Karpaty i Podkarpacie/Piekło galicyjskie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Karpaty i Podkarpacie |
Pochodzenie | Cuda Polski |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Concordia S. A. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Ilustrator | wielu autorów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Któż nie słyszał o Pensylwanii — tym królestwie ropy naftowej, oleju skalnego — największym bogactwie Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej? Któż nie wie czegoś o nafcie, kopalinie gorączkowo i chciwie poszukiwanej we wszystkich częściach i zakątkach świata? Polska posiada własną Pensylwanię i własne zasoby ropy naftowej. Są to nasze ośrodki roponośne, ciągnące się wzdłuż północnych i północno-wschodnich odgałęzień Beskidu Niskiego, Bieszczadów, Gorganów i Beskidu Huculskiego — od
Limanowej a do Kołomyji. Ośrodkiem tego długiego pasa, bynajmniej jeszcze nie określonego ścisłe, jest Borysław z złączonymi z nim Tustanowicami, Wolanką i Mrażnicą i z przymykającym do niego obwodem, ogarniającym Schodnicę, Drohobycz a także i Stryj. W dawno już minionych epokach i okresach życia naszej planety pasmo to stanowiło dno płytkich mórz i jeszcze płytszych, szybko wysychających zatok morskich. Obfita fauna tych wód, składająca się z drobnoustrojów, skorupiaków, małżów, ryb i niemniej bogaty świat roślin morskich ginął raz po raz, znikał pod osiadającymi warstwami wapieni, soli i iłów. Mijały tysiąclecia i miliony lat. Na dawnym dnie morskim układały się nowe i nowe pokłady. Jedne z nich pod parciem sił górotwórczych wypiętrzały się w grzbiety wyższych i niższych gór, inne zapadały się głęboko. Panowała tam w łonie ziemi wysoka temperatura i zachodziły powolne, lecz nieprzerwane zmiany w resztkach pogrzebanych istot i roślin — najmniejsza, w rodzaju diatomei lub glonu, istotka i największy okaz świata zwierzęcego, potworna ryba lub gad rozkładały się bez dostępu powietrza, w wysokiej temperaturze i pod ogromnym sięgającym 130 atmosfer ciśnieniem kory ziemskiej, zmieniając się w
węglowodory lotne, płynne i twarde. Rośliny w obecności soli morskiej przechodziły długi i zawiły proces fermentacyjny i z ich resztek powstawały te same lub podobne węglowodory. Takim to sposobem na pierwotnym dnie morskim, przykrytym warstwami młodszymi wytworzyły się gazy ziemne, ciemna, gęsta ciecz ropy naftowej i pokłady wosku skalnego, złożonego z parafiny — mieszaniny twardych węglowodorów. W jednym miejscu ropa zgromadziła się w podziemne jezioro, w innym pod ciśnieniem gazów przesączyła się i wypełniła szczeliny i skały porowate, docierając nieraz do powierzchni ziemi i twardniejąc pod wpływem powietrza i warunków atmosfery. W Karpatach wschodnich za Kazimierza Wielkiego i Jagiełły ludność nie tylko znała ropę, ale w wielu wypadkach posługiwała się nią, bądź to jako skutecznym środkiem leczniczym na rany, liszaje i kołtun, bądź też do smarowania osi kół i malowania chat gliną, zmieszaną z olejem skalnym. W wieku XVIII i XIX-ym Łemkowie i Bojki wykopywali studnie, głębokie do 60 metrów, cebrami i kadziami na blokach czerpali zbierającą się na ich dnie ropę, znajdując na nią stałych nabywców. Po doświadczeniach amerykańskich przemysłowców za Atlantykiem i Holendrów na Jawie
i Sumatrze, dwóch wielkich patriotów założyło podwaliny polskiego przemysłu naftowego. Byli to Stanisław Szczepanowski, organizator przedsiębiorstw i propagator głębokich wierceń, oraz J. Łukasiewicz, wynalazca lampy naftowej, popularyzującej ten produkt i stwarzającej dla niego stały rynek. Uczeni Zuber, Załoziecki i Radziszewski poświęcili życie swoje badaniom ropy naftowej. Działali inni też znakomici i ojczyźnie zasłużeni, przedsiębiorczy, mądrzy i uczeni Polacy, których nazwiska zapisała historia przemysłu i nauki polskiej.
Dla eksploatowania Borysławia i innych miejscowości znalazły się kapitały krajowe lub cudzoziemskie, choć bezwzględne, obojętne dla kraju i chciwe, lecz za to pozbawione politycznego jednak zabarwienia i tendencji; wykształcono własnych wiertaczy, rafinerów i innych fachowców w tej dziedzinie; Polacy — właściciele terenów, mimo niezliczone szykany i trudności, nie sprzedawali i nie dzierżawili naftonośnej ziemi Niemcom i Austriakom; Łemkowie i Bojki nawet nie dawali się skusić lepszymi warunkami, proponowanymi przez cudzoziemców, i oddawali swoje tereny przedsiębiorcom polskim. Jak w sferach ziemiańskich, podtrzymujących się wzajemnie i z roku na rok podnoszących wydajność i rentowność swych majątków i gospodarstw
włościan okolicznych, tak też i w przemyśle powstawały związki obronne, banki, biura porad technicznych, katedry specjalne w wyższych uczelniach, firmy eksportowe i pośrednictwa handlowego, szkoły dla niższego personelu technicznego, do których garnęła się zarówno polska młodzież miejska, jak też i „ruska“, dochodząc nieraz do wysokiego stopnia fachowości i dobrobytu materialnego. Wrzała wspólna praca i walka o zachowanie wszystkiego, co było swojskie w tej dzielnicy dawnej Polski. Miasto, promieniując na cały powiat, nadawało mu barwy i charakter ducha polskiego, aczkolwiek otaczały je nieraz wsie i osady z nierównomierną i przytłaczającą częstokroć większością niepolską. Dokonywały tego cudu kościół, ziemiaństwo, oświata i wolne zawody, pomne wielkiego zadania. Taki stan rzeczy spowodował jedno niezmiernie charakterystyczne zjawisko, w innych rejonach roponośnych nigdzie na świecie nie spostrzegane. Polski przemysł naftowy nie przeżył okresu takiego „ażiotażu“ i „gorączki naftowej“, które w Ameryce, na Sundach i na Kaukazie stały się źródłem różnych zbrodni, począwszy od
pospolitego morderstwa i kończąc na tajnym odprowadzeniu ropy do zbiorników konkurenta lub podpalenia składów z olejem skalnym. Epickie wprost tragedie, koszmarne walki i ostateczna nikczemność ludzka — szalejąca w Ohio, Surabaji, Pensylwanii i Baku, nie miały tu miejsca, gdyż tamę im stawiało poczucie odpowiedzialności przed Ojczyzną. Jest to niezawodnie jedna z najpiękniejszych stronic dziejów porozbiorowych, zapisanych ręką zmysłu politycznego, troski o przyszłość narodu i wiary w odrodzenie Państwa.
Wielki przemysł naftowy zapoczątkowany został wywierceniem dwóch szybów wybuchowych „Jakuba“ i „Cecylii“, gdy to wyrywające się gazy i ropa zapaliły się i czerwonym płomieniem oświeciły okoliczne góry i kotlinę, jak gdyby ognisty kwiat paproci — nieomylny znak utajonych w ziemi skarbów. Tym się uwieńczyła kampania, prowadzona od wykrycia przez Szczepanowskiego ropy w Słobodzie Rungurskiej w r. 1885 i wierceń koło Krosna i Schodnicy. Po Borysławiu — nastąpiła faza odkryć w Tustanowicach, gdzie z głębokości ponad kilometr szyb „Oil City“ w pierwszych dniach wyrzucał około 150 cystern na dobę. Przemysł skoncentrował się obecnie w Borysławiu i Tustanowicach. Inne szyby zamknięto, niepewne i nieobfite tereny, gdzie produkcja wobec spadku cen już się nie opłacała, porzucono. Zapomniano już o zwykłych, ręcznym
sposobem kopanych studniach i o czerpaniu ropy wiadrami i beczkami; zaniechano systemu płuczkowego Faucka, wprowadzającego do szybu wodę pod wysokim ciśnieniem, i ulepszonego przez Wolskiego sposobu płuczkowo-taranowego. Zapanował niepodzielnie kanadyjski system wiercenia, zastosowany przez Mac Garveya. System ten został przez naszych inżynierów udoskonalony i wykształcił kadry polskich wiertaczy, o których ubiegają się obce kraje, jak Ameryka, Rosja, Rumunia, Persja, Irak i Indie Holenderskie. Obecnie w obwodzie borysławskim mamy szyby głębokie ponad 1500 m. Imponująco wyglądają Borysław i Tustanowice! Najeżone setkami wież wiertniczych, oplecione labiryntem zbiorników żelaznych i ziemnych, omotane siecią rurociągów, w dzień toną w chmurach czarnego dymu, wśród których przebijają się białe wybuchy par, w nocy — jak prawdziwe „piekło“ — występują zarysami swymi i żółtymi liniami latarń ulicznych w ciemno-szkarłatnej poświacie, gdzie o każdej porze widnieją tłumy spracowanych robotników. Spoglądając na czarne, ropą zbryzgane wieże, trudno uświadomić sobie, że ta lekka, smukła, osobliwego kształtu drewniana budowla stoi nad głęboką raną, zadaną ziemi stalowym i diamentowym dłutem-„świdrem“, że praca nad dotarciem do podziemnego zbiornika ropy trwała rok lub dwa i pochłonęła setki tysięcy a nawet miliony złotych, wydanych, zda się, na ryzyko a powierzonych głębokiej wiedzy i doświadczeniu polskich geologów, badających główna oś i uskoki „siodeł“ pokładów naftonośnych. Wydobywające się z szybów gazy albo giną bezużytecznie albo też idą do palenisk kotłów parowych, do oświetlenia i do wydobycia z nich skroplonej gazoliny, stosowanej w precyzyjnych motorach spalinowych. Rurociągi
doprowadzają ropę ze zbiorników, do cystern taboru kolejowego lub do rafinerii, które przerabiają ją na naftę do lamp, na benzynę, smary, surogat asfaltowy i inne produkty.
Ileż to pracy, zabiegów i niebezpiecznych czynności ludzkich poprzedza chwilę, gdy lotna benzyna i gazolina dostanie się do motoru turysty lub nafta zapali się w lampie na stole
prowizncjonalnego hoteliku! Przy wierceniu warstw roponośnych zamknięte w skorupie ziemi a znajdujące się pod ciśnieniem setek atmosfer gazy lub woda wyrywają się nagle wyrzucając ciężką sztangę, świdry i rury, bombardując ludzi kamieniami i zapalają się huczącym i ryczącym płomieniem, którego, zda się, piekielnej siły nic osłabić i zwalczyć nie zdoła. Ale i wtedy, kiedy świder dotarł już do podziemnego jeziora naftowego, na życie ludzkie czyhają podziemne moce i czekają chwili, by zemstę swoją wywrzeć na zuchwałym i chciwym człowieku. Cicho, prawie bezszmernie ślizgają się tłoki pomp i z pluskiem głuchym wylewa się bura ropa, gdy nagle wyrwą się z niej i pękną z bulgotem wielkie bąble gazu. Wtedy najmniejsza nieostrożność powoduje wybuch, a po nim płomień ogarnia całą wieżę, pożera ludzi i rozlewa się w wielkie morze ogniste, grożąc całemu miastu. Ze wszystkich stron z trwożnym drganiem trąbek i rykiem syren pędzą wozy i tabory straży pożarnej, a ludzie w mosiężnych hełmach na głowach ciągnąc za sobą długie węże brezentowe rozpoczynają walkę z rozszalałym, złym żywiołem. Gdzieś biją na alarm dzwony, pędzą w popłochu przerażone tłumy, rwą się krzyki obłędu i szloch rozpaczliwy, turkocą koła i dudnią wozy, spieszące z beczkami i kadziami wody; biegną ludzie z rydlami, żeby czym prędzej piaskiem i żużlami zasypać granice buchającego płomieniami basenu ropnego i umiejscowić pożar; ścielą się czarną płachtą i gęstymi kłębami czarne dymy, oślepiają i duszą walczących z ogniem ludzi. Całe miasto spowija się dymem a na czarnym niebie pełza i drga złowieszcza łuna.
Nie mija jednak niebezpieczeństwo z chwilą, gdy ropa, przepompowana do cystern kolejowych, dostała się do destylarni. Tam w żelaznych, zamkniętych kotłach, pod którymi z głośnym „parskaniem“ pali się ropa lub płoną wpuszczane do palenisk gazy ziemne, kipi i wre „czarna krew“ ziemi, oddając bardziej lotne składniki, a te przeszedłszy zawiłą sieć chłodni, deflegmatorów i suszarni gromadzą się w przeznaczonych dla nich zbiornikach przerobione na gazolinę, benzynę i naftę. W kotłach destylarni pozostaje materiał, używany do fabrykacji smarów i domieszek do asfaltu. W tych zakładach przemysłowych zdarzają się nieprzewidziane i niewytłumaczone nieraz wybuchy lotnych części ropy, pęknięcie kotłów i pożary — straszne w tym państwie lotnych i łatwo zapalnych płynów. Ogień szerzy się tu z błyskawiczną szybkością, wybuchy burzą gmachy i pożerają życia ludzkie, jak płomień lampy pożera ćmy nierozumne. Podziemne moce mszczą się okrutnie za chciwość ludzką, wytaczającą czarną krew z piersi ziemi.
Borysław stanowi rażący przykład zaniedbania ogólnej kultury zewnętrznej i braku szlachetnej cnoty wdzięczności, poświęconych na rzecz gorączkowego pędu do wyeksploatowania bogactw naturalnych i wzbogacenia się w najkrótszym czasie. Z wyjątkiem kilku nowych gmachów rządowych, biur firmowych i domów prywatnych miasto to przypomina w swym ośrodku zbiorowisko byle jak skleconych, brudnych ruder żydowskich. Ulice krzywe, źle lub wcale niebrukowane; rynsztokami spływa do małej, płytkiej rzeczki cuchnąca woda i nieczystości. Jakiś ohydny biwak, naprędce założony, skazany na to, by być porzuconym niebawem. Poza rygami i poza najwydatniejszą na świecie kopalnią wosku ziemnego i szarobrunatnymi „hałdami“ — pagórkami ziemi, wydobytej z szybów kopalni wosku nie ma tu na czym zatrzymać wzroku. Po stokroć przeryta ziemia, zwały wydobytych z jej piersi iłów, gliny i łupków, dym, swąd ropy, kupy osmolonych belek i desek zmurszałych w ścianach ohydnych legowisk; tłumy spracowanego ludu i innego, który niby pijawka wysysa wszystkie jego soki; ponury jak gdyby opuszczony, zarośnięty i zapomniany cmentarz, na wpół zgniłe, zbutwiałe szkielety porzuconych wież, lepkie jak maź lub ropa błoto i czarne kałuże w głębokich wybojach ulic, zwaliska zardzewiałego żelaza, beczek, rur i kotłów, cuchnące śmietniki, pomruk ludzi umęczonych, krzyki kupczących, jazgot i świst maszyn, gruchot i turkot warsztatów i poza tym nic, nic, ani śladu wdzięczności dla tego miasta ze strony tych Żydów, Holendrów, Amerykanów, Belgów i Francuzów, którzy wraz z „płynnym złotem“ wypompowali stąd i pompują jeszcze „dzwonne złoto“, rozpływające się po całym świecie!
Lesiste wzgórza okolic Borysławia wydają się tu zbyteczne i nie na miejscu... Góry-Horodyszcze, z przełomem zatrutej Tyśmienicy, Dział-Wierch, Buchowy, Ciuchowy i Chaszczowaty jak gdyby szydzą i urągają, zamiast świerków i buków jeżąc szczecinę wież i trójek Mraźnicy, Schodnicy, Wolanki, Tustanowic — a wszystko stłoczone, skupione, niczym nie osłonięte, co budzi trwożne i dręczące myśli...
Duma porusza się wszakże w głębi duszy, gdy w świadomości utrwali się przekonanie o tak wielkim bogactwie ojczyzny, a jednak westchnienie ulgi podniesie pierś, gdy malowniczą szosą wyrwie się turysta z „piekła galicyjskiego“ i wjedzie do Drohobycza — największego przecież miasta naszego Podkarpacia, słynnego z handlu solą z własnych warzelni i z napadów czambułów tatarskich i atamanów kozackich w w. XVII-ym. W starożytnej farze, ufundowanej przez Jagiełłę, Chmielnicki wyciął w pień mieszkańców miasta, szukających schronienia w Domu Bożym. Widać, nie chcą drohobyczanie zapomnieć kozaków, bo na chórze „ad rei memoriam aeternam“ umieścili malowidło, przedstawiające podobną rzeź w Humaniu. Wiele cennych zabytków, zbiór manuskryptów i ksiąg, tablice z wyrzeźbionymi na nich ważnymi faktami historycznymi, dobre freski, witraże, stare kaplice posiada fara drohobycka. W dawnym kościele karmelitów zagospodarowali się ruscy bazylianie. Natomiast na przedmieściach Drohobycza kler ruski zbudował w w. XVII-ym trzy cerkwie modrzewiowe. Jedną z nich pod wezwaniem św. Jura, budowlę o okrągłych kopułach i osobno stojącej dzwonnicy, przeniesiono ponoć z Kijowa, druga — św. Krzyża stoi obok saliny, trzecia zaś poświęcona jest św. Parasce. Cerkwie drohobyckie, szczególnie jednak św. Jura, stały się zapewne wzorem dla sakralnego budownictwa Bojków. Motywy ich, zmieniane nieraz i zniekształcane, powtarzają się zbyt często na Bojkowszczyźnie, aby nie wyciągnąć wniosku, że św. Jur w tej dziedzinie wycisnął swe ślady. Miasto żyje intensywnie, co zawdzięcza pobliskiemu ośrodkowi naftowemu. Powstały tu współczesna rafineria, największa w Europie odbenzyniarnia, dla której materiał surowy idzie rurociągiem z Borysławia i z Daszawy pod Stryjem. W okolicach Drohobycza, zgiełkliwego i ruchliwego, w Wróblowicach, duma o innych czasach pałac hr. Tarnowskiego ze słynną galerią obrazów i kaplicą w potężnym pionie dębowym.
Ciekawe są stąd piesze wycieczki malowniczą drogą do Stebnika i Truskawca. W Stebniku wykryto bogate pokłady kainitu i soli potasowych. Jest to drugie na Podkarpaciu miejsce z pokładami tych soli bezcennych a niezbędnych do fabrykacji nawozów sztucznych. Pierwszym jest Kałusz, gdzie oprócz soli kuchennej osiadły też warstwy kainitu, sylwinu i karnalitu.
Truskawiec od dawna zasłynął jako zdrojowisko, ściągające od maja do października około 18 000 chorych, którzy dojeżdżają tu koleją ze wszystkich krańców Rzeczypospolitej. Okolica tu lekko górzysta, klimat łagodny. Leżąc w zasięgu naftonośnego rejonu oraz pokładów soli zwykłej i potasowych, galmanu, cynku i ołowiu, źródła truskawieckie posiadają niezwykle różnorodny skład mineralny. Szeroko słyną popularna „Naftusia“, „Zosia“, „Marysia“ — skarby i dusza Truskawca. Łazienki, kąpiele słoneczne, zakład zdrojowy, korty sportowe, rozległy i malowniczy park, wziewalnia, zakład helioelektroterapeutyczny i gimnastyczny czynią z Truskawca jedno z najpopularniejszych i najskuteczniejszych uzdrowisk, do czego przyczynili się również przedsiębiorcy prywatni, budując wygodne wille. Wypoczynkowy dom oficerski i niektóre gmachy instytucyj publicznych są ostatnim wyrazem techniki budowlanej. O trzy kilometry od Truskawca znajdują się Pomiarki ze źródłem „drugiej Naftusi“, porzuconą już kopalnią wosku ziemnego, gdzie obecnie urządzono kąpielisko solankowe, pływalnię, plażę, kąpiele słoneczne i place dla gier na otwartym powietrzu. Tam też założone zostało Muzeum Truskawieckie im. Emmy Jaroszowej ze znakomitymi wprost zbiorami ptaków, roślin i minerałów, szczególnie zaś owadów. Z uzdrowiska, którego tło stanowią Horodyszcze, Bełejów, Bobowiszcze i Orowska Skiba, kuracjusze odbywają nieuciążliwe i przyjemne wycieczki do bliższej
okolicy i dalszej — aż do Urycza.
Tu się właściwie kończy ostatni krąg „piekła galicyjskiego“.
Granica jego przechodzi na wschód od Truskawca — przez Stryj
— ważny węzeł kolejowy. Miasto to stare, bo wiadomości o nim sięgają w. XIV-go. Istniało jednak zapewne w neolicie, bo o tym świadczą wykopaliska okoliczne. Na przestrzeni dziejów Województwa Ruskiego, na barkach swoich wraz z innymi miastami niósł Stryj brzemię wszelkich klęsk i pod murami swej doszczętnie teraz zburzonej twierdzy widział Tatarów, Wołochów, Kozaków i Turków. Wtedy, gdy królewski jej małżonek był za Karpatami, roznosząc sławę oręża polskiego, bawiła na zamku stryjskim królowa Marysieńka, a koło niej pleciono misterną sieć francuskich i węgierskich intryg, z których triumfator spod Wiednia umiał się wyślizgiwać szczęśliwie. Stryj palił się często i ze starych zabytków pozostał jedynie kościół farny, posiadający majestatyczny portal renesansowy. Miasto rozległe, czyste, bez jakichkolwiek dużych gmachów, niestosownych wobec jego „stepowego“ charakteru. Na południu i wschodzie rzeźbią się daleko zielone i granatowe łańcuchy Karpat, a na północnej stronie znikają fale podgórza i przechodzą w kwiecisty step z żurawiami studni na równinie, która pobiegła aż hen — do Lwowa! Przy drogach tkwią krzyże murowane, a wśród nich — tam i ówdzie — wykute z piaskowca szerokoramienne, przysadziste — „greckie“, jakich mnóstwo pozostało na stepach pomiędzy dolnym Dniestrem a Dnieprem. Stryj żyje pod znakiem zapewne świetnej przyszłości Daszawy, gdzie wykryto najobfitsze na świecie źródła gazu ziemnego. W ciągu pięciu lat wydobyto tu jego 350 000 000 metrów sześciennych, co, w przeliczeniu na cieplik, odpowiada 35 000 wagonom najlepszego węgla. Gazociąg łączy tę wioskę z miastem. Zapewne niebawem już obok gazociągu daszawskiego założone zostaną inne też rury, gdyż próbne wiercenia ustaliły również obecność ropy w ilości zdatnej do eksploatacji. Tam też założono stację dla badań nad magnetyzmem ziemskim. Ze Stryja, posiadającego dobrą
komunikację kolejową i autobusową, na wszystkie strony otwarta jest droga dla turysty. Niechże nie ominie on uroczej, pozostawiającej silne wrażenie pustelni w Rozhurczu. Założyli ją eremici-bazylianie. Przebywali tu w dolnych i górnych komorach, wykutych w skałach i zaopatrzonych w okna i drzwi. Wygodne schody prowadzą na wyższe piętra. W komorze, w głębokiej niszy widnieje kamienna ława i wnęki w ścianach; taka też wnęka, tylko znacznie większa, przechowała się we frontowej ścianie. Zapewne był tam umieszczony niegdyś duży krzyż, czy nawet obraz, przed którym palono lampkę, gdyż w skale wydrążono zagłębienia — „stupaje“, by bracia mogli wspiąć się na gzyms framugi. Pustelnicy odeszli stąd na zawsze. Nie budzi już w nich obaw ani wir życia, ani zgiełk miast. W ich porzuconym ustroniu osiedlili się inni samotnicy — nietoperze, co ze zgrzytliwym piskiem, bezszelestnie szybują nad drzewami szukając zdobyczy.
Takie to wytknięto granice „piekła“... Nieścisłe są jednak. Gdzieś pod powłoką ziemi, niewidzialnymi szczelinami przedarło się ono na wschód, aż popod Kołomyję i Bitków, na zachód — do Biecza, Krosna, Jasła i Gorlic, a i na całym Podkarpaciu — aż po spychy głównego grzbietu Bieszczadów i Beskidu Niskiego.