Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj/Księga dziewiąta/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1876
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Tokarzewicz
Tytuł orygin. Notre-Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.Klucz od czerwonych podwoi.
Gawędy miejskie dały tymczasem znać archidyakonowi, w jaki to cudowny sposób cyganka ocaloną została. Gdy się o tém dowiedział, zdumiał się nad rodzajem własnych uczuć, jakie się w nim naraz obudziły. Zgodził się już był w sobie ze zgonem Esmeraldy. W ten sposób był spokojnym: dotknął dna boleści możebnych. Serce ludzkie (Klaudyusz często nad tém rozmyślał) objąć może pewną tylko miarę rozpaczy. Gdy gąbka jest przesyconą, morze całe po niéj przepłynie, a już ani jednéj łzy więcej w nią nie wciśnie.

Owóż śmierć Esmeraldy była łzą tą przedostatnią dla jego duszy; z nią wszystko się dla Klaudyusza kończyło na ziemi. Ale wiedziéć że ona żyje, i Phoebus także, znaczyło dlań tyle, co być gotowym do nowych tortur, do nowych cierpień, wstrząśnień, niepokojów, do nowego życia. A już tego wszystkiego Klaudyusz miał dość.
Gdy nowina doszła do niego, zamknął się w celce i nie wychodził. Nie pokazywał się na naradach obowiązkowych, zaniechał służb zwykłych. Zaryglował się od wszystkich, od przełożonych nawet. Zamurował się w ten sposób na kilka tygodni. Myślano, że jest chory. I był nim w istocie.
Tak zamknięty cóż robił u siebie? Jaka myśl pożerała nieszczęśliwego? Ostatnią-li walkę staczał z namiętnością straszną? Układał-li ostatni plan zgonu dla niéj i zatraty dla siebie?
Jehanek, brat jego jedyny, dziecię w marzeniach pieszczone, przyszedł raz podedrzwi, stukał, klął, błagał, dziesięć razy z imieniem się oznajmiał. Napróżno; Klaudyusz nie otworzył.
Dnie całe pędził oparłszy czoło o szyby okna. Z okna tego, należącego do klasztoru, widział kryjówkę Esmeraldy; ją samą widział często, z kozą zawsze, w towarzystwie Quasimoda niekiedy. Zauważył pieczołowite starania obrzydliwego garbuska, jego posługi, delikatne i pokorne sposoby obejścia się z cyganką. Przypomniał sobie, gdyż dobrą miał pamięć, a pamięć dla zazdrosnego to udręczeń krzyż Pański... przypomniał sobie szczególny wzrok dzwonnika gdy pewnego wieczora zdybał go przypatrującego się tancerce. Zapytywał siebie, czém się kierował Quasimodo ocalając Esmeraldę? Świadkiem był tysiącznych scen drobnych między cyganką a głuchym, których pozory, widziane zdaleka w gorączce namiętności, wydawały mu się niezmiernie czułemi. Nie miał najmniejszego zaufania do pewnych upodobań kobiet. Rodziła się w nim wtedy zazdrość dziwna, — zazdrość, któréj się nigdy nie mógł był pierwéj spodziewać, a która mu na twarzy wybijała rumieńce wstydu i oburzenia.
— Niech-by jeszcze rotmistrz, ale on!... — Myśl ta dobijała go.
Okropne miał noce. Od czasu jak się dowiedział, że cyganka żyje, ścinające widma grobowe, które go przedtém męczyły, ustąpiły całkiem, a natomiast piekielne pokusy płomiennemi biczami chłostały mu mózg, krew, wyobraźnię. Wił się śród nich, jak od ognistych pocałunków jędz zwodniczych.
Nie miał ni chwili spoczynku. We dnie wzrok go dręczył szatańsko, w nocy szarpały rojenia pół senne. Daremnie się im opędzał. Wszystkie straszne obrazy świeżéj jeszcze, lecz już minionéj zdawało się przeszłości, rozwijały się przed nim najjaskrawszemi swemi stronami. Opadły z nich szaty pogrzebowe, pozostała cielesność żyjąca, oświetlona czerwonemi pobłyskami rozszalałéj wyobraźni. Widział Esmeraldę rozciągniętą na ciele zasztyletowanego rotmistrza, z zamkniętemi powiekami, z piersią obnażoną i zlaną krwią Phoebusa, w rozkosznym tym momencie, kiedy na usta jéj blade złożył był pocałunek, którego nieszczęśliwa acz na pół martwa, żar czuła. To znowu wyobrażał ją sobie, jak rozobuta brutalną ręką oprawcy, kładła pod śrubę żelazną drobną swą stopę, nóżkę swą okrąglutką i pulchną, kolanko jakby utoczone z kości słoniowéj. Widział je dotąd jeszcze przed sobą, samo jedno wystające po nad ohydny aparat pytałki. Przedstawiał sobie nareszcie młodą dziewczynę w koszulce, bosą, z postronkiem na szyi, z obnażonemi ramionami, nagą prawie zupełnie, tak jako ją widział dnia ostatniego. Obrazy te, z cieniów ponurych zwleczone, dreszczem lubieżnym go przejmowały, konwulsyjnie kurczyły pięście nieborakowi.
Po wielu takich, aż dotąd zwycięzko odpieranych przesileniach, fantasmagorye owe tak go nareszcie pewnéj nocy dokoła obsiadły, tak mu skronie i pierś rozpaliły, pierś niegdyś oddychającą wyłączném przywiązaniem do brata, do nauki, do idei — że targnąwszy zębami za poduszkę, skoczył z posłania, narzucił płaszcz na ramiona i wybiegł z celki, z latarką w ręku, dziki, nieprzytomny, z okiem rozgorzałém.
Wiedział, jak się otwarzają Czerwone podwoje, prowadzące przez katedrę ku wieży schodowéj, od któréj klucz, jak nadmieniliśmy dawniéj, przy sobie nosił.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Józef Tokarzewicz.