Kawaler de Maison-Rouge/Rozdział XLIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kawaler de Maison-Rouge |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Królowa zaledwie zasnęła snem niespokojnym, zaledwie przymknęła oczy, zdało się jej zaraz, że widzi krew, że słyszy czyjeś jęki.
Usnęła z pilnikiem w ręku.
Część dnia spędziła na modlitwie. Strażnicy tak ją często widzieli modlącą się, że ta niezwykła pobożność wcale ich nie dziwiła.
Od czasu do czasu uwięziona wyjmowała z zanadrza pilnik, dany sobie przez jednego z jej zbawców i porównywała słabość tego narzędzia z siłą krat. Szczęściem kraty te z jednej tylko strony, to jest od dołu były w mur wpojone. Z wierzchu obejmował je drąg, żelazny poprzecznie przechodzący; przy podpiłowaniu zatem u dołu, mogły być za lada poruszeniem wyjęte.
Królowej nie wstrzymywały trudności fizyczne, pojmowała dobrze, że wszystko to możliwą jest rzeczą i właśnie przeświadczenie o tej możliwości zamieniło jej nadzieję w krwawy płomień, zaślepiający oczy. Czuła, że przyjaciele, wprzód nim się do niej dostaną, będą musieli pozabijać strażników, a na śmierć ich za żadną cenę zgodzić się nie chciała; byli to jedyni ludzie którzy od tak dawna okazywali jej pewne współczucie.
— O dziwny losie!... wyszeptała. Dwa spiski naraz, dla ocalenia nieszczęsnej kobiety, która nic nie uczyniła przecie, coby zachęcało spiskowych; dwa spiski jednocześnie wybuchną... Kto wie! a może to tylko jeden spisek. Może to mina podwójna, zejść się mająca w jednym punkcie... Więc mogłabym być ocalona, gdybym chciała... Ale ta biedna dla mnie się poświęci. Ci dwaj żandarmi zostaną zabici... Bóg i potomność nigdy mi tego nie przebaczą... Nie, nie!... niepodobna!...
Kiedy ciemności nocy zaległy więzienie, kiedy ozwały się kroki maszerujących szyldwachów, kiedy szczęk broni i wycie psów zbudziło echa ponurych sklepień, kiedy się przedstawiła cała okropność więzienia, Marja Antonina wycieńczona wrodzoną kobiecej naturze słabością, zerwała się przerażona.
— O! ucieknę!... rzekła, tak, ucieknę. Skoro przyjdą, skoro się odezwą, przepiłuję kratę i czekać będę na rozkazy Boga i moich wybawców. Mam dzieci i zabić ich nie dam...
Tymczasem Gilbert i Dufresne spokojnie rozmawiali, przyrządzając sobie wieczerzę.
A przez ten czas Dixmer i Genowefa wchodzili do Conciergérie i jak zwykle zasiadali w biurze nadzorcy. W godzinę później nadzorca, skończywszy robotę, jak zwykle zostawiał ich samych.
Skoro się drzwi za nim zamknęły, Dixmer poskoczył zabrać próżny koszyk, który postawiono na miejscu świeżo przyniesionego. Znalazł w nim kawałek chleba, przełamał go i wydobył srebrną rurkę.
Zbladł, gdy przeczytał odpowiedź królowej. Ale że Genowefa nie spuszczała go z oka, podarł kartkę na tysiączne kawałki i rzucił ją w płomienistą paszczę pieca.
— Wszystko dobrze... rzekł, królowa zgadza się.
I obróciwszy się do Genowefy, dodał:
— Chodź, pani!
— Ja?
— Nadeszła godzina stanowcza... — rzekł Dixmer, posłuchaj mnie pani.
— Dobrze.
— Przekładasz zapewne śmierć korzystną dla twej sprawy, śmierć, która ściągnie na ciebie błogosławieństwo całego stronnictwa i żal całego narodu, nad śmierć haniebną i pełną zemsty?
— Tak, panie.
— Mogłem zabić cię na miejscu, kiedym cię zastał u kochanka; ale człowiek, który życie swoje poświęcił zaszczytnemu i świętemu dziełu, powinien umieć korzystać z własnego nieszczęścia i ponieść je temu dziełu w ofierze. Ja też postanowiłem — widziałaś, żem się wyrzekł rozkoszy wymierzenia sobie sprawiedliwości: widziałaś również, żem oszczędził twojego kochanka.
— Jestem gotowa... rzekła Genowefa, pocóż tyle mówić?
— Jesteś gotowa?
— Tak. Postanowiłeś mię zabić, masz słuszność, czekam.
— Dobrze, rozkaz pan, a ja twój rozkaz wypełnię.
— Zaraz... mówił dalej Dixmer, teraz zapukam do drzwi, Gilbert otworzy, a ja go tym sztyletem zabiję.
Przy tych słowach Dixmer odpiął do połowy ukryty w zanadrzu sztylet obosieczny.
Genowefa zadrżała mimowolnie.
Dixmer ręką nakazał jej milczenie.
— Skoro go ugodzę... rzekł znowu, ty wpadniesz do drugiego pokoju, w którym się znajduje królowa. Drzwi tam niema, ale tylko parawan. Ty czemprędzej zamienisz z nią swe suknie, ja tymczasem zabiję drugiego żandarma. Potem wezmę królowe pod rękę i wyprowadzę ją z więzienia.
— Bardzo dobrze... rzekła zimno Genowefa.
— Rozumiesz?... podchwycił Dixmer, co wieczór widzą cię w tej czarnej mantylce jedwabnej, która ci twarz okrywa. Ubierz więc królowę w swoję mantylę i okryj ją sama, jak się zwykle okrywasz.
— Uczynię, jak pan żądasz.
— Teraz winienem ci przebaczyć i podziękować, moja pani... rzekł Dixmer.
Genowefa z zimnym uśmiechem wstrząsnęła głową.
— Nie potrzebuję ani przebaczenia pańskiego, ani podziękowań... rzekła wyciągając rękę; to co czynię, albo raczej co mam uczynić, zmazałaby nawet zbrodnię, a ja się tylko słabości dopuściłam; co większa, przypomnij pan sobie, żeś mnie prawie zmusił do tego własnem postępowaniem. Unikałam Maurycego, tyś mnie sam popychał w jego objęcia; sam więc byłeś podżegaczem i sam jesteś sędzią i mścicielem. To ja zatem powinnam ci przebaczyć śmierć moją i przebaczam ci ją w istocie. Ja powinnam panu podziękować, że mnie pozbawiasz życia, bo to życie byłoby nieznośnem dla mnie, odłączonej od człowieka, którego jedynie kocham i nadewszystko, od chwili, jak przez twą dziką zemstę zerwałeś wszelkie węzły, które mnie z nim łączyły.
Dixmer paznogciami darł piersi; chciał odpowiedzieć, ale głosu mu zabrakło. Przeszedł się kilka kroków po biurze.
— Czas upływa... rzekł nakoniec, każda sekunda przydać się na coś może. No... czyś pani gotowa?
— Mówiłam już... z męczeńską łagodnością odrzekła Genowefa, że czekam.
— Żegnam cię!
I Dixmer podał jej rękę, jakby w tej stanowczej chwili okropność położenia i wzniosłość poświęcenia zatrzeć miały wszelki nawet ślad wzajemnych wyrzutów. Genowefa, drżąc, końcem palców dotknęła ręki swojego męża.
— Stań przy mnie, moja pani... powiedział Dixmer i skoro ugodzę Gilberta, wchodź natychmiast.
— Jestem gotowa.
Wtedy Dixmer prawą ręką ścisnął szeroki sztylet, a lewą zapukał do drzwi.