuch nic nie obchodzi) — i idź tu światami bez dymka, bez pyknięcia!... ot, dola!
Idę więc przyśpieszonym krokiem, zły, jak sto djabłów (fajka mnie tak rozgniewała), rozgoryczony (na kapciuch) zdenerwowany (na żonę).
Ale dlaczegoż ja mam iść przyśpieszonym krokiem? To mnie męczy i robi mi się gorąco. Wprost dławi mnie. — Przecież nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo. Po za mną jest las — w lesie wprawdzie lew — ale ja się z takich lwów śmieje, kpię sobie, — no, pasja mnie na takich łajdaków porywa, i tak, gdybym wpadł w złość, to gołemi rękami salceson z takiego lwa gotów jestem zrobić.
No tak! — ale dlaczego ja się tak złoszczę? przecież jak sobie kto pościele, tak się wyśpi! Chociaż ja sobie nigdy sam łóżka nie ścielę, a śpię dobrze!
Sumienie! panie dobrodzieju, Boże! — to jest właśnie łóżko!
Ot, co!...

∗                    ∗

Nastało skwarne lato, uganiatyka, zbiory, koszenie, zwózka — zgryzota z ludźmi, deszcze, wyżynki, odpoczynek na ławie pod lipą, fajka i poczciwy mój kapciuch (noszę go teraz zawsze przy sobie).
Na wyżynkach ludzie bawili się dobrze. Baby tylko coś do siebie szeptały i wskazywały w stronę Nastki.
Patrzę i ja. — Siedzi dziewczyna smutna, mizerna i jakaś zmieniona. Ni je, ni pije, do nikogo nie zagada — tylko podparta na dłoni, patrzy przed siebie, a założyłbym się, że nic nie widzi.
No dobrze! — ale z kim ja mógłbym się założyć?... Z żoną nie, z parobkami nie — więc z kim?...
A, do djabła, przecież się tem gryźć nie będę!...
Nie wypada mi iść wprost do niej i prosić, aby jadła. Innych by to uraziło. Nikt mi jednak nie zabroni wejść w gromadę i po ojcowsku wszystkich zachęcać do zabawy.
Idę więc powoli i w sam raz nachodzę na gromadę starych bab (takie już moje szczęście), które szepczą, wskazując na Nastkę.
— Ale ci jej las dojechał!
Spoglądam i ja na nią. O! źle, — dziewczę zbiedzone, zmizerowane i takie jakieś — jakby to powiedzieć — niekształtne.
Serce mi się ścisnęło. Podchodzę i głaszcząc ją pod brodę, mówię:
— Jedz...
— Bóg zapłać!
— Biednaś?
— Nieszczęśliwa!
— Będziesz biedniejsza!
— Nie będę!
Pocałowała mnie w rękę i znów usiadła, podparłszy głowę, zadumana i smutna.
Djabli nadali z tym cybuchem, znowu się zatkał. I tytoń jakiś kiepski teraz sprzedają, mokry, gorżki i drogi. Ciąg, dmuchaj, ani rusz! ani jednego dymka. Ale podatki płać! bo jak nie, to ci krowy z obory zabiorą. I po co — pytam się — mamy posłów swoich we Wiedniu?
A Nastka, jak nie je, tak nie je, — siedzi wciąż podparta i duma...
Wobec takiego mokrego tytoniu nie mogą się podnieść stosunki ekonomiczne w kraju. A Koło Polskie jak siedziało, tak siedzi cicho i ani myśli z powodu tego robić obstrukcji w parlamencie, a ty szlachcicu łykaj gorżki dym, który ci gardło ściska i oczy pali. — Zresztą... co mnie parlament obchodzi?
— Ba! musi mnie obchodzić! Jestem obywatelem kraju, dobro jego leży mi na sercu, z jednostek tworzy się rodzina, a z rodzin społeczeństwo. A ja pragnę dobra społecznego!
A Nastka nic do ust nie wzięła, pomimo, że wyżynki się już kończą.
A widocznie że się kończą, bo raz wraz ktoś mlaśnie mnie w rękę, ściskając równocześnie za kolana.
— Ano, Bóg z wami!

∗                    ∗

W jesiennej kadencji wylosowany zostałem na sędziego przysięgłego.
Jestto jedna z tych przyjemności obywatelskich, które idą w parze z ratami bankowemi, asekuracyjnemi, egzekucjami i t. p. utrapieniami.
Codziennie rano musiałem tłuc się bryczką do miasta o kilka kilometrów oddalonego, tam cały dzień znów słuchać z natężoną uwagą, jak ten lub ów palił lub grabił sąsiada, — i wobec nagromadzonych faktów, wypowiedzieć swoje: tak lub nie.
Wieczorem powrót do domu, obiad, fajka, łóżko, a rano znów bryczka, fajka, miasto, sąd, i tak lub nie!
Nawiasem jednak mówiąc, nie żalę się na tę czynność obywatelską, bo te trzy litery nie, stanowić mogą nieraz o życiu lub śmierci człowieka.
Właśnie w tej kadencji przychodziła na porządek dzienny sprawa, — która przed kilku tygodniami całą wieś poruszyła.
A stało się to tak:
Środkiem wsi płynie potok wcale nie groźny, ale w czasie ulewy lub roztopów przemieniający się w bardzo zuchwałą rzekę.
W takim razie zabiera prąd wszystkie kładki i mostki, które w lecie postawię, — widocznie na to, abym znów z chwilą opadnięcia wody, miał co stawiać.
Zysk mam jawny z tej manipulacji o tyle, że po każdej takiej powodzi, woda zabierze mi kawał brzegu, w ilości takiej, w jakiej uzna za stosowne, pozostawiając mi w nagrodę za zabrane mostki i kładki — wyrwę i głębinę niezmierzoną.
Tej jesieni potok użył sobie do woli! Szalał on z taką siłą, że uszkodził kilka chałup, a brzeg moich gruntów muskał i skubał systematycznie, chcąc mi tem zrobić jednostajną a miłą uciechę.
Rozszalała woda niosła kłody, słomę, siano, bale drzewa, zaczem z drągami uganiali ludzie, przyciągając, co się dało, do brzegu.
Ruch panował bardzo wielki, bo co żyło we wsi, szło na brzeg rzeki, aby przypatrzeć się rozszalałemu żywiołowi.
Wśród tego tłumu, zdala, nieśmiało, z okiem w ziemię spuszczonem, postępowała postać jakaś, owinięta w łachmany, a tuląca do piersi małą dziecinę.
Była to Nastka!
Mówiono mi, że została matką przed kilku dniami, że znikąd niema pomocy i mrze głodem.
Poleciłem ekonomowi, żeby jej zaniósł, co potrzeba, na co ten człowiek wzruszył ramionami, obrzucił mnie wzrokiem, a uszedłszy kilka kroków, splunął z pogardą.
Oho! czuję, że z tego będą bajki. Do ócz mnie nie powiedzą, ale po kątach będą szeptać niestworzone rzeczy.
Już ja mam prawdziwie polskie szczęście. Czy umaczam w czem palce, czy nie, zawsze beknę.
Otóż wyszła i ona, biedota, wieczorem nad rzekę i swemi zapadłemi oczyma dziwnie jakoś spogląda w te mętne fale, płynące z szumem i łoskotem.
Już mrok dobry zapadł i ludzie się rozeszli, a ta stoi i patrzy w głębię, jakby ją co do niej ciągnęło.
Stanąłem za drzewem i patrzę, co dalej będzie.
Ledwie miałem czas sięgnąć ręką do kieszeni po kapciuch z tytoniem, kiedy głośny plusk wody odbił się o moje uszy, a na brzegu nie było już i śladu z dziewczyny.
Krzyknąłem (a głos mam donośny), co mi sił starczyło, tak, że o kilka staj usłyszeć mnie musiano — a sam w jednej chwili znalazłem się w nurtach rzeki.
Prąd rwał mnie i unosił. Siłą mocą oparłem się nawałowi wody, parę razy zanurzyłem się w głębi, i po chwili w zaciśniętej dłoni trzymałem zwój włosów Nastki i tak przypłynąłem do brzegu.
Była uratowaną! Dziecię tylko zginęło, porwane falą!
Nadbiegli ludzie, ocucili na pół utopioną — baby ze zgrozą odsuwały się od niej — a żandarm, którego wójt sprowadził, skuł jej ręce i pognał do miasta... za zbrodnię zabójstwa dziecka.
Przez tydzień fajki nie miałem w ustach... Myślałem, że nawet zarzucę palenie a wezmę się do tabaki (podobno ministrowie angielscy tylko tabakę zażywają), ale mówi i pisze się tyle o podniesieniu uprawy tytoniu, że zaprzestając palenia, tem samem działałbym na szkodę kraju.

∗                    ∗
Izba sądowa mała i brudna, co uważam za zupełnie słusznie, bo bogini sprawiedliwości, którą namalowano z wagami i mieczem na sklepieniu, ma oczy i tak zawiązane. Nie widzi więc swego przybytku. Zbytek byłby tu więc zamachem na budżet, — a kto dybie na budżet, tem samem urządza zamach na ministra skarbu, — staje się więc niebezpieczną jednostką dla kraju jako materjał rozkładowy, jako materiał zły i szkodliwy, niszczący społeczeństwo, wywracający świat do góry nogami i siejący brud....

Boże... gdzie ja jadę? Co mnie anarchizm obchodzi i ta ciemna izba sądowa. Nie przyjechałem tu na kontrolę. Wezwano mnie jako świadka w sprawie Nastki.
Przed trybunałem stoi cień jakiś, okryty łachmanami. Ma to być Nastka. Zapewne, że to ona. Na ławie przysięgłych sami moi znajomi i sąsiedzi. Z boku obrońca i prokurator w mundurze z galonami.
A jaki to panie z niego orator! Jak zaczął wymachiwać przytem rękami, — to niech się wiatrak schowa.
Przyszła kolej i na mnie. Zwracam się tedy do ławy przysięgłych i mówię tak, jak czuję, jak mi sumienie dyktuje, a czy tam paragrafy są z tego zadowolone czy nie, to mnie to ani świerzbi ani boli.
Zresztą, co tu dużo mówić. Dziewczynę uwiedziono, a że wstydu znieść nie mogła, więc wraz z dzieckiem chciała zginąć w nurtach rzeki. Los jednak zrządził inaczej. Nadszedłem ja, (ale dlaczego akuratnie ja?), no i uratowałem matkę! Zginęło tylko maleństwo.
Stoi więc przed wami, kochani sąsiedzi, nie zbrodniarka, ale istota bardzo nieszczęśliwa.
Mowa moja zrobiła wrażenie. Obrońca kiwa głową z zadowoleniem, prokurator kręci krótkie wąsiki ze złością, a co najważniejsze, że żaden z sąsiadów na ławie przysięgłych nie drzemie a nawet jeden, bezkarnie pozwala muchom wyprawiać harce na swej łysinie, (te muchy mają pasję do łysin).
Nastka zakryła twarz rękami i płacze.
W izbie sądowej zapanowała cisza grobowa. — Po chwili dopiero przemówił znów prokurator, następnie obrońca, potem przewodniczący — i sędziowie przysięgli udali się na naradę.
I co tu właściwie radzić długo... Nieszczęście chodzi po ludziach, — nie minęło więc i Nastki.
Ba!... ale gdzież jest winowajca? Dlaczego on tutaj nie stoi, zamiast tej biednej dziewczyny!... On! ten lew salonowy, ta krwiożercza bestya, zaspakajająca swe chucie życiem ludzkiem!...
Wpadam w pasję, nie licząc się z tem, że mam krótką szyję i paść mogę w jednej chwili rażony apopleksją.
W sali szmer. Sąsiędzi wrócili z narady. Pan Maciej z Pęczakówki, o sumiastych wąsach, jako przewodniczący ławy, odczytuje werdykt.
Wszyscy powiedzieli n i e.
Nastka wolna!
Jakaś radość we mnie wstępuje, policzki mi pałają, oczy się świecą!
— A no, Bóg wam zapłać, sąsiedzi!
Wychodzę z sali rozpromieniony. Witam i ściskam się z sąsiadami, nie zwracając wcale uwagi na gromadkę ludzi, która wyszedłszy z rozprawy, głośno wypowiada swe uwagi.
— Ale ci ją bronił! — mówi jakaś pękata baba.
— Zmalował to i bronił! — odpowiada jakiś pucołowaty chłop.
— Ba!... a mało to namalują, a nawet ogonem nie kiwną!
— To też dobre panisko jest chwalba u takiego usługiwać!
— A dziewucha głupia, bo by przy dworze wytłuściała, a dziecko wyszłoby na fornala dwornego.
— Na naszą wieś to pan Bóg nie łaskaw z takim paniskiem.
— Oj co nie, to nie! moiściewy.... I rzeka zabierze i posucha wyźre i grad wybije, — żeby choć takie panisko mieć, toby wieś odżyła! Ot! bida!...
— Juścić, że bida!
A no masz! Jak ci dwoje tak mówią, to już pójdzie tak całymi powiatami. Chłopi, a szczególnie baby potrafią to roznieść. Taka baba, panie dobrodzieju, bierze jako decorum kurę pod pachę i wlecze się z nią do miasta, niby na targ, po to tylko, aby przez drogę i na targu nagadać się do woli. Najwięcej na tem wycierpi kura, bo ją żydzi wymacają i wydmuchają na wszystkie strony, — a rezultat kończy się zawsze jednem i tem samem — baba z kwoką wracają napowrót nocą do chałupy, pierwsza z przepytlowanym językiem — druga wymasowana i wymęczona żydowskiemi łapami i zniechęcona do niesienia jaj.
I co tu mówić o podniesieniu hodowli drobiu w kraju wobec takiej manipulacji, — i jak wreszcie poradzić na ten babski pytel. Powiem naprzykład tej, która tak unosiła się nad szlachetnością moją, że to nie ja, ale lew... to mi odpowie:
— Juści ta, pan gadają, Srul albo Löw. Żydy, żydami — a co pan to pan, i godności nie trza sobie ujmować.
Bo, co druga karczma na wsi, to siedzi w niej stary Srul, albo zięć jego Löw.
Ot! zapalmy sobie lepiej fajkę!
— Bartek! zaprzęgaj! i jazda do domu!
Na dworze ciemno, wicher, deszcz, szaruga, że szkoda nosa wystawiać.
Otulony w kudłatą bundę (kupiła mi ją żona i smaruje jakąś maścią, ażeby włos na niej odrastał), jadę do domu, pykając z fajeczki, a po głowie snują mi się dziwne myśli o niedoli ludzkiej, o honorze człowieka i moralnych zbrodniarzach, gdy wtem w ciemności zamigotał jakiś przedmiot czarny, który z szaloną szybkością biegł naprzód przez pola.
— Bartek, a to co?
— Ano, wiedźma, niesamowita.
Prawdziwa postać wiedźmy. By ulżyć sobie w biegu, podnosiła ręce w górę, a ciągnąc wraz z niemi chustkę, tworzyła w ciemności rodzaj wielkich skrzydeł, które to podnosiły się, to opadały. Z głowy rozwiane długie włosy bujały czarną plamą w powietrzu.
Bartek żegna się raz po raz, — a ja, wyciągnąwszy z ust fajkę, dumam, coby to być mogło?
Konie tymczasem parskając, pędzą z kopyta i nim z zadumy ochłonąłem, rozległ się trzask z bata i Bartek skręcił przed bramę mego dworku.
Wiatr, który dął i świszczał dotąd zapamiętale, przemienił się nagle w istny huragan, zrywając strzechy i łamiąc drzewa, a deszcz lunął jak z cebra.
A jak okiem sięgnąć po wsi, w tej strasznej ciemni, błyszczą i migocą tylko krwawe światełka.
To po chałupach ludzie pozapalali gromnice i modlą się do Przemienienia Pańskiego.

∗                    ∗

Na drugi dzień, z wyrwy obok mego gruntu, z głębokiej topieli, wyciągnęli ludzie ciało topielca. Była to kobieta nędznie ubrana, z rozpuszczonym włosem, z chustą przerzuconą przez plecy i ręce.
Schyliłem się i ja nad jej ciałem, spojrzałem na to zbiedzone i czarne oblicze i krzyknąłem z przerażenia:
— Nastka!
— O rety! Nastka! — wybuchnęli z trwogą zebrani.
I zapanowała głęboka cisza.
Zgiąłem kolano, czapkę ująłem w dłonie, i wyszeptałem szczerze: „Wieczne odpoczywanie racz jej dać, Panie!“
— „Wieczne odpoczywanie“ — powtórzyli zebrani chórem. A echo tego westchnienia szło szeroko po łanach i unosiło się w przestworza czyste i wypogodzone, przed sąd Przedwiecznego, przed którym Nastka stoi, wyczekując wyroku.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Hałaciński.