Karmazyny i żuliki/O narodzinach poety

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Strzemię-Janowski
Tytuł Karmazyny i żuliki
Wydawca Biblioteka prenumeratorów „Kurjera Porannego“
Data wyd. [1934]
Druk Drukarnia Józefa Zielony
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TYTUŁEM WSTĘPU — O NARODZINACH POETY


Urodziłem się, co tu gadać, w suterynach pewnej redakcji, pilnie skrobiąc korektę. („Takie casy“ mówią baby wiejskie...).
Zapewne nie wiecie, jaka jest dola korektora w dużej redakcji, bo w małej, funkcję tą pełni sam Naczelny, wraz z żoną, dziećmi, teściową, ciotką i przyjacielem domu. Otóż w wielkiej redakcji, jest do tego specjalista, a specjalista ten to nieszczęsna ofiara złych humorów, kumulujących się przez 48 godzin w gmachu — męczennik, nad którym każdy ma prawo, a nawet święty obowiązek znęcać się do upadłego. Jeżeli jakiś pożal się Boże gryzipiórek powypisuje bzdury i jakimś cudem zostanie zakwalifikowany, przez czyste przeoczenie, do druku — całe odjum spada na korrektora. On zawinił, że artykuł wypadł piesko, bo jeden cholera przecinek... był przestawiony. Słyszycie?! jeden przecinek!! O ten przecinek toczy się zażarta walka. Autor klnie się przez telefon (bo na oczy nie śmie się wyskrobek pokazać), że jego artykuł byłby zmienił oblicze Europy, — no ale przecinek został przez korrektora przestawiony i artykuł minął bez echa, względnie z takiem echem, że cała redakcja huczała.
— Co za dzika oferma, co za osioł dał ten skrypt do składania?!?
Innym razem, awantura o inne głupstwo. Jakaś żona jakiegoś dostojnika, nie miała być obecną na takiej czy owakiej fecie, bowiem jak notatka Iskry wzmiankowała, dama „spodziewa się za 3 miesiące dziecka“. Djabli tymczasem nanieśli skądziś jedynkę — może jeszcze z czasów wyborów wbiła się w głowę zecerowi? Dość, że zamiast „3 miesiące“ wyrżnął sobie desperat „13 miesięcy“. Ja zaś, gdzieżbym tam śmiał w prorządowem piśmie skreślać jedynkę? — pozatem czort babę wie? może im większa ranga społeczna, tem dłuższy ten proces fizjologiczny? a w końcu i kobiety zmieniły się do niepoznania i nie chcą ponoś rodzić, więc może być, że rozkładają sobie ten dziewięciomiesięczny interes na całe lata? Niewiadomo — ale stało jak byk w naszej gazecie, że pani ministrowa Ixypsilon nie mogła być na tej tam paradzie, bowiem za 13 miesięcy spodziewa się dziecka.
Co się działo w redakcji — lepiej nie mówić. Tyle tylko, że naturalnym biegiem spraw podobnych, skrupiło się na mnie:
— Gdzie korrektor — ?!? Dawajcie tu tego fajdana! Czy pan nie wie, do stu piorunów, że kobieta to nie słoń, żeby 13 miesięcy chodzić w odmiennym stanie — ?!? Czy pan nie wie, że za taką rzecz mogli nam numer skonfiskować — ?!?
— Tego nie wiem panie redaktorze, ale pozwolę sobie sprostować, że co do słonia, to on 24 i pół miesiąca, a pani ministrowa...
— Do djabła z pańskim słoniem!!! — ryczał redaktor, rwąc włosy z głowy.
Innym razem znowuż, przeoczyłem niewinne lapsus w tytule. Wielka mi rzecz tytuł. Zamiast „O PLATONIE I KANCIE“ puściłem: „O paltocie Kaina“. Jak dobrzy ludzie mówili, skompromitowałem tem ze szczętem moją gazetę, a konkurencja oprawiła ów numer w ramki i powiesiła go swojemu Naczelnemu nad łóżkiem, żeby miał przyjemne sny.
Każdy jako tako inteligentny czytelnik przyzna, że bez porówniania bardziej sensacyjnym i wzbudzającym zaciekawienie, był ów tajemniczy starozakonny „paltot Kaina“ niż li dwie stare piły z pod ciemnej gwiazdy, Kant i Platon, zwłaszcza ten ostatni, do którego ze zrozumiałych powodów, każdy normalnie rozwinięty i szanujący się mężczyzna, czuje abominację. Tymczasem zamiast mi podziękować — wściekali się 48 godzin. Potem się dziwić, że nasza prasa na psy schodzi...
Nadomiar akurat wtedy, kiedy terminowałem w korrekcie, kto tylko machał w Polsce piórem, ten kandydował do tworzącej się Akademji Literatury — a ta znowuż przeklęta Akademja ubrdała sobie „czystość rodzimego języka“, więc najnędzniejszy z gryzipiórków, stawał się nagle piekielnie czuły na błędy, na stylizację i na przecinkowanie, a najmniejsza pomyłka w druku doprowadzała go do stanu wrzenia. Telefony w redakcji urywały się — pojedynki się mnożyły — sypały się sprostowania i — zdenerwowane, krótkie, lecz niewymawialne propozycje, sądy polubowne i nakoniec — no lepiej o końcu nie mówmy. Wystarczy, kiedy powiem, że kończyło się na mnie.
I z tych to bólów urodził się poeta.
Między jedną korrektą a drugą, między jedną awanturą a drugą, pewnej nocy czerwcowej, siedząc przy mojem korektorskim biurku, zacząłem pisać. Trochę z nudów, trochę z żalu, trochę dla odpędzenia snu, a trochę podświadomie, z nadzieją, że anuż — ?!?
Jeśli taki to a taki sumogradus matoł aspiruje do Akademji Literatury jeźli taka to a taka „w dziąsło szarpana“ (jak mówi WIECH) grafomanka, marzy o palmach akademickich, to niby dlaczego nie ja, który ich wszystkich mam… w piórku, który ich poprawiam, przecinkuję, konjuguję, odmieniam, uczę gramatyki, ortografji, coraz to nowszych pisowni, sensu, składni i t. p…?!?
I tak się urodziłem dnia 13 czerwca 1933 roku, w dniu św. Antoniego, patrona od złodziei, ściągaczy, doliniarzy i rozmaitych literackich i nieliterackich plagiatorów, w suterenach Kurjera Porannego, za panowania Wojciecha Stpiczyńskiego, — a czytelnik osądzi, czy akt ten odbył się prawidłowo, czy kleszczów na mnie nie połamano, czy wyrzeczono się za mnie dostatecznie szatana czy macierzyństwo było dość uświadomione i czy wstydu moim sadystom redaktorom nie przyniosłem. Niech im Bóg przebaczy.
Ja z mojej strony, jako niewinny noworodek, przy którym akuszerowali oni raczej brutalnie, nie czuję do nich, kochanych żalu — przeciwnie! pozwalam sobie nawet ofiarować im niniejszy tomik, ze szczerego serca, wypełnionego po brzegi atramentem, alkoholem i wdzięcznością.
Niech czytają i niech sobie melancholijnie powtarzają: ile był wart, ten tylko się dowie, kto go stracił.
Post scriptum: Bo z posady korrektora z trzaskiem wyleciałem, zaraz po tym paltocie Kaina.

Jerzy Strzemię Janowski.



Warszawa, 1934 r.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Strzemię-Janowski.