Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj/Księga druga/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1876 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Tokarzewicz |
Tytuł orygin. | Notre-Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gringoire, odurzony doszczętnie ciosem i upadkiem, pozostał na bruku przed Najświętszą Matką przy rogu ulicznym. Zwolna jednak odzyskiwał zmysły. Kołysał się najprzód przez minut kilka w pewnego rodzaju marzeniach na pół-sennych, które nie były bez niejakiego uroku, a w których powiewne figury cyganki i kozy łączyły się z ciężarem pięści Quasimoda. Stan ten nie trwał długo. Silne oddziaływanie zimna na te części jego ciała, które się znalazły w bezpośredniéj styczności z powierzchnią bruku, obudziło go niebawem całkowicie, powołując umysł do baczenia na rzeczywistość.
— Zkądby się tu ta świeżość brała? — zawołał raptem. I spostrzegł wówczas, że się znajdował w samym poniekąd środku kałuży.
— Djabeł rogaty ten cyklop zgarbiony! — wycedził przez zęby, i chciał powstać. Ale zanadto był jeszcze omdlały i stłuczony. Rad nierad musiał pozostać na miejscu. Miał wszakże rękę swobodną; więc nią nos sobie zatkawszy poddał się losom złośliwym.
— Błoto paryzkie — rozmyślał sobie (gdyż mniemał być pewnym że koniec końców, rynsztok będzie mu schronieniem nocném, „a na samotném posłaniu, sama myśl bieży ku rozmyślaniu“ powiada pewien poeta) — błoto paryzkie — rozmyślał — szczególnie ostry posiada zapach; musi ono zawierać w sobie sporo soli lotnych i nitratowych. Takie jest zresztą zdanie mistrza Mikołaja Flamela i hermetyków...
Wyraz hermetycy szybko nasunął jego wyobraźni myśl o archidyakonie Klaudyuszu Frollo. Przypomniał sobie scenę gwałtowna, któréj był świadkiem i po trochu aktorem, jak to cyganka wyrywała się z rąk dwóch ludzi, jak Quasimodo miał obok siebie towarzysza... i sztywna a harda postać archidyakona mglisto zarysowała się w jego wspomnieniach.
— Dziwnémby to było — pomyślał. I zabrał się do wznoszenia na tym punkcie i na téj podstawie fantastycznego gmachu hipotez, owego karcianego pałacu filozofów. Lecz wnet, wracając snać znowu do rzeczywistości:
— Do kaduka! — zawołał. — Toż doprawdy marznę!
Jakoż w istocie, miejsce stawało się co sekunda trudniejszém do utrzymania. Każda cząsteczka wody rynsztokowéj zabierała cząstkę ciepłoty promionkującéj z karku Gringoire’a, tak że równowaga temperatury ciała jego z temperaturą kałuży ustalać się zaczynała coraz dotkliwiéj na niekorzyść wraźliwéj natury poety.
A jakby i tego było jeszcze niedość, kłopot całkiem innego znowu gatunku, nadbiegał tamtemu z pomocą.
Gromada chłopców, zdziczałych tych urwisów bosonogich, którzy po wszystkie czasy zbijali bruki paryzkie pod nieśmiertelném imieniem gamenow, a którzy i na nas, pamiętamy, gdyśmy byli jeszcze dziećmi, ciskali kamieniami po wyjściu ze szkoły, za to żeśmy mieli majteczki niepodarte, taki rój drobnego hultajstwa nadlatywał ku rozstaiskom, kędy spoczywał Gringoire, ze śmiechami i okrzykami, jak się okazywało mało dbającemi o spokojny sen mieszkańców okolicznych. Rozpustnicy ciągnęli za sobą coś niby w kształcie pierzyny zmiętéj i zwalanéj; a samo już tylko stukanie drewnianych ich trzewików mogłoby umarłego poruszyć. Gringoire, w którym kropelka żywego ducha pozostała jeszcze, podniósł się do połowy.
— Słyszysz, ty, Heńku Dandeche! hej ty, Jehanku Pincebourde — wyzywali się nawzajem co gardła starczyło: — stary Eustachy Moubon, kowal narożny, tylko co skonał. Mamy jego siennik; otóż będzie z czego sprawić sobie ogieniek miły! Alboż dziś nie Flamandy?!
I malcy cisnęli siennik jak wymierzył prosto na Gringoire’a, przy którym się, nie spostrzegłszy go, zatrzymali. Jeden z nich porwał natychmiast garść słomy i biegł ją zapalić u kagańca przy posągu Matki Boskiéj.
— Chrystusie Nazareński! — mruknął Gringoire — czyliżbym się z kolei o ciepło miał otrzéć za blizko?
Chwila była krytyczną. Wziąć go zamierzano między wodę a ogień; uczynił więc wysiłek nadludzki, wysiłek fałszerza pieniędzy, stojącego nad zgotowanym dlań ukropem i starającego się wyśliznąć oprawcom. Zerwał się na równe nogi, odrzucił siennik ulicznikom, i drapnął.
— Panno cudowna! — wrzasnęły dzieciaki. — Kowal wraca z tamtego świata.
I same zaraz dmuchnęły w stronę przeciwną.
Siennik został panem placu. Belleforet, O. Lejuge i Corrozet utrzymują, że go motłoch przesądny podjął nazajutrz i z pompą wielką zawlókł do skarbca przy kościele Ś-téj Fortunaty. Wieść niesie również, że aż do r. 1789 zakrystyanie téj świątyni niemałe zyski krzesali sobie z całéj téj przygody, opowiadając zobobonnym ludziom, jak to w nocy z 6-go na 7-y Stycznia 1482 r. stał się cud wielki na rogu ulicy Mauconseil, gdzie sam posąg Panny Najświętszéj mocen był rozgrzeszyć nieboszczyka Jehana Moubon, który chcąc djabłu wyrządzić psikus przed śmiercią, dowcipnie schował swą duszę do siennika.