Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj/Księga szósta/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1876
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Tokarzewicz
Tytuł orygin. Notre-Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.Łza za kroplę wody.

Ostatnie słowa worecznicy były niejako łącznikiem dwóch scen, które rozwijały się dotychczas jednocześnie, każda na właściwéj sobie widowni: jedna, ta którąśmy opisali, w Szczurzéj-Jamie; druga, ta którą mamy opisać, na stopniach pręgierza. Świadkami pierwszéj były tylko trzy kobiety, z któremi czytelnika zaznajomiliśmy; druga miała za świadków całą publiczność, jaką widzieliśmy wyżéj gromadzącą się na placu Tracenia w około pręgierza i szubienicy.
Tłum, któremu czteréj żołnierze, stojący od dziewiątéj godziny z rana przy czterech rogach pręgierza, obiecali niewielką egzekucyjkę, nie wieszanie, chowaj Boże, ale ot tak sobie, proste biczowanie, obcięcie uszu lub coś podobnego, — tłum ten wzrósł tak prędko, że ściśnięci ze wszystkich stron żołnierze już kilka razy zmuszeni byli ją „ścisnąć* (jak się wówczas już mówiło), za pomocą supełkowców i kopnięć końskich.
Motłoch, wyćwiczony w oczekiwaniu na publiczne egzekucye, nie objawiał zbyt wielkiéj niecierpliwości. Oglądanie pręgierza, maszyny bardzo prostéj, składającéj się z murowanego czworoboku wysokości dziesięciu stóp, wewnątrz pustego, służyło mu za rozrywkę. Kamienne, strome wschody, zwane drabinką, prowadziły na pomost, na którym znajdowało się koło z drzewa dębowego umieszczone poziomo. Skazanego przywiązywano do tego koła w postawie klęczącéj, ze związanemi na tył rękami. Słup wprawiony w ruch za pomocą kołowrotu, znajdującego się wewnątrz czworoboku, obracał kołem, które w taki sposób, utrzymywane zawsze w kierunku poziomym, przedstawiało kolejno twarz skazanego wszystkim stronom placu; to właśnie nazywano „kręceniem“ przestępcy.
Jak czytelnik widzi, pręgierz placu-Tracenia był daleko mniéj zajmującym, niż pręgierz Targowiska. Ani cienia sztuki budowniczéj, Nie pomnikowego. Ani żelaznego krzyża, ani ośmiograniastéj latarni, ani lekkich wieżyczek wykwitających na brzegu dachu w kapitele liściaste i kwieciste, ani fantastycznie łamanych a potwornych ryn, ani śladu rzeźb bądź na drzewie, bądź na kamieniu.
Trzeba się było zadowolić temi czterema murowanemi ścianami i lichą gołą szubienicą z kamienia, wznoszącą się obok.
Ten widok nie zachwyciłby wcale miłośników budownictwa gotyckiego. Prawda, że poczciwi średniowieczni gapie nie grzeszyli bynajmniéj ciekawością względem pomników, i że piękność pręgierza bardzo mało ich obchodziła.
Pacyent przybył nareszcie przywiązany do tyłu wozu, a gdy go wniesiono na pomost, gdy ze wszystkich punktów placu ujrzano go skrępowanego powrozami i pasami na kole pręgierza, okropny okrzyk zmięszany ze śmiechem rozległ się na placu. Poznano Quasimoda.
Był to rzeczywiście Quasimodo. Dziwny obrót rzeczy! karany na tém samém miejscu, gdzie dzień przedtém był witany i ogłoszony panem i władzcą łajdactwa; w orszaku księcia Egiptu, króla Szałaszników i hercoga Galilei. To jednak pewna, że nikt w tym tłumie, on sam nawet, naprzemian tryumfator i ofiara, nie uczynił w myśli tego zestawienia. Brakowało w tém widowisku Gringoire’a i jego filozofii.
Wkrótce Michał Noiret, trębacz przysięgły króla Jegomości, nakazał milczenie motłochowi i ogłosił wyrok, stosownie do postanowienia i rozkazu kasztelana. Poczém usunął się nieco na stronę, za wóz, razem ze swoimi pomocnikami, ubranymi w opończe urzędowe.
Quasimodo, obojętny, brwi nawet nie zmarszczył. Wszelki opór uniemożebniono mu tém, co nazywano wówczas. w stylu kancelaryi kryminalnéj, gwałtownością i mocą węzłów; mówiąc prościéj powrozy i łańcuchy wchodziły mu zapewne w ciało. Odwieczna to zresztą tradycya więzienia i ciurmy, którą śród nas, narodu cywilizowanego, łagodnego i ludzkiego, kajdany starannie podziśdzień przechowują (galery i gilotyna w nawiasie).
Pozwolił się prowadzić, popychać, nieść, windować, wiązać i zawiązywać powtórnie. Na jego twarzy nie można było wyczytać nic, prócz zdumienia człowieka dzikiego lub idyoty. Wiedziano, że głuchy; teraz rzekłby kto jeszcze że ślepy.
Kazano mu uklęknąć na okrągłéj desce; ukląkł, Obnażono go aż do pasa: nie sprzeciwiał się wcale. Okręcono go nową siecią powrozów i pasów; pozwolił i na to. Tylko od czasu do czasu rzęził głośno, jak cielę, którego zwieszona głowa bije się o brzeg rzeźniczego wozu.
— Bałwan — rzekł Jehan Frollo du Moulin do swego przyjaciela Robka Poussepain (gdyż dwaj wszechniczniki, jak się i należało było spodziewać, przyszli za skazanym), — tyle on tylko chyba ma pojęcia o swéj godności, co chrząszcz zamknięty w pudełku.
Na widok gołego garbu Quasimoda, jego wielblądziéj piersi, kosmatych i kościstych ramion, tłuszcza parsknęła szalonym śmiechem. Podczas téj wesołości, na pomoście ukazał się człowiek w mundurze grodzkim, nizkiego wzrostu, ale barczysty, i stanął za pacyentem. Jego nazwisko przelatywało z ust do ust śród obecnych. Byłto Pierrot Torterue, przysięgły kat Kasztelu.
Zaczął od postawienia na rogu pręgierza czarnéj klepsydry, któréj górna część była napełniona czerwonym piaskiem, przesypującym się do części dolnéj; następnie zrzucił z siebie kaftan i wtedy ujrzano w jego prawéj ręce zawiesisty kańczuk z białych rzemieni, błyszczących, węzłowatych, splecionych razem i uzbrojonych w metaliczne kruczki. Lewą dłonią zakasywał niedbale koszulę około ręki prawéj, aż do pachy.
Tymczasem Jehan Frollo nie przestawał krzyczéć, wznosząc po nad tłum swoją głowę z jasnemi ufryzowanemi włosami (dlatego wlazł na plecy Robka Poussepaina).
— Panowie i panie! chodźcie patrzéć jak będą ćwiczyć przykładnie Quasimoda, dzwonnika mego brata, archidyakona Jozajskiego; raczcie spojrzéć na ten dziwny okaz wschodniego budownictwa, z garbem zamiast kopuły i z nogami nakształt kręconych kolumn.
A tłum w śmiech, szczególnie dzieci i młode dziewczęta.
Nareszcie kat stuknął nogą. Koło zaczęło się obracać, Quasimodo zachwiał się pod powrozami. Wyraz osłupienia, jaki nagle jego potworna twarz przybrała, powiększył jeszcze wesołość tłuszczy.
W tém, w chwili gdy koło obracając się pokazało katowi górzysty grzbiet Quasimoda, Pierrot podniósł ramię; cienkie rzemienie syknęły ostro w powietrzu jak gadziny, i spadły ze wściekłością na plecy nieszczęśliwego.
Quasimodo drgnął i zwinął się, jakby nagle ze snu zbudzony. Zaczynał pojmować. Skręcił się w swych więzach; gwałtowna boleść i zdziwienie skurczyły mięśnie jego twarzy, ale nie wydał ani jednego jęku. Głową tylko rzucał to w tył, to na prawo, to na lewo, obracając nią, jak byk ukąszony przez szerszenia.
Drugie uderzenie nastąpiło po pierwszem, późniéj trzecie, czwarte, piąte, bez liczby. Koło nie przestawało się obracać, ani uderzenia spadać. Wkrótce trysnęła krew, a jéj niezliczone strugi zalały czarne plecy garbuska; cienkie paski rzemienia, przerzynając powietrze, kroplisto tryskały ją na tłumy.
Po niejakim czasie Quasimodo odzyskał, na pozór przynajmniéj, pierwotną swą obojętność. Z początku próbował po cichu i bez wielkiego wstrząśnienia zerwać więzy. Widziano, jak się jego oko zapaliło, wyprężyły muszkuły, a stężały pasy i łańcuchy. Naparcie było potężne, nadzwyczajne, rozpaczliwe; ale stare powrozy kasztelańskie przemogły. Zatrzeszczały, i nie więcéj. Quasimodo skulił się wycieńczony. Na jego rysach, gorzkie a głębokie zwątpienie zajęło miejsce osłupienia. Zamknął jedyne oko, spuścił głowę na piersi, i leżał jak nieżywy.
Od téj chwili, ani drgnął. Nie już nie mogło go poruszyć; ani krew, która nie przestawała ciec, ani spadające ze wzmagającą się wściekłością uderzenia, ani gniew kata, który sam sobie dodawał ducha, upajał się egzekucyą.
Nareszcie woźny zamku, czarno ubrany, na czarnym koniu, stojący przy wschodach pręgierza od początku egzekucji, wyciągnął swoją hebanową laskę ku klepsydrze; kat się zatrzymał. Zatrzymało się i koło. Oko Quasimoda zaczęło się otwierać powoli.
Biczowanie skończyło się. Dwaj pomocnicy przysięgłego kata obmyli zakrwawiony grzbiet pacyenta, wytarli go nie wiem już jaką maścią, która natychmiast zasklepiła wszystkie rany, i zarzucili na plecy rodzaj chusty żółtéj, w kształcie ornata. Tymczasem Pierrot Torterue strząsał na bruk krew z rzemieni swego bicza.
Nie wszystko się skończyło dla Quasimoda. Pozostawało mu odbyć jeszcze jedną godzinę pręgierza, tę, którą imci pan Floryan Barbedienne tak trafnie i słusznie dodał do wyroku J. W. Roberta d’Estouteville; a to wszystko ku większéj sławie staréj fizyologicznéj i psychologicznéj gry słów Jana Cumena: Surdus absurdus.
Przewrócono więc klepsydrę i zostawiono garbuska przywiązanego do deski, aby się w pełni zadość stało wielmożnemu starościńskiemu rozkazaniu.
Lud, szczególnie w średnich wiekach, tém jest w społeczeństwie, czém dziecko w rodzinie. Dopóki pozostaje w stanie pierwotnéj niewiadomości, małoletności moralnéj i umysłowéj, można o nim powiedziéć to samo co o dziecku:

Ten wiek nie zna litości.

Powiedzieliśmy już, że Quasimodo był powszechnie nienawidzony, — dla wielu słusznych przyczyn, trzeba to przyznać. W tłumie tym nie wiem czybyś jednego znalazł widza, któryby nie miał powodu uskarżania się na złośliwego garbuska od Najświętszéj Panny. Wszyscy się cieszyli, widząc go u pręgierza; surowa zaś kara, jakiéj uległ, i upokarzająca postawa w jakiéj go zostawiono, nie tylko że nie rozczuliły tłuszczy, ale uczyniły nienawiść jéj jeszcze złośliwszą, dodając do niéj szczyptę śmieszności. Szk
To téż, skoro „krzywdzie publicznéj stało się zadość”, jak dziś jeszcze wyrażają się adwokaci, nastała koléj tysiącznych zemst osobistych. Tak tutaj, jak w sali sądowéj, kobiety szczególniéj gardłowały. Wszystkie miały do niego jakąś urazę, jedne za jego złośliwość, drugie za jego szpetność. Te ostatnie były najzawziętsze,
— O! larwa Antychrysta! — mówiła jedna.
— Czarownik! — krzyczała druga.
— Co za piękny grymas tragiczny — wrzeszczała trzecia, — Dla saméj téj jego miny wartałoby ogłosić go królem huncwotów, gdyby dzień wczorajszy był dzisiaj,
— To dobrze — mówiła jakaś stara — wiemy teraz, jak wygląda u pręgierza; kiedyż zobaczymy go na szubienicy?
— Kiedyż cię dzwon twój do ziemi przygniecie na wieki, dzwonniku ty przeklęty!
— A jednak czort ten dzwoni na Anioł Pański!
— O! — głuchy! garbaty! potwór!
— Spojrzéć dość na tę mordę, by poronić, bez żadnych lekarstw, ni ziółek.
Dwaj zaś żaki, Jehan Frollo i Robek Poussepain, śpiewali w niebogłosy starą piosenkę ludową:

Powrozy! stryki!

Na szubieniczniki!
A smolne stosy

Na dusitrzosy!

Tysiące obelg, przekleństw, szyderstw i gdzie niegdzie kamieni, sypały się gradem..
Quasimodo był głuchy, ale widział dobrze; złość zaś publiczna równie energicznie malowała się na twarzach, jak i w słowach. Zresztą kamienie były dobitném objaśnieniem śmiechu.
Trzymał się z początku nieźle. Lecz powoli, sama nawet cierpliwość, która go uczyniła była nieczułym na uderzenia katowskiego bicza, zaczęła słabnąć pod temi ukąszeniami owadów. Byk asturyjski, mało zważający na ciosy pikadora, wpada w gniew na widok psów i szczeniąt.
Groźnym wzrokiem powiódł po tłumie. Ale skrępowany, nie mógł jedném spojrzeniem odpędzić much, co mu się w rany wpijały. Co spostrzegłszy, wstrząsnął więzami, że aż od wściekłych tych wysileń skrzypnęło stare koło pręgierza. Wzmogło to jeszcze szyderstwa i krzyki.
Nie mogąc złamać obroży, w którą jak dzikie zwierzę był ujęty, znów się uspokoił; tylko od czasu do czasu wściekłe westchnienie pierś mu wzdymało. Na twarzy nie można było dostrzedz ni wstydu, ni rumieńca. Zbyt był oddalonym od życia towarzyskiego, i zbyt blizkim stanu natury, aby wiedziéć co to jest wstyd. Zresztą, w tym stopniu potworności, czyż hańba może się dać uczuć? Gniew atoli, nienawiść, rozpacz, napędzały powoli na tę odrażającą twarz chmurę coraz to czarniejszą, pełną elektryczności, która wybuchała w tysiącznych błyskawicach z oka cyklopa.
Chmura ta wszakże zeszła mu na chwilę z czoła na widok muła, przeciskającego się przez tłum z księdzem na grzbiecie. Jak skoro nieszczęśliwy pacyent spostrzegł z oddalenia tę prawdopodobnie odsiecz duchową, twarz się jego rozjaśniła. Na miejscu gromadzącéj się wściekłości osiadł uśmiech dziwny, pełen słodyczy i spokoju, niewysłowionéj czułości. W miarę zbliżania się księdza, uśmiech ów stawał się wyraźniejszym, bardziéj promiennym. Zdawało się, że nieszczęśliwy witał nadchodzącego zbawcę. Wszakże, w chwili gdy muł znalazł się dosyć blizko pręgierza, aby jeździec mógł poznać pacyenta, ksiądz spuścił oczy, szybko zwrócił muła w inną stronę i oddalił się, jak gdyby chciał unikać poniżających przycinków z jednéj strony, a z drugiéj powitań i podziękowań biedaka w takiém położeniu.
Tym księdzem był archidyakon Klaudyusz Frollo.
Chmura wróciła na czoło Quasimoda czarniejsza niż poprzednio. Uśmiech igrał jeszcze przez czas jakiś na jego ustach, ale gorzki; smutny, pełen ostatecznego zwątpienia.
Czas bieżał. Półtory już godziny najmniéj spędził na kole, bez przestanku bity, wyśmiewany, kamionowany prawie.
Nagle poruszył znowu łańcuchami, a z taką rozpaczą, że rusztowanie zgrzytło i zajęczało; przerywając zaś milczenie, które dotychczas uporczywie zachowywał, zawołał głosem chrapliwym, ostrym, podobnym raczéj do szczekania psa, niż do krzyku człowieka, głosem, który zagłuszył wrzaski tłuszczy:
— Wody!
Krzyk ten rozpaczliwy nie tylko że nie obudził żadnego współczucia, ale nawet wywołał nowy wybuch dobrego humoru w poczciwym ludzie paryzkim, otaczającym pręgierz. Lud ten, trzeba wyznać, wzięty w massie, ryczałtem jako tłum, nie był w owym czasie ani mniéj okrutnym, ani mniéj nikczemnym od plemienia włóczęgów, z którém zaznajomiliśmy już czytelnika, i które było nie czém inném, tylko najniższą warstwą ludu. Żaden głos nie odezwał się w około nieszczęśliwego pacyenta, wyjąwszy głosy, pragnienie jego wyśmiewające. A i to pewna, że w téj chwili widok jego twarzy, zaczerwienionéj i oblanéj potem, z okiem obłąkaném, ustami zapienionemi od gniewu i cierpienia, z językiem na pół wysuniętym, mógł obudzić raczéj naigrawanie się i odrazę, niżeli litość. Trzeba jeszcze dodać, że gdyby nawet znalazła się w tłumie miłosierna jaka dusza mieszczanina lub mieszczanki, chcąca podać szklankę wody téj nieszczęśliwéj istocie cierpiącéj, przesąd wstydu i hańby, panujący w około pręgierza, cofnąłby dobrego Samarytanina.
Po kilku chwilach Quasimodo powiódł po tłumie rozpaczliwym wzrokiem, i powtórzył głosem jeszcze bardziéj rozdzierającym:
— Wody!
Wszyscy w śmiech.
— Wypij to! — krzyknął Robek Poussepain, ciskając mu w twarz gąbkę umaczaną w rynsztoku. Masz, podły garbusie! jestem twoim dłużnikiem.
Jakaś kobieta palnęła go kamieniem w głowę.
— To cię nauczy budzić nas w nocy przeklętém twém dzwonieniem.
— No cóż! synu — wrzeszczał sparaliżowany żebrak, starając się ugodzić go swoją kulą — czy będziesz jeszcze rzucał na nas czar) z wieży Najświętszéj Panny?
— Oto naczynie do picia! — mówił człowiek jakiś, ciskając mu w pierś rozbitym dzbankiem. Tyś winien, że moja żona, koło któréj tylko przeszedłeś, porodziła dziecko z dwiema głowami!
— A moja kotka, kota z sześcioma nogami! — dodała stara baba rzucając dachówką.
— Wody! — powtórzył poraz trzeci Quasimodo.
W téj chwili ujrzał, jak się tłuszcza rozstępowała. Młoda dziewczyna, dziwacznie ubrana, wyszła z tłumu. Szła w towarzystwie małéj kozy białéj ze złoconemi rogami, a w ręku niosła bębenek góralski.
Zaiskrzyło oko Quasimoda. Była to ta sama cyganka, którą usiłował porwać poprzedniéj nocy, i czuł, chociaż niewyraźnie, że ten właśnie napad karano go teraz; co zresztą było błędem, gdyż karano go tylko za to, że miał nieszczęście być głuchym i że był sądzony przez głuchego. Nie wątpił, że cyganka przychodzi wywrzéć na nim swą zemstę, jak i wszyscy inni.
W saméj rzeczy, ujrzał ją szybko wbiegającą po wschodach. Gniew dusił go. Chciałby rozwalić pręgierz, i gdyby błyskawica jego oka miała władzę pioruna, cyganka byłaby w proch obróconą, zanimby wstąpiła na pomost.
Młoda dziewczyna, nie wyrzekłszy ani słowa, zbliżyła się do pacyenta, który się napróżno silił uniknąć jéj zbliżenia, a odwiązując od swego paska flaszkę, podniosła ją łagodnie do spiekłych ust nieszczęśliwego.
Wtedy to oko, tak dotychczas suche i spalone, zabiegło dużą łzą, która spłynęła po potwornéj, skurczonéj rozpaczą twarzy. Była to, być może, pierwsza łza, jaką nieszczęśliwy wylał w swém życiu.
Zapomniał, że pić mu się chciało. Cyganka skrzywiła się z niecierpliwości i z uśmiechem przytknęła flaszkę do zębatéj gęby Quasimoda. Pociągnął łapczywie. Pragnienie jego było gorące.
Gdy skończył, wyciągnął naprzód czarne swe usta; chciał zapewne ucałować rękę, która go opatrzyła. Lecz młoda dziewczyna, pomna gwałtownego nocnego napadu i, być może, nie dowierzając mu zupełnie, oddaliła rękę z przestrachem dziecka, które się obawia ukąszenia zwierza.
Wtedy biedny głuchy rzucił na nią spojrzenie pełne wyrzutu i niewysłowionego smutku.
Widok téj młodéj dziewczyny, świeżéj, niewinnéj, pięknéj a zarazem tak wiotkiéj i słabéj, przybiegającéj w pomoc człowiekowi nędznemu, potwornemu, złośliwemu, w każdém miejscu byłby wzruszającym. Na rusztowaniu widok ów był wzniosłym.
To téż sam lud nawet zmiękł zaraz jak wosk, i jął klaskać w dłonie wołając:
— Zuch dziewczyna!... zgoda już, przebaczyć zbrodniarzowi!
W téj właśnie chwili pustelnica spostrzegła przez otwór swéj nory cygankę na pomoście pręgierza i posłała jéj straszne to złorzeczenie:
— Bądź przeklęta, córko Egiptu! — przeklętą, bądź przeklętą!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Józef Tokarzewicz.