Kazan/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kazan |
Wydawca | „Polska Zbrojna“ |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia „Polski Zbrojnej“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Stanisław Poraj |
Tytuł orygin. | Kazan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nocy tej znaleźli oboje spokojne schronisko pod drzewami balsamowemi i rozłożystemi jodłami. Ziemia, pokryta miękiem, drobniutkiem igliwiem, którego śnieg nie zasypał, stała się im wygodnem legowiskiem. Szara Wilczyca przytuliła się całem swem młodem, jędrnem ciałem do Kazana i całą noc lizała mu rany.
O świcie zaczął padać śnieg puszysty a tak gesty, iż cały krajobraz przesnuł się im jakby ruchomą, drgającą zasłoną. Zrobiło się znacznie cieplej: w olbrzymiej, nieogarnionej ciszy słychać było jedynie motyli lot płatków śniegu. Przez cały dzień Kazan biegał razem z Szara Wilczycą i tylko od czasu do czasu zwracał łeb ku wyżynie, jaką przebył przed dwoma dniami, a wówczas grały mu w gardzieli jakieś dziwne, nieznane dźwięki, których Szara Wilczyca nie była w stanie zrozumieć.
Nad wieczorem, gdy w ciągu dnia nie napotkano zwierzyny, powiódł Kazan Szara Wilczycę nad brzeg jeziora, ku resztkom, jakie pozostać mogły jeszcze z uczty wilczej z przedednia.
Ale choćSzara Wilczyca nie zetknęła się dotychczas bezpośrednio z zatrutem mięsem, z przynętami chytrze rozkładanemi przez człowieka na listowiu zdradliwych wilczych dołów, z wnykami, zastawianemi na zwierza, — wieczysty przecież instynkt Wildu grał jej w żyłach, uczył ją, iż dotknięcie się nieżywego, wystygłego mięsiwa grozić może niebezpieczeństwem.
Kazan w sprawach tych lepiej był od niej uświadomiony. Wraz z panami swymi widywał niejednokrotnie zwłoki licznych zwierząt, niczem niegroźne, nieraz też przypatrywał się jak myśliwcy zapuszczali kapsułki strychniny w kiszki zabitych zwierząt, które służyć miały za przynętę. Raz nawet sam się dał przez nieuwagę schwytać w potrzask i pamiętał dobrze piekący uścisk żelaza. Teraz jednak wiedział dobrze, że od przedednia żaden człowiek się tu nie pojawił, to też zachęcał Szarą Wilczycę, przypatrująca mu się z brzegu, by wraz z nim zapuściła się między spiętrzone potężne złomy lodów[1].
Zdecydowała mu się wreszcie towarzyszyć. Tak była jednak zbita z tropu, że w pewnej chwili zwaliła się ciężko na zad, gdy Kazan kopać począł przedniemi łapami w miękim śniegu, chcąc z pod niego odgrzebać resztki karibu, jakie się tam wybornie przechowały. Tknąć jednak nie chciała za nic, aż wreszcie Kazan widząc, że jej nie zachęci do jadła, sam się czegoś przeląkł i nie tknął zmarzłego mięsa.
Wiele jeszcze innych nowych rzeczy powiedzieli sobie wzajem nocy i dni następnych. Trzeciej z kolei nocy Kazan wyciem sprowadził do się to samo stado wilcze i powiódł je na łowy. Zdarzyło się tu raz i drugi i trzeci, nim księżyc malejący coraz w ostatniej kwadrze nie znikł wreszcie z wygwieżdżonego nieba. Za każdym razem polowanie się mu powiodło. Następnie polował samowtór wraz z Szarą Wilczyca, której towarzystwo coraz mu się stawało milsze; wówczas żywili się oboje białemi królikami.
Mimo jednak owe ponęty towarzyszki zdarzało się nieraz, iż Kazan wdrapywał się wraz z nią na wzgórze, wznoszące się ponad rozległą równiną, skąd się nie oddalał i usiłował wyjaśnić jej, co pozostawił poza sobą. Ów zew przeszłości był tak silny, że niejednokrotnie z trudem jedynie się opierał chęci powrotu ku namiotowi Thorpe’a, dokąd zawiódłby z sobą Szarą Wilczycę.
Aż raz wydarzyło się coś niespodziewanego. Para włóczyła się pewnego dnia u podnóża drobnego łańcucha pagórków, gdy Kazan dojrzał nagle na zboczu, jakie się przed nim wznosiło, coś, na widok czego serce mu znagła bić przestało. Człowiek jakiś z sankami, zaprzężonemi w psy, zbliżał się ku ich dziedzinom.
Para nie mogła go zwietrzyć, bo był od niej pod wiatr. Niespodziewanie błysnęło im też coś w słońcu, w czem Kazan rozpoznał ową straszliwa rzecz w rękach człowieka, rzecz którą znał tak dobrze, rzecz, co zdaleka plwa ogniem i piorunem i zabija.
Rzucił hasło i wraz z Szara Wilczycą zaczął uciekać co tchu w piersiach. A wtem rozległ się huk wystrzału i świst mu przeszył powietrze tuż ponad głową; odpowiedział nań głuchem warczeniem, w którem taiła się wściekłość na ludzi i na ów przedmiot, zionący śmiercią.
Wnet potem rozległ się drugi wystrzał; tym razem Szara Wilczyca zaskowyczała z bólu i upadla na śnieg.
Porwała się przecież niezwłocznie na łapy i wraz z Kazanem ruszyła ku gęsto podszytemu zagajowi. Tam zatrzymała się na chwilę, by wylizać poranioną łopatkę; Kazan tymczasem stał na czatach.
Człowiek ze strzelbą szedł za ich tropem. W miejscu, gdzie Szara Wilczyca upadła, przystanął i przyjrzał się odciskom na śniegu. Poczem ruszył dalej.
Kazan podparł pyskiem Szarą Wilczycę, pomagając się jej podnieść. Para ruszyła śpiesznie i wnet znalazła znacznie pewniejsze schronisko w zwartym gąszczu u brzegów jeziora. W ciągu całego dnia Szara Wilczyca leżała w śniegu, Kazan zaś stał na straży, to wietrząc, to znów wysuwając się ostrożnie z gąszczy na zwiady. Ale człowiek zaniechał pościgu.
Nazajutrz Szara Wilczyca kulała. Para, przeszukując pieczołowicie wszystkie zapadliny okolicy, odnalazła wreszcie ślady dawnego obozowiska. Kazan wyszczerzył zęby i warczał nienawistnie na człowieka, po którym został jeszcze swąd ludzki w powietrzu. W piersiach wzbierała mu chęć pomszczenia się za ranę Szarej Wilczycy. Własne blizny, ledwie niedawno zasklepione, zwiększały jeszcze wściekłość. Przywarł pyskiem do ziemi i usiłował zwietrzyć pod świeżym śniegiem, w jakim kierunku poszedł stąd człowiek. O strzelbie nawet zapomniał.
Przez trzy dni następne biegł Kazan z kulejąca wciąż Szarą Wilczyca na chybił-tafił, wprost przed siebie, przebywając w ten sposób znaczną przestrzeń. Po owych trzech dniach nocą, w ciągu której pojawił się na niebie nowy księżyc w swej pierwszej kwadrze, wpadł Kazan na jakieś ślady.
Ślad był tak świeży jeszcze, że przystanął nagle jakby go kula wstrzymała w biegu. Każde ścięgno poczęło w nim dygotać, sierć mu się zjeżyła na grzbiecie.
Był to trop ludzki. Na śniegu widać było koleiny sanek, odciski łap psów uprzężnych i ślady rakiet, jakie idący człowiek miał na nogach.
Kazan wzniósł łeb ku gwiazdom; z gardzieli dobył mu się przeciągły, dziki, okrutny zew, nawołujący hordy bratnie z niezmiernych przestrzeni Wildu. Nigdy jeszcze dotąd zew jego, powtórzony teraz po parękroć, nie był równie ponury i przerażający.
Posłyszano go i wnet odpowiedziało mu wycie jedno, drugie, trzecie i coraz nowe. A Szara Wilczyca z kolei przysiadła na zadzie i poczęła mu wtórować.
Tam zaś hen, na białym śniegu człowiek spłoszony, ze zmętniałemi z trwogi oczami, przystanął, powstrzymał psy i począł się wsłuchiwać w wycie wilków; z sanek ozwał się czyjś slaby głos:
— Ojcze, to wilki. Czy one nas ścigają?
Mężczyzna zmilczał. Był to już człowiek starszy, Księżyc srebrzył mu długą białą brodę, przydając postaci jakiś charakter widmowy. Na sankach leżała młoda kobieta, która teraz uniosła głowy z nad niedźwiedziej skóry, służącej jej za wezgłowie. Oczy jej rozbłysły nagle w księżycowej poświacie. I ona również była blada. Włosy spadały jej na barki grubym, jedwabistym warkoczem; do piersi tuliła zwój futer.
Mężczyzna po dłuższej chwili odrzekł:
— Gonią za tropem; ścigają niewątpliwie renifera albo karibu.
Popatrzył uważnie na strzelbę i dodał:
— Nie niepokój się, Jeannie! Rozłożymy obozowisko przy najbliższej kępie drzew, gdziebyśmy mieli dość chróstu na rozniecenie ogniska. Żwawo pieski! Hejże, w drogę, poczciwe bydlątka! Ah! ah: ah! ah! kouche! kouche!
I ponad sforą psów rozbrzmiało suche klaśnięcie bicza. Z zawiniątka, jakie kobieta tuliła do piersi, dało się słyszeć cichutkie, żałosne zawodzenie, któremu zdawały się odpowiadać rozstrzelone w okolicy wycia wilków.
Kazan zaś myślał podówczas, że już wkrótce będzie mógł pomścić się na jednym z owych znienawidzonych ludzi, którzy go wprzęgli w niewolę. Ruszył więc lekkiego truchta ramię do ramienia z Szarą Wilczycą, zrzadka tylko, co jakieś trzysta, czterysta jardów, przystając, by zawyć długo i przeciągle.
Wnet doścignął ich jakiś cień szary, pędzący w susach za nimi. W chwilę potem pojawił się drugi. Później dwa naraz nadbiegły z lewa i prawa. Na zew Kazana ozwały się teraz gromadzące się wilki schrypłem, rozsypanem ujadaniem. Zgraja powoli rosła, a im była liczniejsza, tem żwawiej puszczała się w pościg. Cztery, sześć, siedem, dziesięć, czternaście...
Wilki gromadzące się w ten sposób na skraju odsłoniętej równiny, po której hasał wicher i gdzie w dali widać było sanki, — wszystkie były rosłe i mocne. Najmłodszą z pomiędzy tych śmiałych myśliwców była Szara Wilczyca; to też trzymała się tuż obok Kazana, pyskiem wspierając się stale o jego barki.
Zgraja wilcza powoli uciszyła się zupełnie. Słychać już było tylko przyśpieszone oddechy i mięki szelest łap człapiących po śniegu. Biegły cwałem, zwartemi szeregami. Kazan wyprzedzał je o długość skoku, mając tuż obok siebie Szarą Wilczycę.
Po raz pierwszy w życiu nie bał się ani człowieka, ani kija, ani bicza, ani owej tajemniczej rzeczy, plwającej zdala ogniem i śmiercią. I jeśli przyśpieszał biegu, to po to jedynie, by jaknajrychlej zaskoczyć dawnego wroga, by go jaknajśpieszniej wyzwać na bój. Wściekłość, jaka w nim się zbierała przez cztery długie lata niewoli i ucisku, rozprężała mu się teraz w żyłach i poczynała go palić żywym ogniem. I gdy wreszcie spostrzegł w oddali, na śnieżnej równinie malutkie czarne punkciki, poruszające się żywo, wydarło mu się z gardła naszczekiwanie tak dziwne, że nawet Szara Wilczyca nie zrozumiała, coby znaczyło.
Wilki puściły się teraz wskok, pędząc wprost na ludzi i na szczupłe saneczki, widniejące zdala na śniegu. Nim jednak dobiegły, sanki zatrzymały się i znagła uderzyły w nich owe migotliwe języki, których się tak bał Kazan; języki te siały w powietrze w dzikim poświście kolącemi pszczołami śmierci.
Kazan jednak, ogarnięty żądzą mordu, nie uląkł się człowieka; ani on, ani żaden z jego braci nie dał się wstrzymać w pędzie.
A tymczasem pszczoły śmierci leciały, jedna, druga, trzecia, czwarta i piąta, niepohamowane, szybkie jak błyskawice. Już trzy wilki w śnieg się zwaliły: pozostałe rozproszyły się na boki. Druga z kul wystrzelonych w mroku nocnym przez człowieka drasnęła po raz pierwszy w życiu Kazana od łba aż po ogon, goląc mu sierć na grzbiecie w przelocie. Po ostatnim wystrzale poczuł, jak go coś gorącego musnęło w łopatkę i ukłuło boleśnie w żywe ciało. Ale biegł wciąż niewstrzymanie wraz z towarzyszącą mu wiernie Szarą Wilczycą.
Psy tymczasem wyprzężono z sanek i Kazan, nim zdołał wpaść na człowieka, w którego się wpił ślepiami, natknął się naprzód na ich skłębioną masę. Walczył z niemi jak czart, czując w sobie siły dwóch wilków, rwąc kłami na strzępy wszystko, co miał przed sobą.
Dwóch z jego nowych braci dopadło go i rzuciło się w zbity kłąb walczących. I znów podwakroć usłyszał straszliwy huk wystrzałów, znów dwie bestje zwaliły się z przestrzelonemi grzbietami. Człowiek tymczasem ujął strzelbę za lufę i walił nią jak maczugą. Kazan poskoczył ku tej znienawidzonej broni. Chciał dopaść tego, co nią władał.
Wywikławszy się więc ze zwartego kłębowiska psów, poskoczył nagle ku sankom. I wówczas dopiero spostrzegł, że była tam jeszcze jedna spowita w futra istota ludzka. Chwycił zębami.
I nagle posłyszał głos, na którego dźwięk cały zadygotał. To był jej głos, jej! Wszystkie muskuły sprężyły się w nim i nagle cały jakby skamieniał.
Jednocześnie zaś rozchyliło się niedźwiedzie futro i w bladej poświacie księżycowej, w obrzasku migotliwym gwiazd dojrzał tę, co się doń ozwała.
Omylił się. To nie była ona. Ale głos tak miała do niej podobny. Ale blada twarz kobiety, którą miał teraz przed sobą, co mu błysnęła w rozgorzałych jak głownie źrenicach, wydała mu się jakby tajemniczym obrazem tej, którą tak bardzo ukochał. I owa drżąca, spłoszona kobieta tuliła do piersi inną, jeszcze mniejszą istotkę, wstrząsającą się od przejmującego, nieutulonego łkania.
Szybszy nad rozumowanie ludzkie zagrał w Kazanie instynkt. Drobnej cząsteczki sekundy starczyło mu, by się obrócić na zadzie, błysnąć wyszczerzonemi zębami ku Szarej Wilczycy tak groźnie, aż się cofnęła skomląc z przestrachu. Poczem, widząc, że człowiek, napół już powalony, ledwie się opędza strzelbą, przemknął mu się pod nogami i wpadł na resztki rozżartej zgrai wilczej. I począł walczyć z dzikszą jeszcze zaciętością, niżeli przed chwilą walczył przeciwko psom, które teraz ruszyły mu w pomoc, tnąc i rwąc zębami jak nożem. Aż się słaniający na nogach, zbroczony krwią człowiek nie mógł otrząsnąć z podziwu. A wierna, oddana towarzyszka, Szara Wilczyca, skoczywszy Kazanowi do boku, choć nie rozumiejąc nic, szczerzyła przecież zęby i ze złowrogiem wyciem rwała w strzępy, ile jej sił starczyło.
Gdy się wreszcie ów bój skończył, Kazan wraz z Szarą Wilczycą znalazł się sam na śnieżnej równinie. Sanki znikły.
Oboje byli ranni; Kazan bardziej nawet niż Szara Wilczyca. Okrwawiony był cały i poszarpany.
Jedną z łap miał pogryzioną do kości. Na obrzeżu lasu palił się ogień. Dojrzał ognisko i pochwyciła go niezwalczona chęć podczołgać się doń, wyczuć znów znaną sobie pieszczotę miękiej, kobiecej dłoni, jakiemi dawniej darzyła go tamta pani. Poszedłby tam ku tym pieszczotom, usiłując nakłonić Szarą Wilczycę, by i ona mu towarzyszyła. Ale u boku kobiety był mężczyzna. Więc począł tylko skomleć.
Zdał sobie sprawę, że stał się odtąd na tej ziemi parjasem. Bił się przecież ze swymi dzikimi braćmi, którzy odtąd nigdy już na jego zew się nie stawią, gdy znów ku gwiazdom wyć kiedy zacznie. Owo niebo, księżyc i gwiazdy staną mu się odtąd wrogie. Do ludzi zaś nie śmiał powrócić.
Udał się więc wraz z Szarą Wilczycą ku lasowi, zdala od płonącego ogniska. Był tak słaby, że ledwie się tam dowlókł, a już się musiał położyć. Zapach dymu jednak i tam dolatywał, a Szara Wilczyca, tuląc się doń tkliwie i liżąc go delikatnie, usiłowała uśmierzyć ból piekących go ran; Kazan pod tą pieszczotą wznosił od czasu do czasu łeb ku górze i cicho żalił się gwiazdom.
- ↑ „Hummooks“ — są to kawały lodu, pękającego i kruszącego się pod własnem swem ciśnieniem w czasie zamarzania jezior.