Karpaty i Podkarpacie/Piekło galicyjskie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Karpaty i Podkarpacie
Pochodzenie Cuda Polski
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1939
Druk Concordia S. A.
Miejsce wyd. Poznań
Ilustrator wielu autorów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
PIEKŁO GALICYJSKIE

Któż nie słyszał o Pensylwanii — tym królestwie ropy naftowej, oleju skalnego — największym bogactwie Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej? Któż nie wie czegoś o nafcie, kopalinie gorączkowo i chciwie poszukiwanej we wszystkich częściach i zakątkach świata? Polska posiada własną Pensylwanię i własne zasoby ropy naftowej. Są to nasze ośrodki roponośne, ciągnące się wzdłuż północnych i północno-wschodnich odgałęzień Beskidu Niskiego, Bieszczadów, Gorganów i Beskidu Huculskiego — od Limanowej a do Kołomyji. Ośrodkiem tego długiego pasa, bynajmniej jeszcze nie określonego ścisłe, jest Borysław z złączonymi z nim Tustanowicami, Wolanką i Mrażnicą i z przymykającym do niego obwodem, ogarniającym Schodnicę, Drohobycz a także i Stryj. W dawno już minionych epokach i okresach życia naszej planety pasmo to stanowiło dno płytkich mórz i jeszcze płytszych, szybko wysychających zatok morskich. Obfita fauna tych wód, składająca się z drobnoustrojów, skorupiaków, małżów, ryb i niemniej bogaty świat roślin morskich ginął raz po raz, znikał pod osiadającymi warstwami wapieni, soli i iłów. Mijały tysiąclecia i miliony lat. Na dawnym dnie morskim układały się nowe i nowe pokłady. Jedne z nich pod parciem sił górotwórczych wypiętrzały się w grzbiety wyższych i niższych gór, inne zapadały się głęboko. Panowała tam w łonie ziemi wysoka temperatura i zachodziły powolne, lecz nieprzerwane zmiany w resztkach pogrzebanych istot i roślin — najmniejsza, w rodzaju diatomei lub glonu, istotka i największy okaz świata zwierzęcego, potworna ryba lub gad rozkładały się bez dostępu powietrza, w wysokiej temperaturze i pod ogromnym sięgającym 130 atmosfer ciśnieniem kory ziemskiej, zmieniając się w węglowodory lotne, płynne i twarde. Rośliny w obecności soli morskiej przechodziły długi i zawiły proces fermentacyjny i z ich resztek powstawały te same lub podobne węglowodory. Takim to sposobem na pierwotnym dnie morskim, przykrytym warstwami młodszymi wytworzyły się gazy ziemne, ciemna, gęsta ciecz ropy naftowej i pokłady wosku skalnego, złożonego z parafiny — mieszaniny twardych węglowodorów. W jednym miejscu ropa zgromadziła się w podziemne jezioro, w innym pod ciśnieniem gazów przesączyła się i wypełniła szczeliny i skały porowate, docierając nieraz do powierzchni ziemi i twardniejąc pod wpływem powietrza i warunków atmosfery. W Karpatach wschodnich za Kazimierza Wielkiego i Jagiełły ludność nie tylko znała ropę, ale w wielu wypadkach posługiwała się nią, bądź to jako skutecznym środkiem leczniczym na rany, liszaje i kołtun, bądź też do smarowania osi kół i malowania chat gliną, zmieszaną z olejem skalnym. W wieku XVIII i XIX-ym Łemkowie i Bojki wykopywali studnie, głębokie do 60 metrów, cebrami i kadziami na blokach czerpali zbierającą się na ich dnie ropę, znajdując na nią stałych nabywców. Po doświadczeniach amerykańskich przemysłowców za Atlantykiem i Holendrów na Jawie i Sumatrze, dwóch wielkich patriotów założyło podwaliny polskiego przemysłu naftowego. Byli to Stanisław Szczepanowski, organizator przedsiębiorstw i propagator głębokich wierceń, oraz J. Łukasiewicz, wynalazca lampy naftowej, popularyzującej ten produkt i stwarzającej dla niego stały rynek. Uczeni Zuber, Załoziecki i Radziszewski poświęcili życie swoje badaniom ropy naftowej. Działali inni też znakomici i ojczyźnie zasłużeni, przedsiębiorczy, mądrzy i uczeni Polacy, których nazwiska zapisała historia przemysłu i nauki polskiej.
Dla eksploatowania Borysławia i innych miejscowości znalazły się kapitały krajowe lub cudzoziemskie, choć bezwzględne, obojętne dla kraju i chciwe, lecz za to pozbawione politycznego jednak zabarwienia i tendencji; wykształcono własnych wiertaczy, rafinerów i innych fachowców w tej dziedzinie; Polacy — właściciele terenów, mimo niezliczone szykany i trudności, nie sprzedawali i nie dzierżawili naftonośnej ziemi Niemcom i Austriakom; Łemkowie i Bojki nawet nie dawali się skusić lepszymi warunkami, proponowanymi przez cudzoziemców, i oddawali swoje tereny przedsiębiorcom polskim. Jak w sferach ziemiańskich, podtrzymujących się wzajemnie i z roku na rok podnoszących wydajność i rentowność swych majątków i gospodarstw włościan okolicznych, tak też i w przemyśle powstawały związki obronne, banki, biura porad technicznych, katedry specjalne w wyższych uczelniach, firmy eksportowe i pośrednictwa handlowego, szkoły dla niższego personelu technicznego, do których garnęła się zarówno polska młodzież miejska, jak też i „ruska“, dochodząc nieraz do wysokiego stopnia fachowości i dobrobytu materialnego. Wrzała wspólna praca i walka o zachowanie wszystkiego, co było swojskie w tej dzielnicy dawnej Polski. Miasto, promieniując na cały powiat, nadawało mu barwy i charakter ducha polskiego, aczkolwiek otaczały je nieraz wsie i osady z nierównomierną i przytłaczającą częstokroć większością niepolską. Dokonywały tego cudu kościół, ziemiaństwo, oświata i wolne zawody, pomne wielkiego zadania. Taki stan rzeczy spowodował jedno niezmiernie charakterystyczne zjawisko, w innych rejonach roponośnych nigdzie na świecie nie spostrzegane. Polski przemysł naftowy nie przeżył okresu takiego „ażiotażu“ i „gorączki naftowej“, które w Ameryce, na Sundach i na Kaukazie stały się źródłem różnych zbrodni, począwszy od pospolitego morderstwa i kończąc na tajnym odprowadzeniu ropy do zbiorników konkurenta lub podpalenia składów z olejem skalnym. Epickie wprost tragedie, koszmarne walki i ostateczna nikczemność ludzka — szalejąca w Ohio, Surabaji, Pensylwanii i Baku, nie miały tu miejsca, gdyż tamę im stawiało poczucie odpowiedzialności przed Ojczyzną. Jest to niezawodnie jedna z najpiękniejszych stronic dziejów porozbiorowych, zapisanych ręką zmysłu politycznego, troski o przyszłość narodu i wiary w odrodzenie Państwa.
Wielki przemysł naftowy zapoczątkowany został wywierceniem dwóch szybów wybuchowych „Jakuba“ i „Cecylii“, gdy to wyrywające się gazy i ropa zapaliły się i czerwonym płomieniem oświeciły okoliczne góry i kotlinę, jak gdyby ognisty kwiat paproci — nieomylny znak utajonych w ziemi skarbów. Tym się uwieńczyła kampania, prowadzona od wykrycia przez Szczepanowskiego ropy w Słobodzie Rungurskiej w r. 1885 i wierceń koło Krosna i Schodnicy. Po Borysławiu — nastąpiła faza odkryć w Tustanowicach, gdzie z głębokości ponad kilometr szyb „Oil City“ w pierwszych dniach wyrzucał około 150 cystern na dobę. Przemysł skoncentrował się obecnie w Borysławiu i Tustanowicach. Inne szyby zamknięto, niepewne i nieobfite tereny, gdzie produkcja wobec spadku cen już się nie opłacała, porzucono. Zapomniano już o zwykłych, ręcznym sposobem kopanych studniach i o czerpaniu ropy wiadrami i beczkami; zaniechano systemu płuczkowego Faucka, wprowadzającego do szybu wodę pod wysokim ciśnieniem, i ulepszonego przez Wolskiego sposobu płuczkowo-taranowego. Zapanował niepodzielnie kanadyjski system wiercenia, zastosowany przez Mac Garveya. System ten został przez naszych inżynierów udoskonalony i wykształcił kadry polskich wiertaczy, o których ubiegają się obce kraje, jak Ameryka, Rosja, Rumunia, Persja, Irak i Indie Holenderskie. Obecnie w obwodzie borysławskim mamy szyby głębokie ponad 1500 m. Imponująco wyglądają Borysław i Tustanowice! Najeżone setkami wież wiertniczych, oplecione labiryntem zbiorników żelaznych i ziemnych, omotane siecią rurociągów, w dzień toną w chmurach czarnego dymu, wśród których przebijają się białe wybuchy par, w nocy — jak prawdziwe „piekło“ — występują zarysami swymi i żółtymi liniami latarń ulicznych w ciemno-szkarłatnej poświacie, gdzie o każdej porze widnieją tłumy spracowanych robotników. Spoglądając na czarne, ropą zbryzgane wieże, trudno uświadomić sobie, że ta lekka, smukła, osobliwego kształtu drewniana budowla stoi nad głęboką raną, zadaną ziemi stalowym i diamentowym dłutem-„świdrem“, że praca nad dotarciem do podziemnego zbiornika ropy trwała rok lub dwa i pochłonęła setki tysięcy a nawet miliony złotych, wydanych, zda się, na ryzyko a powierzonych głębokiej wiedzy i doświadczeniu polskich geologów, badających główna oś i uskoki „siodeł“ pokładów naftonośnych. Wydobywające się z szybów gazy albo giną bezużytecznie albo też idą do palenisk kotłów parowych, do oświetlenia i do wydobycia z nich skroplonej gazoliny, stosowanej w precyzyjnych motorach spalinowych. Rurociągi doprowadzają ropę ze zbiorników, do cystern taboru kolejowego lub do rafinerii, które przerabiają ją na naftę do lamp, na benzynę, smary, surogat asfaltowy i inne produkty.
Ileż to pracy, zabiegów i niebezpiecznych czynności ludzkich poprzedza chwilę, gdy lotna benzyna i gazolina dostanie się do motoru turysty lub nafta zapali się w lampie na stole prowizncjonalnego hoteliku! Przy wierceniu warstw roponośnych zamknięte w skorupie ziemi a znajdujące się pod ciśnieniem setek atmosfer gazy lub woda wyrywają się nagle wyrzucając ciężką sztangę, świdry i rury, bombardując ludzi kamieniami i zapalają się huczącym i ryczącym płomieniem, którego, zda się, piekielnej siły nic osłabić i zwalczyć nie zdoła. Ale i wtedy, kiedy świder dotarł już do podziemnego jeziora naftowego, na życie ludzkie czyhają podziemne moce i czekają chwili, by zemstę swoją wywrzeć na zuchwałym i chciwym człowieku. Cicho, prawie bezszmernie ślizgają się tłoki pomp i z pluskiem głuchym wylewa się bura ropa, gdy nagle wyrwą się z niej i pękną z bulgotem wielkie bąble gazu. Wtedy najmniejsza nieostrożność powoduje wybuch, a po nim płomień ogarnia całą wieżę, pożera ludzi i rozlewa się w wielkie morze ogniste, grożąc całemu miastu. Ze wszystkich stron z trwożnym drganiem trąbek i rykiem syren pędzą wozy i tabory straży pożarnej, a ludzie w mosiężnych hełmach na głowach ciągnąc za sobą długie węże brezentowe rozpoczynają walkę z rozszalałym, złym żywiołem. Gdzieś biją na alarm dzwony, pędzą w popłochu przerażone tłumy, rwą się krzyki obłędu i szloch rozpaczliwy, turkocą koła i dudnią wozy, spieszące z beczkami i kadziami wody; biegną ludzie z rydlami, żeby czym prędzej piaskiem i żużlami zasypać granice buchającego płomieniami basenu ropnego i umiejscowić pożar; ścielą się czarną płachtą i gęstymi kłębami czarne dymy, oślepiają i duszą walczących z ogniem ludzi. Całe miasto spowija się dymem a na czarnym niebie pełza i drga złowieszcza łuna.
Nie mija jednak niebezpieczeństwo z chwilą, gdy ropa, przepompowana do cystern kolejowych, dostała się do destylarni. Tam w żelaznych, zamkniętych kotłach, pod którymi z głośnym „parskaniem“ pali się ropa lub płoną wpuszczane do palenisk gazy ziemne, kipi i wre „czarna krew“ ziemi, oddając bardziej lotne składniki, a te przeszedłszy zawiłą sieć chłodni, deflegmatorów i suszarni gromadzą się w przeznaczonych dla nich zbiornikach przerobione na gazolinę, benzynę i naftę. W kotłach destylarni pozostaje materiał, używany do fabrykacji smarów i domieszek do asfaltu. W tych zakładach przemysłowych zdarzają się nieprzewidziane i niewytłumaczone nieraz wybuchy lotnych części ropy, pęknięcie kotłów i pożary — straszne w tym państwie lotnych i łatwo zapalnych płynów. Ogień szerzy się tu z błyskawiczną szybkością, wybuchy burzą gmachy i pożerają życia ludzkie, jak płomień lampy pożera ćmy nierozumne. Podziemne moce mszczą się okrutnie za chciwość ludzką, wytaczającą czarną krew z piersi ziemi.
Borysław stanowi rażący przykład zaniedbania ogólnej kultury zewnętrznej i braku szlachetnej cnoty wdzięczności, poświęconych na rzecz gorączkowego pędu do wyeksploatowania bogactw naturalnych i wzbogacenia się w najkrótszym czasie. Z wyjątkiem kilku nowych gmachów rządowych, biur firmowych i domów prywatnych miasto to przypomina w swym ośrodku zbiorowisko byle jak skleconych, brudnych ruder żydowskich. Ulice krzywe, źle lub wcale niebrukowane; rynsztokami spływa do małej, płytkiej rzeczki cuchnąca woda i nieczystości. Jakiś ohydny biwak, naprędce założony, skazany na to, by być porzuconym niebawem. Poza rygami i poza najwydatniejszą na świecie kopalnią wosku ziemnego i szarobrunatnymi „hałdami“ — pagórkami ziemi, wydobytej z szybów kopalni wosku nie ma tu na czym zatrzymać wzroku. Po stokroć przeryta ziemia, zwały wydobytych z jej piersi iłów, gliny i łupków, dym, swąd ropy, kupy osmolonych belek i desek zmurszałych w ścianach ohydnych legowisk; tłumy spracowanego ludu i innego, który niby pijawka wysysa wszystkie jego soki; ponury jak gdyby opuszczony, zarośnięty i zapomniany cmentarz, na wpół zgniłe, zbutwiałe szkielety porzuconych wież, lepkie jak maź lub ropa błoto i czarne kałuże w głębokich wybojach ulic, zwaliska zardzewiałego żelaza, beczek, rur i kotłów, cuchnące śmietniki, pomruk ludzi umęczonych, krzyki kupczących, jazgot i świst maszyn, gruchot i turkot warsztatów i poza tym nic, nic, ani śladu wdzięczności dla tego miasta ze strony tych Żydów, Holendrów, Amerykanów, Belgów i Francuzów, którzy wraz z „płynnym złotem“ wypompowali stąd i pompują jeszcze „dzwonne złoto“, rozpływające się po całym świecie!
Lesiste wzgórza okolic Borysławia wydają się tu zbyteczne i nie na miejscu... Góry-Horodyszcze, z przełomem zatrutej Tyśmienicy, Dział-Wierch, Buchowy, Ciuchowy i Chaszczowaty jak gdyby szydzą i urągają, zamiast świerków i buków jeżąc szczecinę wież i trójek Mraźnicy, Schodnicy, Wolanki, Tustanowic — a wszystko stłoczone, skupione, niczym nie osłonięte, co budzi trwożne i dręczące myśli...
Duma porusza się wszakże w głębi duszy, gdy w świadomości utrwali się przekonanie o tak wielkim bogactwie ojczyzny, a jednak westchnienie ulgi podniesie pierś, gdy malowniczą szosą wyrwie się turysta z „piekła galicyjskiego“ i wjedzie do Drohobycza — największego przecież miasta naszego Podkarpacia, słynnego z handlu solą z własnych warzelni i z napadów czambułów tatarskich i atamanów kozackich w w. XVII-ym. W starożytnej farze, ufundowanej przez Jagiełłę, Chmielnicki wyciął w pień mieszkańców miasta, szukających schronienia w Domu Bożym. Widać, nie chcą drohobyczanie zapomnieć kozaków, bo na chórze „ad rei memoriam aeternam“ umieścili malowidło, przedstawiające podobną rzeź w Humaniu. Wiele cennych zabytków, zbiór manuskryptów i ksiąg, tablice z wyrzeźbionymi na nich ważnymi faktami historycznymi, dobre freski, witraże, stare kaplice posiada fara drohobycka. W dawnym kościele karmelitów zagospodarowali się ruscy bazylianie. Natomiast na przedmieściach Drohobycza kler ruski zbudował w w. XVII-ym trzy cerkwie modrzewiowe. Jedną z nich pod wezwaniem św. Jura, budowlę o okrągłych kopułach i osobno stojącej dzwonnicy, przeniesiono ponoć z Kijowa, druga — św. Krzyża stoi obok saliny, trzecia zaś poświęcona jest św. Parasce. Cerkwie drohobyckie, szczególnie jednak św. Jura, stały się zapewne wzorem dla sakralnego budownictwa Bojków. Motywy ich, zmieniane nieraz i zniekształcane, powtarzają się zbyt często na Bojkowszczyźnie, aby nie wyciągnąć wniosku, że św. Jur w tej dziedzinie wycisnął swe ślady. Miasto żyje intensywnie, co zawdzięcza pobliskiemu ośrodkowi naftowemu. Powstały tu współczesna rafineria, największa w Europie odbenzyniarnia, dla której materiał surowy idzie rurociągiem z Borysławia i z Daszawy pod Stryjem. W okolicach Drohobycza, zgiełkliwego i ruchliwego, w Wróblowicach, duma o innych czasach pałac hr. Tarnowskiego ze słynną galerią obrazów i kaplicą w potężnym pionie dębowym.
Ciekawe są stąd piesze wycieczki malowniczą drogą do Stebnika i Truskawca. W Stebniku wykryto bogate pokłady kainitu i soli potasowych. Jest to drugie na Podkarpaciu miejsce z pokładami tych soli bezcennych a niezbędnych do fabrykacji nawozów sztucznych. Pierwszym jest Kałusz, gdzie oprócz soli kuchennej osiadły też warstwy kainitu, sylwinu i karnalitu.
Truskawiec od dawna zasłynął jako zdrojowisko, ściągające od maja do października około 18 000 chorych, którzy dojeżdżają tu koleją ze wszystkich krańców Rzeczypospolitej. Okolica tu lekko górzysta, klimat łagodny. Leżąc w zasięgu naftonośnego rejonu oraz pokładów soli zwykłej i potasowych, galmanu, cynku i ołowiu, źródła truskawieckie posiadają niezwykle różnorodny skład mineralny. Szeroko słyną popularna „Naftusia“, „Zosia“, „Marysia“ — skarby i dusza Truskawca. Łazienki, kąpiele słoneczne, zakład zdrojowy, korty sportowe, rozległy i malowniczy park, wziewalnia, zakład helioelektroterapeutyczny i gimnastyczny czynią z Truskawca jedno z najpopularniejszych i najskuteczniejszych uzdrowisk, do czego przyczynili się również przedsiębiorcy prywatni, budując wygodne wille. Wypoczynkowy dom oficerski i niektóre gmachy instytucyj publicznych są ostatnim wyrazem techniki budowlanej. O trzy kilometry od Truskawca znajdują się Pomiarki ze źródłem „drugiej Naftusi“, porzuconą już kopalnią wosku ziemnego, gdzie obecnie urządzono kąpielisko solankowe, pływalnię, plażę, kąpiele słoneczne i place dla gier na otwartym powietrzu. Tam też założone zostało Muzeum Truskawieckie im. Emmy Jaroszowej ze znakomitymi wprost zbiorami ptaków, roślin i minerałów, szczególnie zaś owadów. Z uzdrowiska, którego tło stanowią Horodyszcze, Bełejów, Bobowiszcze i Orowska Skiba, kuracjusze odbywają nieuciążliwe i przyjemne wycieczki do bliższej okolicy i dalszej — aż do Urycza.
Tu się właściwie kończy ostatni krąg „piekła galicyjskiego“. Granica jego przechodzi na wschód od Truskawca — przez Stryj — ważny węzeł kolejowy. Miasto to stare, bo wiadomości o nim sięgają w. XIV-go. Istniało jednak zapewne w neolicie, bo o tym świadczą wykopaliska okoliczne. Na przestrzeni dziejów Województwa Ruskiego, na barkach swoich wraz z innymi miastami niósł Stryj brzemię wszelkich klęsk i pod murami swej doszczętnie teraz zburzonej twierdzy widział Tatarów, Wołochów, Kozaków i Turków. Wtedy, gdy królewski jej małżonek był za Karpatami, roznosząc sławę oręża polskiego, bawiła na zamku stryjskim królowa Marysieńka, a koło niej pleciono misterną sieć francuskich i węgierskich intryg, z których triumfator spod Wiednia umiał się wyślizgiwać szczęśliwie. Stryj palił się często i ze starych zabytków pozostał jedynie kościół farny, posiadający majestatyczny portal renesansowy. Miasto rozległe, czyste, bez jakichkolwiek dużych gmachów, niestosownych wobec jego „stepowego“ charakteru. Na południu i wschodzie rzeźbią się daleko zielone i granatowe łańcuchy Karpat, a na północnej stronie znikają fale podgórza i przechodzą w kwiecisty step z żurawiami studni na równinie, która pobiegła aż hen — do Lwowa! Przy drogach tkwią krzyże murowane, a wśród nich — tam i ówdzie — wykute z piaskowca szerokoramienne, przysadziste — „greckie“, jakich mnóstwo pozostało na stepach pomiędzy dolnym Dniestrem a Dnieprem. Stryj żyje pod znakiem zapewne świetnej przyszłości Daszawy, gdzie wykryto najobfitsze na świecie źródła gazu ziemnego. W ciągu pięciu lat wydobyto tu jego 350 000 000 metrów sześciennych, co, w przeliczeniu na cieplik, odpowiada 35 000 wagonom najlepszego węgla. Gazociąg łączy tę wioskę z miastem. Zapewne niebawem już obok gazociągu daszawskiego założone zostaną inne też rury, gdyż próbne wiercenia ustaliły również obecność ropy w ilości zdatnej do eksploatacji. Tam też założono stację dla badań nad magnetyzmem ziemskim. Ze Stryja, posiadającego dobrą komunikację kolejową i autobusową, na wszystkie strony otwarta jest droga dla turysty. Niechże nie ominie on uroczej, pozostawiającej silne wrażenie pustelni w Rozhurczu. Założyli ją eremici-bazylianie. Przebywali tu w dolnych i górnych komorach, wykutych w skałach i zaopatrzonych w okna i drzwi. Wygodne schody prowadzą na wyższe piętra. W komorze, w głębokiej niszy widnieje kamienna ława i wnęki w ścianach; taka też wnęka, tylko znacznie większa, przechowała się we frontowej ścianie. Zapewne był tam umieszczony niegdyś duży krzyż, czy nawet obraz, przed którym palono lampkę, gdyż w skale wydrążono zagłębienia — „stupaje“, by bracia mogli wspiąć się na gzyms framugi. Pustelnicy odeszli stąd na zawsze. Nie budzi już w nich obaw ani wir życia, ani zgiełk miast. W ich porzuconym ustroniu osiedlili się inni samotnicy — nietoperze, co ze zgrzytliwym piskiem, bezszelestnie szybują nad drzewami szukając zdobyczy.
Takie to wytknięto granice „piekła“... Nieścisłe są jednak. Gdzieś pod powłoką ziemi, niewidzialnymi szczelinami przedarło się ono na wschód, aż popod Kołomyję i Bitków, na zachód — do Biecza, Krosna, Jasła i Gorlic, a i na całym Podkarpaciu — aż po spychy głównego grzbietu Bieszczadów i Beskidu Niskiego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.