<<< Dane tekstu >>>
Autor James Oliver Curwood
Tytuł Kazan
Wydawca „Polska Zbrojna“
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia „Polski Zbrojnej“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Poraj
Tytuł orygin. Kazan
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


JAMES-OLIVER CURWOOD
KAZAN
AUTORYZOWANY PRZEKŁAD
STANISŁAWA PORAJA
WARSZAWA
Nakładem Wydawnictwa „Polski Zbrojnej“
1926
Copyright by Stanisław Poraj, Warsaw, 1926
Drukarnia „Polski Zbrojnej“, Warszawa, Nowolipie 2.








CZARY KOBIECEJ DŁONI

W bogatym domu, gdzie się obecnie znajdował, leżał Kazan, nieruchomy i cichy, z przymkniętemi napół oczyma, z pyskiem, wciśniętym pomiędzy pazury przednich łap.
Zdawało się, iż skamieniał, jak złom skalny. Ani jeden muskuł potężnego cielska nie drgnął, ani jeden włos się nie poruszył, powieka nawet nie mrugnęła.
A przecież mimo ów bezwład pozorny wrzała w nim każda kropla dzikiej krwi, płynącej w żyłach wspaniałego kadłuba, pod wpływem jakiegoś niezmiernego, nieznanego dotąd wrażenia. Każdy fibr potężnych muskułów naprężony był, jak drut stalowy.
Cztery lata życia, jakie dotychczas liczył Kazan, mieszaniec, mający w sobie ćwierć wilka i trzy czwarte psa „husky“[1] upłynęły mu jednem nieprzerwanem pasmem w niezmierzonych, śnieżnych odludziach Północy. Zaznał tam straszliwych mąk głodu, przeznał, co chłód i mróz. Słuchał, jak jęczą wichry na „barrensach“[2] i płaszczył się pod straszliwym grzmotem burzy, w piorunowym huku strumieni i wodospadów. Na karku i na żebrach widniały blizny po stoczonych bójkach; pod mroźnem tchnieniem śniegu ślepia krwią mu nabiegły.
Zwał się „Kazan“, dziki pies w miejscowem narzeczu. Był zaś olbrzymem z pośród swej braci i niepokonaną wytrzymałością dorównywał ludziom, gdy, zaprzężony do sanek, biegł wraz z nimi poprzez tysiące niebezpieczeństw zmrożonego nawskroś świata.
Kazan nie wiedział, co to strach. Nigdy nie rwał się do ucieczki. Nawet wówczas, w owy dzień tragiczny, gdy w wielkim lesie jodłowym walczył z potężnym szarym rysiem, którego wreszcie pokonał.
Tu zaś przerażało go coś w tym domu. Bał się czegoś, a czego sam nie wiedział. Zdawał sobie jedynie sprawę, że go tu przeniesiono do świata zupełnie odmiennego, niż ów, gdzie żył dotychczas; że na widok całego mnóstwa rzeczy przejmowało go drżenie i niepokój.
Było to pierwsze jego zetknięcie się z cywilizacją. Czekał też, pełen niepokoju, aż pan jego powróci do tej dziwnej izby, gdzie go był zostawił.
W izbie tej zaś pełno było dziwnych, przejmujących trwogą przedmiotów. Wszędzie na ścianach widać było duże twarze ludzkie w złoconych ramach, nie poruszające się, nie mówiące nic, lecz wpatrujące się weń takim wzrokiem, jakim nikt jeszcze nigdy nań nie poglądał. Pamiętał przecież jednego ze swych dawnych panów, rozciągniętego na śniegu, nieruchomego i zimnego, jak te postacie. Długo go wówczas obwąchiwał, aż wreszcie, siadłszy na zadzie, rzucił w oddal ponury, przejmujący śpiew śmierci. Ale postacie te, wiszące na ścianach, wyglądały raczej na ludzi żyjących. Mimo to nie ruszały się, właśnie jakgdyby były martwe.
Nagle Kazan zastrzygł uszami. Posłyszał kroki czyjeś, potem głosy, coś zcicha szepczące. Jeden z tych dwu głosów był głosem jego rana. Drugi zaś... I nagle, gdy tak nadsłuchiwał, drżenie przebiegło mu po grzbiecie.
Był to roześmiany kobiecy głos. I zdawało mu się, że sobie przypomina jak przez sen podobny głos, w którym taiła się słodycz i szczęście, a który za dawnych czasów dzieciństwa rozbrzmiewał mu nieraz nad uszami.
Podniósł łeb w chwili właśnie, gdy do izby wchodził jego pan wraz ze swą towarzyszką. Wpatrzył się przekrwionemi oczyma w nich oboje.
Odgadł, że młoda kobieta drogą była jego panu, ten bowiem obejmował ją wpół ramieniem. Przy świetle palącego się na kominie ognia spostrzegł, że śliczne to stworzenie miało włosy jasne, jakby ze złota, że twarz jej była różowa, jak jesienią liście dzikiego wina, że oczy jej błyskały, jakby dwa błękitne kwiaty.
Zaskomlił na jej widok i rzucił się ku niej.
— Ostrożnie, moja jedyna! — ostrzegł pośpiesznie pan Kazana, — nie zbliżaj się zanadto. To niebezpieczne zwierzę.
Ale kobieta klęczała już przy Kazanie, drobna i delikatna jak ptaszek i tak śliczna z oczyma, tak cudownie lśniącemi, z malutkiemi rączkami, które gotowe były wnet pogładzić groźnego psa.
Kazan, zdumiony, przejęty niepewnością, zastanawiał się, co ma począć. Ma-ż naprężyć muskuły, rzucić się na nią i pokąsać? Była-ż ta kobieta z rzędu owych groźnych i wrogich rzeczy, wiszących na ścianach. Miał-że susem skoczyć jej do gardła i zagryźć ją?
Widział podbiegającego śpiesznie pana, zbladłego jak śnieg...
Ale młoda kobieta, bez cienia obawy, położyła już rękę na łbie Kazana, aż wszystkie nerwy zadrżały w nim pod tem dotknięciem. W obie ręce ujęła jego pysk i przyciągnęła ku sobie. A potem, pochyliwszy twarz tuż ponad nim, szeptać zaczęła w niezmiernem wzruszeniu:
— A, więc to ty jesteś Kazan, mój drogi, kochany, stary Kazan, pies - bohater. Tyś mu to, jak mi mówiono, życie ocalił i doprowadził go aż tu, do mnie, gdy padła reszta zaprzęgu! Mój pies - bohater kochany...
I gdy tak owa śliczna twarzyczka chyliła się ponad nim coraz bliżej, coraz bliżej, Kazan — o cudzie nad cudami — poczuł poprzez zbitą, puszystą sierć delikatne, ciepłe zetknięcie. Nie drgnął nawet. Zaledwie śmiał oddychać.
Upłynęła, długa, długa chwila, nim kobieta uniosła twarz z ponad łba Kazana. Gdy wstała, w oczach jej łzy błyszczały, mężczyzna zaś, górujący ponad nią i ponad Kazanem, zaciskał jeszcze pięście i szczęki.
— Szaleństwo! — mówił. — Nigdy jeszcze (a w przerywanym ze wzruszenia głosie brzmiało mu zdumienie) nie widziałem, by pozwolił się komukolwiek dotknąć gołą ręką. Odsuń się, błagam cię, Izabello!... I spojrzyj nań, na miłość boską!...
Kazan skomlił teraz pocichutku. Płonącemi od krwi oczyma wpatrywał się w twarz kobiety. Zdawało się, że błaga ją o nową pieszczotę dłoni, o powtórne dotknięcie twarzy. Porwało go nagle pragnienie, by się znów do niej przytulić. A gdyby się tak ośmieli? — rozmyślał — czy nie spadną mu kije na grzbiet? W sobie samym przecież nie miał najmniejszej złości.
Cal za calem czołgać się począł ku młodej pani, aż posłyszał, jak pan do niej mówił:
— Zdumiewające, zdumiewające... Spojrzyj nań, Izabello!
Drgnął w niepewności. Ale na grzbiet nie spadał mu kij, któryby go skłonił do cofnięcia. Zimnym czubkiem nosa dotknął wreszcie lekkiej sukienki; pani patrzyła nań wilgotnemi od łez oczyna.
— Widzisz, widzisz! — szeptała.
Jeszcze pół cala, potem cal i jeszcze dwa cale, aż wreszcie całe olbrzymie szare cielsko było tuż obok młodej pani. Teraz zaś pysk wznosić się zaczął powoli, od stóp ku kolanom, potem ku małej, pieściwej dłoni, zwisającej w bezruchu. I przez cały ów czas nie spuszczał oczu z twarzy Izabelli. Widział, jak po odsłoniętej, białej krtani przebiegło jej drgnienie, jak purpurowe wargi poruszyły się leciutko.
Zdawało się, jakgdyby sama była tem wszystkiem zdziwiona do głębi. Pan nie mniej był zdumiony. Objął znów wpół ramieniem swa towarzyszkę a wolną ręką gładził Kazana po łbie.
Kazan nie lubił ludzkiego dotknięcia, nawet gdy człowiek ów był jego panem. Instynkt wrodzony i doświadczenie nakazywały mu unikać raczej zetknięcia z ludzkiemi rękoma. Ale teraz pozwalał się głaskać, jakgdyby rozumiejąc, że się to będzie podobało młodej pani.
Z kolei pan zaczął doń przemawiać. Głos mu dziwnie złagodniał.
— Kazan, stary poczciwcze, — mówił — krzywdy jej nie wyrządzisz żadnej, prawda? Obaj ją bardzo kochamy, ty i ja. Bo jakżeby mogło zresztą być inaczej? Jest przecie naszem wspólnem szczęściem. Nasza jest, tylko nasza. A gdyby trzeba było stanąć w jej obronie, obaj gotowiśmy walczyć, jak dwa czarty, prawda, Kazan?
Zostawili go tam potem na derce podróżnej, z jakiej mu zrobiono posłanie, poczem zaczęli się przechadzać po pokoju. Oczu z nich nie spuszczał: słuchał, nie rozumiejąc, co mówili; ogarniało go niepohamowane pragnienie, by się znowu do nich podczołgać, by się znów otrzeć o rękę młodej pani, o jej suknię, o jej trzewiczek.
W pewnej chwili mężczyzna powiedział coś do swej towarzyszki, na co ta, podskoczywszy do góry ze srebrnym śmiechem na ustach, podbiegła do wielkiego czworokątnego pudła, stojącego ukosem w jednym z rogów pokoju.
Szczególne to pudło miało przez całą swą długość, znacznie dłuższą niż kadłub Kazana, szereg białych, płasko jeden koło drugiego leżących zębów. Ledwie wszedłszy do owej izby, zastanawiał się Kazan, do czego też służyćby mogły te zęby. Na nich to spoczęły wówczas palce młodej pani, poczem rozległy się jakieś dźwięki melodyjne, z któremi nigdyby się równać nie mogły ani słodkie wzdychania wiatru w gęstwinie liści, ani szemranie wody w potokach i kaskadach ani nawet ptaszęce tryle w porze wiosennej.
Po raz pierwszy wówczas usłyszał Kazan muzykę ludzi cywilizowanych, aż przez chwilę strach go objął taki, że zadrżał. Poczem uczuł, jak przerażenie rozprasza się zwolna, gdy w całem ciele grać poczynają szczególne echa i odzewy. Siadł na zadzie, wzięła go chęć zawyć, jak to czynił często w wielkiej Białej Pustyni, wznosząc pysk ku usianemu gwiazdami niebu w długie, mroźne noce zimowe.
Wstrzymywało go jednak inne uczucie, uczucie dla tej młodej pani, siedzącej opodal. Cichutko począł się ku niej czołgać.
Poczuł nagle na sobie wzrok swego pana i przywarował na miejscu. I znów zaczął pełzać, przywarłszy ciałem do podłogi. Był właśnie w pół drogi, gdy tony zaczęły się stawać coraz delikatniejsze, coraz cichsze, jakgdyby wnet miały zamrzeć; posłyszał wówczas, jak pan rzucił szybko półgłosem:
— Graj dalej, graj dalej... Nie przestawaj!
Młoda pani się odwróciła. Spojrzała, jak Kazan przywarował do ziemi, i znów grać zaczęła.
Teraz już nawet spojrzenie pana nie było go w stanie powstrzymać. Kazan podczołgał się do swej pani, pyskiem dotknął fałd sukni, spadającej na podłogę. I znów przejęło go drżenie, jeszcze silniejsze bodaj niż poprzednio. Kobieta zaczęła śpiewać.
Słyszał już Kazan pewną młodą Indjanke, nucącą przed namiotem swe narodowe piosenki. Słyszał też nieraz dziką „Pieśń o karibu[3]“. Żaden jednak posłyszany dotychczas głos ludzki nie mógł się równać z boskim miodem, sączącym się z ust młodej jego pani.
Zwinął się, skulił w sobie, jakby ze strachu, by go nie bito i podniósł na nią oczy. Ona zaś spojrzała nań również z całą dobrocią, wiec jej położył pysk na kolanach. I znów, po raz drugi, pogładziła go dłonią po łbie, on zaś przymknął oczy w uczuciu ogromnej błogości i głośno westchnął.
Muzyka i śpiew zmilkły. Kazan posłyszał ponad sobą lekki szelest, w którym było coś ze śmiechu razem i coś z westchnienia; pan zaś mruknął niby gniewliwie:

— Zawszem lubił tego starego łotra... Alem, doprawdy, nigdy nie przypuszczał, by był zdolny do podobnych komedyj.


POWRÓT DO ZIEMI PÓŁNOCNEJ

Rozpoczął się odtąd dla Kazana długi szereg szczęśliwych dni w bogatem domostwie, gdzie Thorpe, jego pan, wypoczywał u boku młodej małżonki, zdala od Ziemi Północnej.
Brakło mu tam niewątpliwie gęstych zwartych lasów, rozległych pól śnieżnych, uciechy bójek z innemi psami, gdy, zaprzężony w szpicy z groźnem poszczekiwaniem na tropie ciagnął pańskie sanki poprzez polany i barrensy. Dziwił się, że nie słyszy groźnych „kouche! kouche! hou-yah!“ woźnicy ani straszliwego trzaskania olbrzymiego bicza, mierzącego do dwudziestu stóp, splecionego z jelit karibu — bicza gotowego zawsze zacinać ujadającą sforę, której karki dostrzegał zawsze poza sobą. Coś innego, niesłychanie słodkiego, pełne czarów uczucie kobiety zastąpiło mu teraz brak tych wszystkich rzeczy.
Tajemniczy czar owiewał go nieustannie; nawet gdy wychodziła chwilami, snuł się ów czar po izbie, wypełniając mu chwilę osamotnienia. Niekiedy nocą, czując w pobliżu zapach ciała swej młodej pani, Kazan poczynał skomlić i pojękiwać cichutko. Pewnego rana po całonocnej niemal włóczędze gdzieś, gdzie go oczy poniosły, żona Thorpe’a zastała go zwiniętego w kabłąk, skulonego u drzwi domostwa. Schyliła się wówczas nad nim, chwyciła go w ramiona, aż go owiało jak obłok złote przędziwo długich, pachnących włosów. Odtąd też zawsze skoro Kazan na noc nie wracał, zostawiała u progu ciepłą derkę, by mu służyć mogła za posłanie. Wiedział, że jest tam, poza drzwiami, i wypoczywał w spokoju, szczęśliwy.
Z każdym dniem zapominał też Kazan o pustyni i przywiązywał się coraz gorętszem uczuciem do młodej swej pani. W ten sposób upłynęły coś ze dwa tygodnie.
Przyszła jednak chwila, gdy zaczęły się zarysowywać jakieś zmiany. W całym domu wszczął się dokoła Kazana ruch niezwykły, nieodgadniony; pani przestała nań zwracać uwagę. Przejęło go niejasne jakieś uczucie niepokoju, węszył w powietrzu mające nadejść wydarzenia. Usiłował wyczytać z twarzy swego pana, nad czem mógł był on przemyśliwać.
Poczem pewnego rana założono Kazanowi na szyję mocną obrożę ze splecionych rzemieni karibu z przymocowanym do niej łańcuchem; pan wziął go na łańcuch i usiłował wyprowadzić na drogę, czegóż to odeń chciano? Wyrzucano go niewątpliwie z domu. Siadł więc mocno na zadzie i nie dał się ruszyć z miejsca.
Pan się upierał.
— Kazan, Kazan! — mówił doń pieszczotliwie — chodź mały, chodź!
Pies się jednak zaciął, cofnął się i wyszczerzył kły. Spodziewał się, że wnet spadnie mu na grzbiet świszczący bicz rzemienny lub twardy kij. Ale nie. Pan począł się śmiać i zawrócił wraz z nim do domu.
Wkrótce potem wyszedł Kazan posłusznie z domostwa. Prowadziła go teraz Izabella, położywszy mu dłoń swą na łbie. Ona też nakazała mu wskoczyć susem do mrocznego wnętrza jakiegoś wozu, do którego razem podeszli. Zaciągnęła go potem w najmroczniejszy kąt owego wozu, gdzie go pan następnie uwiązał. Poczem on i ona wyszli, śmiejąc się do rozpuku, jak dwoje dzieci.
Długie godziny leżał tam Kazan, nieruchomy, zmartwiały, wsłuchując się w szczególny, głośny łoskot kół pod sobą, przerywany od czasu do czasu ostrym donośnym świstem. Koła zatrzymywały się powielokroć razy, a wówczas dochodziły Kazana zzewnątrz czyjeś głosy.
Wreszcie na ostatnim postoju rozpoznał z całą pewnością głos sobie znany. Wstał, targnął łańcuchem, zaskomlił. Drzwi szczególnego wozu przesunęły się jak zasuwa, w otworze pojawił się człowiek jakiś z latarnią, poza nim zaś pan Kazana.
Nie zwrócił na nich Kazan nawet uwagi. Spojrzał w świat poprzed drzwiami wozu, ledwie pozwolił się spuścić z łańcucha i jednym susem wyskoczył na biały śnieg. Nie znalazł jednak tego czego się spodziewał; wyprężył się i począł węszyć.
Ponad głową jarzyły mu się te same gwiazdy, do których wył przez całe swe życie. Dokoła zwartym murem ciągnęły się czarne zadumane w ciszy bory. W pewnej odległości widać było kilka latarń razem.
Thorpe wziął latarnię trzymaną dotąd przez towarzyszącego mu człowieka i podniósł ją w górę. Na ten sygnał z nocnej dali doleciał głos:
— Kaa...aa..zan!
Kazan młyńca wywinął i pobiegł jak kamień, rzucony z procy. Pan ruszył za nam, śmiejąc się i mrucząc niby gniewliwie:
— A, stary bandyta!
Podszedłszy do owej grupy latarń, Thorpe zastał już tam Kazana łaszącego się u nóg Izabelli. Trzymała go za łańcuch.
— Droga moja, — rzekł Thorpe — to twój pies, sam nawet tu przybiegł oddać ci się pod władzę. Miejmy się jednak na ostrożności, bo ojczyste powietrze może znów w nim rozbudzić wrodzoną dzikość. Tkwi w nim zawsze wilk i „out-law“[4]. Widziałem sam, jak odgryzł rękę Indjaninowi jednem zaciśnięciem szczęk, jak zębami rozszarpał podgardle innemu psu. Uratował mi niewątpliwie życie... A przecież nie jestem w stanie mu ufać. Miejmy się na baczności!
Nim Thorpe skończył, Kazan, jakby na potwierdzenie tego, co pan mówił, nasrożył się i począł warczeć, odsłaniając białe potężne kły. Sierść mu się zjeżyła na karku.
Thorpe już sięgnąć miał po rewolwer, jaki miał za pasem. Ale Kazan nie na niego warczał.
Z mroku wyłoniła się jakaś inna postać i stanęła w świetle latarń. Był to Mac Cready, przewodnik, który miał od punktu krańcowego kolei, gdzie wysiedli, towarzyszyć Thorpe’owi i jego żonie aż do obozowiska nad Czerwoną Rzeką; pan Kazana po skończonym urlopie wracał tam, by objąć znów kierownictwo robót przy budowie kolei transkontynentalnej, jaka poprzez Kanadę połączyć miała ocean Atlantycki z oceanem Spokojnym.[5]
Nowy przybysz miał szczęki kwadratowe, o wyrazie niemal zwierzęcym; w bezczelnych oczach chwilami gdy się wpatrywał w Izabellę, lśniły mu się te same błyski dzikiego pożądania, jakie migotały niekiedy w źrenicach Kazana, gdy ten spoglądał na swą młodą panią.
Tylko Izabella jednak i jej pies spostrzegli to dziwne, migotliwe jarzenia. Beret z czerwonej włóczki zsunął się żonie Thorpe’a na ramiona, odsłaniając gorące złoto włosów, połyskujące w przyćmionem świetle latarń. Zamilkła, a jednocześnie spłonęła rumieńcem; w urażonych jej oczach zapaliły się dwa brylanty. Mac Cready pochylił wzrok ku ziemi pod jej spojrzeniem, ona zaś instynktownie położyła dłoń na łbie Kazana.
Pies tymczasem warczał wciąż coraz to chrapliwiej na przybysza, srożąc się nań coraz bardziej. Izabella lekko targnęła łańcuchem.
— Leżeć, Kazan! — nakazała.
Na jej głos pies się nieco rozprężył.
— Leżeć! — powtórzyła, pociskając mu silniej łeb ku dołowi; Kazan położył się jej u nóg, ale wargi drżały mu wciąż, odsłaniając coraz białe kły. Thorpe przyglądał się owej scenie i dziwił się ledwie hamowanej nienawiści, jarzącej się psu w oczach.
Nagle przewodnik rozwinął swój długi bicz na psy. Twarz mu zmartwiała jakby i, zapominając zdawało się, o dwojgu wpatrzonych weń błękitnych oczu, zawołał władczo na Kazana.
— Hu! pójdź tu, do nogi, Pedro!
Kazan się jednak nie poruszył.
Wówczas Mac Cready naprężył muskuły. Opisał w mroku rozległe, szybkie jak błyskawica kolisko i klasnął z bicza głośno, jakgdyby strzelił z pistoletu. I znów powtórzył.
— Pójdź tu, Pedro, tu do nogi!
Kazan znów począł warczeć głucho. Nic w nim nie drgnęło jednak. A Mac Cready zwrócił się do Thorpe’a.
— To szczególna, — rzekł. — Byłbym przysiągł, żem znał tego psa poprzednio. Jeśli to Pedro, tak przypuszczam, to to zły pies.
I znów spojrzał na Izabellę, i znów zadrgały mu w oczach te same błyski. Zadrżała pod tym wzrokiem. Już przedtem, gdy wysiadała z wagonu i gdy ów człowiek podał jej rękę, uczuła na jego widok mróz w całem ciele. Ale pohamowała wrażenie, przypominając sobie, co opowiadał jej mąż o owych surowych, mrukliwych ludziach, żyjących w lasach Północy. Słyszała o nich, że są nieco dzicy, ale energiczni, dzielni i uczciwi; nim też tu przybyła do nich, nauczyła się ich szanować i lubić.
Otrząsnęła się więc z instynktownego wstrętu, jakim ją przejmował Mac Cready i odezwała się doń z uśmiechem:
— Pies pana, zdaje się, nie lubi, — rzekła uprzejmie. — Chce pan, bym go pogodziła z panem?
Pochyliła się nad Kazanem, którego Thorpe wziął na łańcuch, gotów odciągnąć, gdyby tego zaszła potrzeba.
Mac Cready również się nad psem pochylił. Twarzą dotknął niemal twarzy Izabelli. Dojrzał o parę cali zaledwie od swych ust usta młodej pani, która z lekkim niby dąsem na wargach poskramiała Kazana, usiłując nakazać mu, by nie warczał na przewodnika. Mac Cready, korzystając z tego, że stojący poza nim Thorpe nie mógł go widzieć, znowu począł wpatrywać się w kobietę, ciekawiącą go stokroć więcej, niż Kazan.
— Niech pan zrobi jak ja, — rzekła. — Niech go pan pogłaszcze...
Ale Mac Cready już się wyprostował.
— Odważna z pani kobieta! — odparł. — Jabym się nie ośmielił. Odgryzłby mi rękę.
Ruszyli wąską, ledwie widoczną, śród śniegu ścieżką.
Minąwszy gęsty las jodłowy, przybyli wnet do kryjącego się poza nim obozowiska, skąd Thorpe wyjechał przed dwoma tygodniami i dokąd wracał teraz z swą młodą żoną. Stał tam namiot, gdzie zamieszkiwał ze swym dawnym przewodnikiem, i drugi tuż obok, w którym zamieszkać miał Mac Cready.
Przed namiotami paliło się ogromne ognisko, w pobliżu ognia zaś stały długie, wąskie sanki. Śród drzew pobliskich widać było liczne cienie z błyszczącemi w mroku oczyma; Kazan poznał je niezwłocznie, byli to jego dawni towarzysze uprzęźni. Gdy Thorpe wiązał go na łańcuchu do płozy sanek, naprężył się i znieruchomiał: znów więc rozpocznie w tym lesie znajomy sobie żywot przywódcy uprzężnej sfory.
Izabellę bawiło to ciekawe, nieznane jej dotąd życie, w którem brać miała teraz udział: wszystko ją tam zajmowało nad wyraz, aż z uciechy klaskała w ręce. Thorpe, podniósłszy i odrzuciwszy w tył płócienną zasłonę u wejścia do namiotu, poprosił, by weszła pierwsza. Skoro znikła, nie rzuciwszy nawet oczyma poza się, nie ozwawszy się nawet, Kazana ogarnął smutek i, skomląc zcicha, spojrzał na Mac Cready’ego.
W namiocie zaś Thorpe mówił do żony:
— Przykro mi niewymownie, droga moja, że stary Jackpine, mój dawny przewodnik, nie chciał z nami pozostać. Był to ochrzczony Indjanin, człowiek, na którym można było polegać. On mnie tu doprowadził; ale potem chciał wrócić do swoich. Anim go prośbą nie mógł skłonić ani pieniędzmi. A dałbym chętnie całomiesięczny zarobek, byś mogła zobaczyć Izabello, jak powoził sankami. Ten Mac Cready nie bardzo budzi we mnie zaufanie. To szczególny człowiek, powiedział o nim agent kompanji, który mi go wynalazł, ale zna podobno całą tę leśna okolicę, gdzie mamy pracować, jak swoje dziesięć palców. Psy nie lubią, gdy się im zmienia woźnicę i boczą się zawsze na nowego. Kazan zwłaszcza, pewien jestem, za grosz się doń nie przywiąże.
Kazan, nastawiwszy uszy, zasłuchał się teraz w głos Izabelli, która coś właśnie mówiła we wnętrzu namiotu.
Nie spostrzegł też ani nie posłyszał, jak Mac Cready podkradł się doń przebiegle od tyłu i niespodziewanie huknął mu z całej siły nad uchem:
— Pedro!
Kazan porwał się, potem nagle skulił się w sobie jakby smagnięty surowcowym biczem.
— A, złapałem cię wreszcie stary czarcie! — szepnął Mac Cready, blady z wściekłości. — Zmieniono ci imię, co? Alem dobrze wiedział, żeśmy starzy znajomi!


POJEDYNEK

Rzekłszy to, Mac Cready siadł przy ogniu i siedział dłuższą chwilę w milczeniu. Przez cały czas nie spuszczał Kazana z oczu. Następnie, gdy już był pewien, że Thorpe i jego żona, zawarłszy się w namiocie, nie zamierzają zeń wychodzić, ruszył i on z kolei ku swemu namiotowi i znikł poza płócienną zasłoną.
Sięgnął po butelkę whisky, siadł i popijał z niej zwolna około pół godziny. Potem znów wyszedł, wziąwszy butelkę ze sobą i siadł na krawędzi sanek tuż obok łańcucha, na którym uwiązany był Kazan.
Wnet skutki whisky zaczęły się stawać widoczne; oczy mu poczęły świecić nienaturalnym ogniem.
— Złapałem cię, widzisz! — powtórzył. — Ciekaw jestem kto też ci dał to nowe przezwisko? Skądeś ty sobie nowego pana wynalazł? Zagadkowe to wszystko mi się wydaje... Szkoda, że gadać nie umiesz...
Thorpe ani żona jego nie spali jeszcze, Mac Cready bowiem posłyszał, jak coś mówił, na co znów odpowiedział głośny śmiech Izabelli.
Mac Cready zadygotał cały. Twarz mu poczerwieniała i nagle porwał się na równe nogi. Schował butelkę do kieszeni od kurtki i, okrążywszy zdaleka ognisko, podsunął się jak duch bez najmniejszego szelestu do jednego z drzew tuż obok namiotu Thorpe’a. Długo tam nasłuchiwał, nieruchomy jak słup kamienny.
O północy dopiero powrócił do swego namiotu z błędnemi oczyma, z wykrzywioną potwornie gęba. Białe kobiety są rzadkością w Ziemi Północnej, to też nieposkromiona żądza, granicząca z szałem, zbudziła się i wnet rosnąć poczęła w jego plugawej duszy.
W cieple ogniska Kazan, morzony snem z lubością przymknął oczy. Drzemał, ale coraz to drgnał, tysiące snów tańczyło mu po mózgu. Zdawało mu się chwilami, że walczył z kimś i kłapał potężnemi szczękami. To znów ciągnął na łańcuchu sanki, na których siedział to Mac Cready, to jego młoda pani. Chwilami zdawało mu się, że wraz ze swym panem wsłuchuje się w jej czarujący, przecudny śpiew. Całem ciałem Kazana w czasie tej drzemki wstrząsały coraz dreszcze. I znów sen mu się odmienił. Widział się biegnącego w szpicy wspaniałego zaprzęgu, złożonego z sześciu psów, a należącego do policji królewskiej; zaprzęgiem powoził ówczesny jego pan, młody i piękny, który nań wołał: „Pedro! Pedro!“ Na tych samych sankach leżał też ktoś drugi z rękoma w szczególny sposób ujętemi w żelazne okowy. Wkrótce potem sanki przystanęły, dawny jego pan usiadł przy ogniu, przed którym i on sam się wyciągnął. Wówczas ów szczególny człowiek, który tymczasem ręce uwolnił z oków, podkradł się z tyłu, zbrojny w potężną pałkę. I nagle zamachnął się straszliwie, pałka z okropną siłą spadła na tył głowy jego panu, który z chrapliwym jękiem zwalił się na ziemię.
W tejże chwili Kazan się przebudził. Porwał się na wszystkie cztery łapy, najeżył grzbiet i począł głucho ujadać. Ognisko wygasło już; oba namioty spowijał głęboki mrok. Do świtu było jeszcze daleko.
Poprzez mrok dojrzał jednak Kazan, że Mac Cready, który już wstał, znowu powrócił na swe podsłuchy w pobliżu namiotu Thorpe’a. Kazan wiedział, że Mac Cready i ów osobnik w żelaznych okowach byli jednym i tym samym człowiekiem; nie zapomniał też, że przez długi czas po morderstwie dawnego pana bity był bezlitośnie biczem i kijem.
Posłyszawszy groźne warczenie psa, przewodnik żywo ruszył ku ognisku, rozżarzył płomień, długo dmuchając i wzruszając napół już opalone szczapy. Gdy wreszcie ogień znowu zapłonął, Mac Cready krzyknął donośnie, by zbudzić Thorpe’a i Izabellę.
Thorpe w kilka chwil potem wyszedł przed namiot, a wnet za nim wyszła też jego żona. Podeszła ku sankom i siadła na krawędzi w pobliżu Kazana. Rozpuszczone włosy tworzyły jej jakby otęcz dokoła głowy i płowemi falami spadały na ramiona.
W chwili, gdy głaskała Kazana, Mac Cready podszedł do sanek, udając, że szuka czegoś pomiędzy paczkami; przez moment ręce mu się niby przypadkiem uwikłały w złociste włosy.
Zdawało się, że Izabella nie poczuła tego dotknięcia. Ale Kazan dojrzał, jak szybkie palce chyłkiem jakby biegały po jego młodej pani, gdy jednocześnie w oczach przewodnika rozgorzały te same co dawniej chutliwe, półobłąkańcze błyski. Chyżej niż ryś skoczył poprzez sanki ile mu na to łańcuch pozwolił. Przewodnik ledwie zdołał odskoczyć w tył, Kazan zaś, którego powstrzymał w skoku łańcuch, padł w bok, całym ciężarem cielska potrąciwszy Izabellę.
Thorpe, który patrzył był wówczas gdzieindziej, odwrócił się wówczas dopiero, gdy dostrzec mógł koniec tej sceny; dojrzał też, że Izabella, trącona przez psa, upadła na sanki. Ani przez chwilę nie wątpił, przewodnik zaś nie myślał mu przeczyć bynajmniej, że pies samochcąc rzucił się na swą panią. Spojrzał wiec naprzód czy Izabella się przypadkiem nie skaleczyła, poczem sięgnął ręką za pas po rewolwer. Ale broni nie miał ze sobą: zostawił ją był w namiocie. U nóg mu tylko leżał bat, który Mac Cready zostawił na śniegu. Thorpe chwycił za bicz i w gniewie ruszył ku Kazanowi.
Pies, przywarowawszy na ziemi, nie poruszył się nawet, by uciekać albo się bronić. Ukarany został straszliwie. Nie zaskomlił jednak pod biczem ani nie warknął.
Spostrzegł za to, jak jego pani, która się tymczasem ocknęła, podbiegła nagle do męża, pochwyciła za bicz, którego rzemień jeszcze się chwiał nad głową Thorpe’a i wstrzymała go gwałtownie.
— Nie bij go! nie bij! — krzyknęła nakazująco razem i błagalnie.
Odciągnęła go potem na ubocze.
— Kazan, — poczęła szeptać blada jeszcze i drżąca z wzruszenia, — nie rzucił się wcale na mnie. Ale, gdy się Mac Cready pochylił nad sankami, szukając w nich czegoś, — ciągnęła, ściskając coraz silniej męża za ramię, — poczułam, że się ociera ręką o plecy moje i o włosy. Wówczas dopiero Kazan dał susa. Nie, nie mnie chciał ugryźć, ale twojego przewodnika! Coś się tu musi dziać dziwnego. Boje się czegoś.
— Uspokój się, droga moja, — odrzekł Thorpe, — uspokój się, malutka. Mac Cready mówił przecież, że znał tego psa dawniej. Może go miał nawet przed nami i postępował z nim nie po ludzku, to też Kazan prawdopodobnie mu to pamięta i złość ma do niego. Muszę tę sprawę wybadać przy sposobności. Ale tymczasem, proszę cię raz jeszcze, bądź ostrożna i trzymaj się od psa zdaleka.
Izabella mu to przyrzekła. Patrząc jednak na pyszny łeb Kazana, któremu po pysku sączyły się krople krwi a jedno z oczu przymknęło się, zacięte biczem, — nie była w stanie wstrzymać odruchu wzruszenia, które starała się opanować. Nie podeszła doń jednak. Ale napół oślepłe psisko wiedziało przecież, że to ona wstrzymała karzącą je rękę. Patrząc też na nią i skomląc zcicha, pies bił po śniegu puszystym ogonem.
Tymczasem poczęło świtać; przewodnik zaprzągł psy do sanek; ruszono w drogę.
Dzień był długi i pełen mozołu. Kazan, zaprzężony w szpicy, biegł przed psami z palącem, stale przymkniętem okiem; grzbiet i boki bolały go dotkliwie pod razami ostrego, surowcowego bicza.
Biegł ze zwieszonym smutnie łbem, bez zwykłego mu podówczas zapału. A przecież nie ból fizyczny go tak nastrajał. Coś innego bardziej go bolało. Po raz pierwszy w życiu czuł zniechęcenie. Bijał go przecie przed laty Mac Cready. Dzisiaj zaś obaj pokrzykiwali nań ustawicznie, by biegł naprzód, choć chromał i zataczał się chwilami.
Najbardziej bolało go i odbierało mu chęć do życia to, że na każdym postoju, podczas każdego spoczynku, ukochana jego pani odsuwała się odeń i trzymała się zdala. Wieczorem nawet, gdy rozniecono ogień i rozłożono się obozem, siadła na uboczu i słówkiem się doń nie ozwała.
Patrzała nań tak zimno, tak surowo, że aż mu przez myśl przebiegło, czy i ona go również bić nie pocznie. Zakopał się więc w śniegu, tyłem odwrócony do ognia, wlazłszy w kąt, gdzie mrok był najczarniejszy. Znaczyło to, że biedne psie serce krwawiło mu się z żałości. I nikt prócz niej tego nie odgadł. Pani nie zawołała nań jednak, ani doń nie podeszła. Ale nie przestawała poglądać w jego stronę, pozierając również, co robił Mac Cready, który ze swej strony ukradkiem rzucał oczyma ku Kazanowi.
Po skończonym obiedzie rozbito namioty i jak wprzeddzień Thorpe z Izabellą zamknęli się w jednym z nich. Mac Cready siedział na dworze.
Zaczął padać śnieg. Mac Cready, któremu Kazan przypatrywał się ukradkiem z coraz to rosnąca ciekawością — siadłszy przy ogniu, wyciagnął butelkę whisky i gęsto z niej pociągał. Od ognia padały mu na twarz czerwone błyski; w rozchylonych ustach lśniły się białe zęby. Wstawał po wielekroć razy, podchodził do namiotu i przywierał doń uchem, nasłuchując, czy Thorpe i jego żona już śpią. W namiocie było cicho, słychać było tylko półgłośne chrapanie Thorpe’a.
Przewodnik wstał i podniósł wzrok ku niebu. Śnieg padał tak gęsty, że oczy przesłoniły mu wnet duże puszyste płatki. Otarł je rękawem i poszedł ku wydeptanym poprzednio, przed paru godzinami śladom. Już ich prawie nie było widać. Po godzinie nikt nie byłby w stanie powiedzieć, czy ktokolwiek tędy przejeżdżał. Nawet ogień, jeśli się doń dokładać nie będzie, wygaśnie i śnieg go zasypie przed świtem.
Mac Cready, nie wchodząc do namiotu, znów pociągnął kilka haustów z butelki. Coś niewyraźnie, bełkotliwie a wesoło pogadywał do siebie. Serce waliło mu w piersi jak bęben. Silniej jeszcze zatłukło się serce w piersi Kazana, gdy spostrzegł, że przewodnik pochwycił gruby, sękaty kij i postawił go sztorcem pod drzewem.
Wziął następnie Mac Cready z sanek jedną z latarń i zapalił ją. Potem z latarnią w roku podszedł do namiotu Thorpe’a.
— Ho! Thorpe... Thorpe! — zawołał półgłosem.
Ale Thorpe chrapał w dalszym ciągu.
Uchylił więc zlekka zasłony u wejścia i zawołał tym razem nieco głośniej.
— Thorpe!
I znów nie było odpowiedzi. Thorpe’owie spali.
Wówczas przewodnik, przesunąwszy rękę pod zasłonę, rozwiązał sznurki, przytrzymujące ją od wewnątrz i podniósł ją całą. Przyświecił sobie potem latarką tak, by światło padało na złote włosy Izabelli, tulącej się do mężowskiego ramienia. Wpatrzył się w nią uporczywie z paskudnym uśmiechem na ustach, z oczyma płonącemi jak węgle.
Thorpe się tymczasem ocknął. W mgnieniu oka więc zapuścił Mac Cready zasłonę i zaczął w nią bębnić zzewnątrz, nawołując:
— Ho! Thorpe... Thorpe! — powtarzał.
Tym razem Thorpe mu odpowiedział:
— Hallo!... To ty, Mac Cready?
— Tak, — mówił półgłosem przewodnik. — Możecie wyjść na chwilę? Coś się dziwnego w lesie dzieje. Ale nie budźcie żony...
Cofnął się i czekał zdala od namiotu.
Thorpe wyszedł. Mac Cready palcem wskazał na ciemną linję jodeł.
— Przysiągłbym, — rzekł, — że się tam ktoś włóczy. Przed chwila, gdym poszedł po chróst na ogień, widziałem najwyraźniej cień ludzki zdaleka. Noc do kradzieży psów niezmiernie sposobna. Chodźcie, weźcie latarnię. Jeśli mi się w oczach nie troi, tośmy powinni znaleźć ślady ludzkie na śniegu.
Podał Thorpe’owi latarnię, a sam wziął kij do ręki.
Kazan chciał warknąć głośno, ale mu głos utknął w gardzieli. Chciał poskoczyć ku swemu panu ile mu łańcuch pozwoli i przestrzec go. Ale mu przeleciało przez myśl, że gotów znów kijem za to dostać. Milczkiem poglądał więc za obu odchodzącymi. Zaczął potem wyczekiwać, nasłuchując.
Niebawem śnieg znowu począł chrzęścić. To Mac Cready powracał, sam tym razem. Kazan się temu nie zdziwił; wiedział dobrze, co znaczył nocą gruby, sękaty kij w ręku tego człowieka.
Gęba przewodnika wyglądała teraz potwornie. Zdawało się, że nie w nim niema ludzkiego; że to jakiś zwierz dziki idzie. Futrzana czapka spadła mu ze łba i śnieg sypał mu się na głowę. Chwilami poczynał paskudnie chychotać, ale się wnet hamował.
Kazan przywarował do ziemi, zaszył się w jakiś kat ciemniejszy i patrzał. Mac Cready z kijem w jednej ręce, z latarnią w drugiej szedł raźno ku namiotowi Thorpe’ów. Podszedłszy, rzucił kij na ziemię i uchylił zasłony. Zajrzawszy naprzód przezornie i spostrzegłszy, że Izabella się nie obudziła, wśliznął się cicho, jak kot. do namiotu, a potem zapuścił zasłonę.
Skoro już był w namiocie, zawiesił latarnię na gwoździu, wbitym w żerdź, pośrodku podtrzymującą namiot. Izabella spała spokojnie... Mac Cready wpatrzył się w nią uporczywie.
Poprzez mrok nocny Kazan usiłował dojrzeć, odgadnąć istotną treść niezwykłych, szybko po sobie następujących wydarzeń. Przedewszystkiem więc pan jego gdzieś zniknął. A potem, co ów przewodnik mógł był tam robić w namiocie, gdzie wszystko, co było, stanowiło własność jego pana? Przez wąską szczelinę niedomknietej zasłony widać było olbrzymi cień Mac Cready’ego.
Pies porwał się na wszelki wypadek z legowiska, siadł na zadzie; grzbiet zjeżył mu się od gniewu. Nagle rozległ się krzyk donośny. W krzyku tym słychać było przestrach okropny. Kazan poznał w nim przerażony głos swej pani i skoczył ku namiotowi. Ale wstrzymał go łańcuch i obroża werżnęła mu się w gardziel, tłumiąc warkliwe ujadanie.
Odgadywał teraz z dygotania namiotu, z potrząsanej coraz zasłony, że pani jego zmaga się w dzikiej walce z owym straszliwym człowiekiem. I znów słyszeć się dały wołania. Nawoływała Thorpe’a, a potem rozległo się głośne:
— Kazan, Kazan!
Pies skoczył znowu i znów się zwalił na grzbiet. Raz, drugi i trzeci szarpnął się z całej siły. Surowcowa obroża rznęła mu gardziel, wrzynała mu się w ciało, jak nóż. Musiał przez chwilę odpocząć, zaczerpnąć tchu.
W namiocie tymczasem walka trwała wciąż, coraz zacieklejsza. Przez wąską szczelinę widać było dwa cienie, to zmagające się z sobą w postawie stojącej, to znów walące się na ziemię i tarzające się w zaciekłym uścisku. Jeszcze raz porwał się pies w straszliwym wysiłku, naparł całym swym ciężarem, wyjąc z wściekłości. Nagle coś mu trzasło dokoła karku. Obroża pękła.
Szybciej nad mgnienie oka wpadł do namiotu i skoczył przewodnikowi do gardła. Dość było jednego zaciśnięcia potężnych szczęk. Mac Cready chrapnął głucho, coś jakby jęk wydarło mu się z krtani, zwalił się na kolana naprzód, a potem padł na wznak. Kazan, pijany krwią, cieknącą mu po pysku, głębiej jeszcze zapuścił kły w rozszarpana gardziel swego wroga.
Ale wnet posłyszał nawoływanie swej pani. Izabella, ciągnąc go za obrosły siercią kark, nakazywała, by porzucił swą ofiarę. Długo się nie dał odciągnąć, ale wreszcie rozluźnił szczęki. Ona wówczas pochyliła się nad zagryzionym i długo się weń wpatrywała; potem zakryła sobie twarz oburącz.
Cofnęła się następnie do posłania i ciężko padła na futro. Utkwiła w nie twarz i tak leżała bez ruchu. Kazan, niepokojąc się, podszedł ku niej. Obwąchał jej twarz i zimne jak lód ręce; czule przytulił się do nich pyskiem. Nie poruszyła się jednak. Oczy wciąż miała przymknięte.
Kazan siadł przy posłaniu, nie spuszczając oczu z trupa, gotów się nań rzucić ponownie, gdyby zaszła potrzeba. Czemu jednak i ona się nie porusza? — dziwił się i zastanawiał. Poruszyła się wreszcie, nawpół odemknęła oczy i pogładziła go po łbie.
A jednocześnie śnieg zachrzęścił pod czyjemiś krokami. Pies podbiegł ku wejściu. W odblasku ogniska dostrzegł Thorpe’a, idącego powoli w pomroce, wspierającego się ciężko na kiju, zataczającego się z osłabienia, z twarzą czerwoną od krwi.
Na widok kija Kazan zatrząsł się z przerażenia. Co powie pan, spostrzegłszy, że zagryzł mu przewodnika. Będzie go znów bił niechybnie, bez litości.
Chyłkiem wysunął się z namiotu, wpadł w mrok i skrył się w gąszczu. Tam dopiero przystanął, odwrócił się, głucha skarga, bolesna a pełna miłości, ścisnęła mu krtań i wraz zamarła. Po tem, co zrobił, będzie teraz bity, bity bez ustanku. Nawet ona bić go teraz będzie niewątpliwie. Jeśli tu zostanie, pobiegną za nim, schwycą go i oboje go będą bili.
Ozwała się w nim krew wilcza. Spojrzał w głęboką otchłań lasów. Tam, w tej pomroce, nie było kijów ani pałek, nie było ostrych, surowcowych batów. I nikt go tam nie odnajdzie nigdy.

Jeszcze chwilę zdawał się wahać. A potem milczkiem zagłębił się w mrok, jak owe dzikie stworzenia, do których wracał.


WYZWOLONY!

Wiatr zawodził płaczliwie nad wierzchołkami jodeł. Kazan przez część nocy włóczył się po ostępach.
Następnie podsunął się znów ukradkiem do obozowiska i, nie śmiąc wychylić się z gąszczy, położył się, drżący, w głębokim śniegu, wpatrując się w namiot, gdzie się rozegrała owa walka straszliwa.
Czuł śmierć w powietrzu, śmierć, którą sam zadał człowiekowi. I trzy czwarte psa, jakie w nim tkwiło, skomliło teraz żałośnie, gdy ćwierć wilka, jaką miał we krwi, srożyła się groźnie jeżąc kark, szczerząc kły, gotowa znowu śmierć zadawać.
Po trzykroć razy widział, jak Thorpe, zataczając się, z owiązaną w chusty głową, wychodził przed namiot i nawoływał:
— Kazan! Kazan! Kazan!
Izabella wychodziła również za każdym razem wraz z Thorpe’em. W blasku ogniska Kazan widział ją teraz, taką samą jak wówczas, gdy skoczył, by jej bronić i gdy zagryzł człowieka. Jeszcze była blada jak śnieg pod wrażeniem niebezpieczeństwa, jakie jej było groziło; jeszcze jej wyraz przestrachu nie całkiem znikł z błękitnych oczu. I ona również nawoływała:
— Kazan! Kazan! Kazan!
Zdawało się chwilami, że instynkt psa weźmie w nim górę; drżąc z radości, poczynał pełzać ku ludziom, gotów niemal z pokorą poddać się ich kijom, jakie, jak sądził, spaść mu wnet miały na grzbiet. To znów strach w nim poczynał górować; brała górę obawa, by go nie bito; znów więc cofał się i krył się coraz w mroczną gęstwinę. Thorpe i Izabella wrócili wreszcie zniechęceni do namiotu i znów zapadła cisza.
Widząc, że niema już nikogo, że ognisko już poczyna wygasać, Kazan postanowił wreszcie podsunąć się ku sankom i ku napół wypalonym głowniom. Nieco opodal pod derką leżał trup zażartego przezeń człowieka. Thorpe go wyciągnął z namiotu i rzucił pod krzakiem.
Chcąc się ogrzać, Kazan się położył przy wypalonem ognisku ze łbem na wysuniętych ku przodowi łapach, z oczyma wlepionemi w namiot, gotów na pierwszy szmer najlżejszy zbiec chyłkiem do lasu. Usiłował nie spać, wnet jednak zmogło go błogie ciepło, bijące nań od żarzących się węgli i gorących popiołów. Oczy jęły mu się kleić. Otworzył je jeszcze raz i drugi, zamknął i wreszcie zasnął na dobre.
Śnily mu się to słodkie pieszczoty kobiecej dłoni, to znów walki zajadłe, aż kłapał zębami nakształt hiszpańskich kastanjetów... I nagle zerwał się w chwili właśnie, gdy zasłona namiotu zlekka się poruszyła. Uciekł i zaszył się w jodłowe zarośla.
Był świt. Z namiotu wyszedł Thorpe, trzymając swą młodą żonę za rękę; w drugiej ręce miał strzelbę. Oboje spojrzeli naprzód na leżącego pod derką trupa. Potem Thorpe, przechyliwszy głowę w tył, począł wołać:
— Ho, o, o, o... Kazan! Kazan! Kazan!
Kazan poprzez zwarte, nisko opadające gałęzie jodłowe popatrzał naprzód na Thorpe’a, potem na strzelbę i począł dygotać cały ze strachu. Pan chciał go niewątpliwie znęcić w pobliże tej rzeczy, co zabija.
— Kazan! Kazan! Ka, a, a, a, zan! — nawoływał Thorpe w dalszym ciągu.
Ale Kazan wiedział, że dla tej zabójczej, zimnej rzeczy, jaką Thorpe trzymał w ręku, niema odległości. Niebezpieczeństwem było dłużej tu jeszcze pozostawać. Po raz ostatni zwrócił jeszcze ku Izabelli oczy, pełne niewypowiedzianych pragnień umiłowania i tkliwości. Już jednak wybiła godzina rozstania. Brała go chęć wypłakać jeszcze szaremu niebu gorycz swą i rozpacz osamotnienia. Ale zmilkł, bo się bał, że go spotrzegą.
— Poszedł sobie! — rzekła wzruszona Izabella.
— Tak, poszedł! — rzekł Thorpe drżącym, niepewnym głosem. — Byłem dlań niesprawiedliwy. On wiedział, a ja nie wiedziałem. Żałuję, żałuję niewymownie, żem go tak pobił, jak głupiec! Teraz już zapóźno... Ruszył w świat i już do nas nie wróci.
— Nie, nie! Wróci... — żywo odparła Izabella. — Nie opuści mnie, zobaczysz. Taki był do mnie przywiązany. Dziki był i straszny. Ale wiedział dobrze, jakem go bardzo lubiła. Wróci!... Słuchaj...

Hen, z głębi lasu dolatywało do obozowiska długie, rzewliwe wycie. Była to pieśń pożegnalna Kazana.


SPOTKANIE

Siadłszy na zadzie, Kazan począł długo węszyć powietrze: węszył swobodę, którą się teraz mógł cieszyć dowoli. Świt się czynił, a wraz z nim gubiły się teraz resztki mroków w ciemnych gęstwach leśnych.
Od owej chwili, gdy hen, daleko nad brzegami rzeki Mackenzie[6] nabyli go od Czerwonoskórych kupcy, handlujący w owych okolicach i gdy go po raz pierwszy zaprzężono do sanek, marzył on niejednokrotnie, rwał się ze wszystkich sił do swobody, do której ciągnęła go owa ćwierć krwi wilka, jaką w żyłach wyczuwał. Nigdy jednak nie śmiał posiąść jej całkowicie. Gdy ją wreszcie osiągnął, czuł się początkowo jakby zbitym z tropu.
Słońce wytoczyło się już było zupełnie na niebo, gdy się znalazł nad brzegiem zamarzniętych, cichych mokradeł w zapadlinie pomiędzy dwoma pasmami wzgórzy. Smukłe jodły i cedry rosły na obrzeżu mokradeł tak zwarcie, że śnieg ledwie zlekka przyprószył ziemię pod ich gałęźmi a światło tak się przez nie skąpo sączyło, że panował tam ledwie szary brzask.
Światło dzienne nie rozpraszało jednak całkowicie niepokoju Kazana. Czuł się wolnym, dokoła nie było nic, coby mu miało przypominać znienawidzonych ludzi. Brakło mu jednak towarzystwa innych psów, ognia, zawczasu już przygotowanego jadła, sanek, do których tak był nawykł, słowem wszystkiego, co od tak dawna wypełniało mu całe życie. Czuł się sam.
Pies w nim żałował tego wszystkiego; żalił się na swą dolę. Ale jednocześnie budził się w nim wilk. Opowiadał on psu, że hen, gdzieś w owym cichym, rozległym świecie tają się jego bracia, że dość mu siąść na zadzie i zawyć, skarżąc się na osamotnienie, by ich tu zwołać do siebie. Czuł już po kilkakroć razy, jak w piersiach, w krtani grać mu poczynają dźwięki rodzinnego zewu; nie odrazu jednak zdołał go ze siebie wyrzucić.
Z posiłkiem mniej miał znacznie kłopotu. W południe mniej więcej przyparł do drzewa wielkiego białego królika i pożarł go. Ciepłe mięso i krew czerwona wydały mu się znacznie smaczniejsze od mrożonych ryb i sadła, jakie jadał codziennie; smakowitość też tego nieznanego posiłku dodała mu otuchy.
W ciągu popołudnia polował znów na króliki i dwa z nich jeszcze zabił. Dotychczas nie zaznał rozkoszy łowów, nie wiedział, co to jest możność zabijania tylu sztuk, ile mu jeno przeszło przez głowę, choćby nawet nie miał zjadać wszystkiego, co upolował.
Wreszcie osądził, że króliki zbyt łatwo dają się zabijać. Nie potrzebował z nimi zupełnie walczyć. Były bardzo świeże, mięso miały bardzo delikatne, smakowały mu, gdy był głodny, — ale uczucie zwycięstwa było nikłe. Ruszył więc na poszukiwanie grubszej zwierzyny.
Szedł otwarcie, nie myśląc się kryć, z podniesionym w górę łbem, ze zjeżonym grzbietem. Puszystym ogonem machał swobodnie, po wilczemu. Całem ciałem drżał z ochoty do życia, z żądzy czynu. Instynktownie kierował się ku północnemu zachodowi. Wiódł go tam zew dni niegdyś przeżytych nad brzegami rzeki Mackenzie o tysiąc mil[7] stamtąd.
Napotykał po drodze tropy rozmaite, wietrzył zapachy, jakie pozostały na śniegu w śladach kopyt łosi i karibu. Rozpoznał odciski miękich, pokrytych futrem łap rysia. Wytropił lisa po drodze, aż wyszedł wreszcie na polanę, okoloną wysokiemi jodłami, pokrytą zdeptanym, okrwawionym śniegiem. Leżał tam łeb puhacza, pierze, skrzydła i wyszarpane trzewia. Pojął stąd, że nie był jedynym na okolicę myśliwym.
Nad wieczorem natrafił na inne tropy, żywo przypominające jego własny ślad na śniegu. Był to trop świeży jeszcze, to też, zwęszywszy mocną woń niedawnych wycisków, przysiadł na zadzie i począł skowyczeć, usiłując odnaleźć w krtani dźwięki wilczego wycia.
W miarę, jak się w lesie rozwłóczyły i rosły coraz nocne cienie, osamotnienie odczuwał tem dotkliwiej, tem żywsza brała go chęć zwołania do się swych dzikich braci. Biegł prawie cały dzień, ale zmęczenia nie czuł zupełnie. Noc była widna, niebo usiane gwiazdami. Księżyc wschodził.
Znów przysiadł na śniegu, zadarł pysk ku wierzchołkom jodeł i nagle zbudził się w nim wilk: ponure, przeciągłe wycie poleciało hen, w oddale, milami, poprzez nocną ciszę.
Przestawszy wyć, siedział jeszcze i nasłuchiwał, pyszniąc się niezwykłemi, nowemi dla się tonami, jakie udało mu się dobyć z gardzieli. Na zew jednak nie odpowiedziało mu nic. Nie zdał sobie sprawy, że zawył pod wiatr i że pęd powietrza zwiewał jego wołanie. Tylko łoś zerwał się ze snu gdzieś tuż w pobliżu i począł uciekać, aż mu pod kopytami trzaskało leśne podszycie, a rozłożyste rogi łomotały o gałęzie drzew nakształt głuchego walenia w bęben.
Po dwakroć jeszcze zawył w oddale Kazan, by się upewnić, że odtąd wyć już potrafi. Poczem znów ruszył w drogę.
Znalazł się wreszcie u podnóża stromej, pokrytej garbami wyniosłości, wdrapał się na nią krętym ślimakiem i stanął na szczycie.
Wydało mu się tam, jakby księżyc i gwiazdy były mu bliższe — aż się tem zdumiał. Poczem spojrzawszy na drugie zbocze wyniosłości, ujrzał pod stopami rozległą równinę z zamarzłem jeziorem, skąpaną w księżycowem świetle. Z jeziora wypływała rzeka, również biała od lodowej skorupy, gubiąca się gdzieś dalej śród drzew nie tak już gęstych i zwartych — o ile to mógł był osądzić — co jodły, rosnące dokoła moczaru.
I nagle w dali, na równinie rozległ się zew podobny do tego, jaki sam rzucił przed chwilą, — dało się słyszeć wilcze wycie! Kłapnął potężnie szczękami, z pod drgających warg błysnęły mu kły i już miał rzucić w dale odzew. Ale instynkt nieufności „Wildu“[8], jaki miał we krwi, nakazał mu mieć się na ostrożności i zmilczeć narazie.
Nasłuchiwał więc w dalszym ciągu, drżąc cały, dając się ogarnąć ledwie hamowanemu, dzikiemu podniecaniu. Wnet wycie rozległo się znów już znacznie bliżej, a potem odpowiedziały za nie inne wycia, mieszając się z ostrem, wysokiem ujadaniem. Wilki zbierały się na nocne łowy.
Kazan, wciąż siedząc na zadzie i dygocąc całem ciałem, nie ruszał się z miejsca. Nie, by go strach ogarniał. Ale dlatego, że ów szczyt wzgórza, odzie się znajdował, wydawał mu się jakby dzielić dwa różne światy.
Tam, u stóp, wprost przed nim, poniżej był świat nowy, nieznany, bez ludzi i ludzkiej niewoli. Poza nim zaś unosiło się w powietrzu coś, co go ciągnęło do się poprzez przestrzenie, zalane księżycową, rwącą oczy poświatą. Kobieta, taka dlań łagodna i dobra, której głos zdawał się jeszcze słyszeć w oddali, której delikatną pieszczotę zdawał się jeszcze wyczuwać. Wydało mu się, że słyszy jeszcze jej dźwięczny śmiech, który go czynił tak szczęśliwym, że jeszcze dostrzega jej śliczną twarzyczkę.
Na któryż z owych dwóch zewów ma odpowiedzieć? Czy na ów, co go wołał tam, hen, na rozlegle równiny? Czy też na tamten drugi, co nęcił go między złych ludzi, ku ich kijom i świszczącym i rzemieniom batów. Długo trwał tak nieruchomy, wahający się, zwracając łeb coraz to w tę, to znowu w tamtą stronę.
Wreszcie zbiegł na równinę.
Przez całą noc trzymał się pobliżu stada wilków, bacząc jednak, by się doń zbytnio nie zbliżyć. I dobrze zrobił. Sierć jeszcze przesiąkniętą miał swoistą wonią noszonej przez się uprzęży, wonią ludzi, w pobliżu których przebywał. Wilki rozszarpałyby go niezwłocznie. Instynkt samozachowawczy stworzeń Wildu, jaki się w nim rozbudził nakształt cichego szeptu ojczystych i dziadowskich wilczych pokoleń, powiedział mu, pouczył go, iż naprzód przejąć się musi inną wonią, tarzając się długo w śniegu tam, gdzie najwięcej odnajdzie śladów swych dzikich braci.
Horda wilcza upolowała nad brzegiem jeziora karibu i ucztowała prawie do świtu. Kazan wdychał w siebie wiatr, nań lecący. Z wiatrem szły don wonie krwi i ciepłego jeszcze mięsa, łechczące mu mile nozdrza. Bystry słuch chwytał trzaskanie kości w potężnych szczękach. Instynkt samozachowawczy jednak silniejszy był od pokus.
Za dnia już, gdy się wilki rozproszyły we wszystkie strony na równinie, zbliżył się powoli Kazan do miejsca uczty. Zastał tam już tylko śnieg, splamiony krwią, pokryty rozwleczonemi wnętrznościami i poszarpanemi strzępami łykowatej skóry. Na grubych kościach trzymały się jeszcze kawały mięsa, porzucone przez objedzone stado. Kazan zatopił pysk w tych resztkach i znów tarzać się począł po śniegu, by przesiąknąć wyziewami ucztujących wilków.
Wieczór go tam jeszcze zastał, a gdy się już na niebie pojawił księżyc i gwiazdy, znów począł wyć, tym razem już bez obawy.
Inne stado nadciągało wówczas z południa, pędząc przed sobą ściganego karibu, którego starało się zagonić na zamarznięte jezioro. Noc była prawie równie widna jak dzień; w świetle księżyca dojrzał Kazan ścigane zwierzę, samicę, ledwie się była wyłoniła z jodłowego lasu z wilkami na tropie. Wilków było około dwunastu; rozbiły się one na dwa stadka, formujące się każde pod wodzą starego samca w dwa półbarki podkowy i starające się oskrzydlić ściganą zwierzynę.
Gdy karibu przebiegł tuż obok Kazana, pies porwał się z donośnem, wrzaskliwem ujadaniem i puścił się za zwierzyną lotem strzały, przywarłszy ściganemu niemal do pęcin. Karibu przebiegłszy około dwustu jardów[9] skręcił w prawo i wpadł na jednego z przywódców wilczej zgrai, który mu zabiegł drogę, szczerząc zęby. Na mgnienie oka karibu przystanął, ale chwili tej starczyło Kazanowi by mu się rzucić do gardła.
Gdy reszta wilków nadbiegała z głośnem ujadaniem, karibu zwalił się na ziemię, ciężarem swym przytłaczając napół Kazana, który mimo to tem silniej zacisnął kły, wżerając się w gardziel swej ofierze. Choć ciężar ten przygniatał go i dech mu zapierał, nie puścił jednak upolowanej zwierzyny. Była to pierwsza wielka zdobycz. Krew paliła go, bardziej wrząca niż ogień; harczał też z zaciekłości przez zawarte zęby.
Dopiero wyczuwszy ostatnie drgawki konania karibu, dobył się Kazan z pod rozrosłej jego piersi. W ciągu dnia upolował był i zjadł królika, to też nie był głodny. Cofnął się wiec i siadłszy na śniegu, począł się przypatrywać, jak stado wilków jęło szarpać i rwać na strzępy upolowaną sztukę.
Gdy już uczta miała się ku końcowi, podsunął się chyłkiem ku swej braci, roztrącił dwu z pośród nich pyskiem i na powitanie otrzymał potężne draśnięcie zębami.
Zastanawiał się właśnie, cofnąwszy się nieco na ubocze, czy się powinien napierać ich towarzystwa, gdy nagle wielka wilczyca, odbiwszy się od stada, rzuciła się doń, usiłując go chwycić za gardziel. Ledwie miał czas odparować natarcie, osłoniwszy się barkiem, poczem zwalił się wraz z napastnicą w śnieg i jął się wraz z nią tarzać po ziemi.
Wnet oboje porwali się znów na łapy, ale tymczasem ta gwałtowna utarczka zwróciła już na nich uwagę całego stada. Wilki porzuciwszy niedojedzonego karibu, zatoczyły zwarty krąg, błyskając kłami, jeżąc szczeciniaste, żółtawo-szare grzbiety, a tymczasem jeden z dwóch prowodyrów ruszył ku Kazanowi, wyzywając go na bój. Skoro obaj stanęli już do walki, straszliwy pierścień zacisnął się dokoła obu zapaśników.
Ów turniej w zamkniętym kręgu widzów nie był dlań rzeczą nową ani nieznaną. W ten sam sposób przecież walczą ze sobą psy uprzężne, gdy chcą rozstrzygnąć spory swe i swary. Jeśli człowiek nie nadejdzie na czas z biczem lub kijem, bójka kończy się wówczas śmiercią niezawodną jednego z dwu zapaśników. Niekiedy obaj giną nawet.
Tu jednak nie sposób się było spodziewać, by ich miał człowiek rozdzielić. Dokoła ciągnął się łańcuch zamknięty bestyj o ostrych zębach, wyczekujących niecierpliwie na wynik bójki, gotowych rzucić się na tego z pośród dwu zapaśników, który pierwszy zwali się na wznak lub na bok i rozszarpać go w strzępy. Kazan czuł się tam najzupełniej obcym. Ale wiedział, że ze strony widzów nie grozi mu żadne niespodziewane natarcie. Prawa walki dla obu przeciwników były jednakie i równie sprawiedliwe.
Obchodził go więc jedynie rozrosły szary prowodyr, który go wyzwał na pojedynek. Ramię o ramię krążyli w koło, wypatrując chwili sposobnej, w której możnaby się rzucić na przeciwnika. I wnet tam, gdzie przed chwilą jeszcze rozlegało się głośne mlaskanie szczęk, trzask rozgryzanych kości i darcie żywego mięsa, teraz zaległa cisza.
Zwyrodniałe psy z Ziemi Południowej o słabych nogach i delikatnej gardzieli warczałyby groźnie w podobnych okolicznościach, błyskając ostremi kłami. Kazan i wielki wilk przeciwnie zachowywały spokój przynajmniej pozorny. Śpiczaste ich uszy, nastawione ku przodowi, nie zwijały się w tył bojaźliwie, ani puszyste kity ogonów, wiewające na wietrze, nie podginały się im pomiędzy tylne łapy.
Nagle wilk natarł po raz pierwszy tak gwałtownie, że Kazan ledwo zdołał uskoczyć. Potężna paszcza zawarła się ze stalowym trzaskiem, z czego skorzystał Kazan, by cios odparować ciosem. Ostremi zębami worał się przeciwnikowi w łopatkę. I znów obie bestje krążyć poczęły w koło, przywarłszy bokami do siebie.
Oczy rozpalały się im coraz bardziej, wargi marszczyły się, odsłaniając ostre szpice zębów. Teraz Kazan miał natrzeć z kolei, próbując śmiertelnego chwytu za gardziel. I on jednak chybił również o włos, znów więc rozpoczął się taniec wirowy obu zapaśników.
Wilkowi krew płynęła obficie z rozszarpanego ramienia, plamiąc śnieg czerwonemi piętnami. Nagle Kazan padł na ziemię z przymkniętemi do połowy ślepiami (był to dawny podstęp, jakiego się nauczył jeszcze w dzieciństwie). Wilk zdumiony przystanął i pochylił się nad przeciwnikiem. Wówczas Kazan, obserwujący go z pod oka, wyczekał, aż gardziel wilka znajdzie się w obrębie jego zasięgu, by znów spróbować chwytu. Ale znów mu się nie powiodło i rozległo się głośne klaśnięcie zatrzaskującej się w powietrzu paszczy. Wilk, zwinny jak kot, okręcił się na tylnych łapach i odwrócił doń tyłem.
Wówczas dopiero zaczęła się prawdziwa walka. Obie bestje rzuciły się wzajem na się i z impetu piersią zderzyły się o pierś. Kazan, wciąż usiłujący uchwycić przeciwnika za gardziel, siepnął się ponownie. Chybił znowu o grubość włosa, a wilk tymczasem, skorzystawszy z chwili, gdy przeciwnik łeb przed nim pochylił, chwycił go zębami za kark.
Chwyt był potężny. Kazana strach jął ogarniać. W karku czuł ból dojmujący. Mimo to zdołał przeciągnąć łeb wilczy nieco ku przodowi i chwycił go zębami za jedną z przednich łap w przegubie.
Kość przedramienna chrobotnęła mu w potężnym uścisku zębów, wpijających się poprzez sierć i ciało. Wilki tem baczniej jęły się teraz przyglądać zapasom. Zbliżało się rozwiązanie, który z nich pierwszy puści przeciwnika i zwali się w śnieg — hordzie na pożarcie.
W tejże chwili Kazan, zebrawszy całą swą moc w rozpaczliwym wysiłku, zdołał się wyprostować pod potężnym naciskiem przeciwnika i gwałtownem siepnięciem wydarł mu się z paszczy.
Poczem, ledwie poczuwszy się wolnym, rzucił się na wilka, który mając strzaskaną łapę, z trudem utrzymywał równowagę. Zebrał się w sobie, zwinął w kłąb i całym sobą pchnął wilka w piersi. Ów zachwiał się, zwalił na wznak, a w temże mgnieniu oka rzuciła się nań cała horda, rwąc już w sztuki dawnego swego przywódcę, który utracił był siły i władzę.
Kazan odsunął się na ubocze, patrząc, jak rozżarta, wyjąca sfora okrwawionemi pyskami rozszarpywała powalonego; sam dyszał ciężko z wysiłku i we łbie mu się mąciło. Czuł się niezmiernie słaby.
Brała go też chęć, by się położyć na śniegu. Ale nieomylny instynkt samozachowawczy dawnych pokoleń przestrzegł go, by tego nie czynił.
Od stada odbiła się tymczasem młoda szara wilczyca, smukła i gibka, i zwolna podeszła ku niemu. Położyła się naprzód przed nim kornym, poddańczym ruchem, potem podniosła się żywo i jęła mu obwąchiwać krwawiące rany.
Było to śliczne, doskonale zbudowane stworzenie. Kazan nie zwracał jednak na nią uwagi. Zbyt zajmował go widok, jak ginął dawny prowodyr, którego kości trzaskały teraz, jak przedtem trzeszczały kości karibu, a mięso i skórę rwały w strzępy rozżarte wilki.
Przepełniała go duma, szepcąca mu, iż godzien jest odtąd swych nowych braci, których już sobie zdobył. Skoro odtąd rzuci swój zew ku gwiazdom i ku księżycowi poprzez wielka Białą Pustynię, odpowiedzą nań chmurni chyżonodzy myśliwcy i zgromadzą się przy nim niezwłocznie!
Odzyskawszy nieco siły, rzucił jeszcze raz okiem ku hordzie zażerającej pokonanego i ruszył truchtem ku najbliższym jodłom. Nim się jednak pomiędzy nie zaszył, odwrócił się jeszcze i spostrzegł, że idzie za nim Szara Wilczyca, którą tak odtąd będziemy zwali.
Byla odeń zaledwie o kilka jardów i szła w trop jakby nieco onieśmielona. Coś, co nie było ani wonią krwi, ani zapachem drzew balsamowych[10], ani żywicznym aromatem sosen — unosiło się w powietrzu, pod roziskrzonemi gwiazdami, w kojącej ciszy nocnej. Owo coś biło wonią od Szarej Wilczycy.
Zajrzał jej w oczy, któremi się zdawała pytać go o coś. Młoda była, ledwie wyrosła ze szczenięcia. Na łbie, na grzbiecie lśniła się jej w księżycowem świetle mięka, jedwabista sierć. W błyszczących oczach Kazana wyczytała nagle podziw i zaskomliła cichutko.
Kazan podszedł do niej. Wsparł łeb na jej grzbiecie i wyczuł, że zadrżała pod dotknięciem. Obojgiem owładnął czar nocy i gwiazd migotliwych. Z kolei Szara Wilczyca sięgnęła Kazanowi pyskiem do ran i poczęła je lizać, chcąc uśmierzyć ból dojmujący. Kazan zaś marzył o innych pieszczotach, co go taką przepełniały błogością.

Wnet potem z najeżonym dumnie grzbietem, ze łbem wzniesionym ku górze, zapuszczał się ramię do ramienia z Szara Wilczycą coraz głębiej w gąszcze jodłowe.


NAPAD NA SANKI

Nocy tej znaleźli oboje spokojne schronisko pod drzewami balsamowemi i rozłożystemi jodłami. Ziemia, pokryta miękiem, drobniutkiem igliwiem, którego śnieg nie zasypał, stała się im wygodnem legowiskiem. Szara Wilczyca przytuliła się całem swem młodem, jędrnem ciałem do Kazana i całą noc lizała mu rany.
O świcie zaczął padać śnieg puszysty a tak gesty, iż cały krajobraz przesnuł się im jakby ruchomą, drgającą zasłoną. Zrobiło się znacznie cieplej: w olbrzymiej, nieogarnionej ciszy słychać było jedynie motyli lot płatków śniegu. Przez cały dzień Kazan biegał razem z Szara Wilczycą i tylko od czasu do czasu zwracał łeb ku wyżynie, jaką przebył przed dwoma dniami, a wówczas grały mu w gardzieli jakieś dziwne, nieznane dźwięki, których Szara Wilczyca nie była w stanie zrozumieć.
Nad wieczorem, gdy w ciągu dnia nie napotkano zwierzyny, powiódł Kazan Szara Wilczycę nad brzeg jeziora, ku resztkom, jakie pozostać mogły jeszcze z uczty wilczej z przedednia.
Ale choćSzara Wilczyca nie zetknęła się dotychczas bezpośrednio z zatrutem mięsem, z przynętami chytrze rozkładanemi przez człowieka na listowiu zdradliwych wilczych dołów, z wnykami, zastawianemi na zwierza, — wieczysty przecież instynkt Wildu grał jej w żyłach, uczył ją, iż dotknięcie się nieżywego, wystygłego mięsiwa grozić może niebezpieczeństwem.
Kazan w sprawach tych lepiej był od niej uświadomiony. Wraz z panami swymi widywał niejednokrotnie zwłoki licznych zwierząt, niczem niegroźne, nieraz też przypatrywał się jak myśliwcy zapuszczali kapsułki strychniny w kiszki zabitych zwierząt, które służyć miały za przynętę. Raz nawet sam się dał przez nieuwagę schwytać w potrzask i pamiętał dobrze piekący uścisk żelaza. Teraz jednak wiedział dobrze, że od przedednia żaden człowiek się tu nie pojawił, to też zachęcał Szarą Wilczycę, przypatrująca mu się z brzegu, by wraz z nim zapuściła się między spiętrzone potężne złomy lodów[11].
Zdecydowała mu się wreszcie towarzyszyć. Tak była jednak zbita z tropu, że w pewnej chwili zwaliła się ciężko na zad, gdy Kazan kopać począł przedniemi łapami w miekim śniegu, chcąc z pod niego odgrzebać resztki karibu, jakie się tam wybornie przechowały. Tknąć jednak nie chciała za nic, aż wreszcie Kazan widząc, że jej nie zachęci do jadła, sam się czegoś przeląkł i nie tknął zmarzłego mięsa.
Wiele jeszcze innych nowych rzeczy powiedzieli sobie wzajem nocy i dni następnych. Trzeciej z kolei nocy Kazan wyciem sprowadził do się to samo stado wilcze i powiódł je na łowy. Zdarzyło się tu raz i drugi i trzeci, nim księżyc malejący coraz w ostatniej kwadrze nie znikł wreszcie z wygwieżdżonego nieba. Za każdym razem polowanie się mu powiodło. Następnie polował samowtór wraz z Szarą Wilczyca, której towarzystwo coraz mu się stawało milsze; wówczas żywili się oboje białemi królikami.
Mimo jednak owe ponęty towarzyszki zdarzało się nieraz, iż Kazan wdrapywał się wraz z nią na wzgórze, wznoszące się ponad rozległą równiną, skąd się nie oddalał i usiłował wyjaśnić jej, co pozostawił poza sobą. Ów zew przeszłości był tak silny, że niejednokrotnie z trudem jedynie się opierał chęci powrotu ku namiotowi Thorpe’a, dokąd zawiódłby z sobą Szarą Wilczycę.
Aż raz wydarzyło się coś niespodziewanego. Para włóczyła się pewnego dnia u podnóża drobnego łańcucha pagórków, gdy Kazan dojrzał nagle na zboczu, jakie się przed nim wznosiło, coś, na widok czego serce mu znagła bić przestało. Człowiek jakiś z sankami, zaprzężonemi w psy, zbliżał się ku ich dziedzinom.
Para nie mogła go zwietrzyć, bo był od niej pod wiatr. Niespodziewanie błysnęło im też coś w słońcu, w czem Kazan rozpoznał ową straszliwa rzecz w rękach człowieka, rzecz którą znał tak dobrze, rzecz, co zdaleka plwa ogniem i piorunem i zabija.
Rzucił hasło i wraz z Szara Wilczycą zaczął uciekać co tchu w piersiach. A wtem rozległ się huk wystrzału i świst mu przeszył powietrze tuż ponad głową; odpowiedział nań głuchem warczeniem, w którem taiła się wściekłość na ludzi i na ów przedmiot, zionący śmiercią.
Wnet potem rozległ się drugi wystrzał; tym razem Szara Wilczyca zaskowyczała z bólu i upadla na śnieg.
Porwała się przecież niezwłocznie na łapy i wraz z Kazanem ruszyła ku gęsto podszytemu zagajowi. Tam zatrzymała się na chwilę, by wylizać poranioną łopatkę; Kazan tymczasem stał na czatach.
Człowiek ze strzelbą szedł za ich tropem. W miejscu, gdzie Szara Wilczyca upadła, przystanął i przyjrzał się odciskom na śniegu. Poczem ruszył dalej.
Kazan podparł pyskiem Szarą Wilczycę, pomagając się jej podnieść. Para ruszyła śpiesznie i wnet znalazła znacznie pewniejsze schronisko w zwartym gąszczu u brzegów jeziora. W ciągu całego dnia Szara Wilczyca leżała w śniegu, Kazan zaś stał na straży, to wietrząc, to znów wysuwając się ostrożnie z gąszczy na zwiady. Ale człowiek zaniechał pościgu.
Nazajutrz Szara Wilczyca kulała. Para, przeszukując pieczołowicie wszystkie zapadliny okolicy, odnalazła wreszcie ślady dawnego obozowiska. Kazan wyszczerzył zęby i warczał nienawistnie na człowieka, po którym został jeszcze swąd ludzki w powietrzu. W piersiach wzbierała mu chęć pomszczenia się za ranę Szarej Wilczycy. Własne blizny, ledwie niedawno zasklepione, zwiększały jeszcze wściekłość. Przywarł pyskiem do ziemi i usiłował zwietrzyć pod świeżym śniegiem, w jakim kierunku poszedł stąd człowiek. O strzelbie nawet zapomniał.
Przez trzy dni następne biegł Kazan z kulejąca wciąż Szarą Wilczyca na chybił-tafił, wprost przed siebie, przebywając w ten sposób znaczną przestrzeń. Po owych trzech dniach nocą, w ciągu której pojawił się na niebie nowy księżyc w swej pierwszej kwadrze, wpadł Kazan na jakieś ślady.
Ślad był tak świeży jeszcze, że przystanął nagle jakby go kula wstrzymała w biegu. Każde ścięgno poczęło w nim dygotać, sierć mu się zjeżyła na grzbiecie.
Był to trop ludzki. Na śniegu widać było koleiny sanek, odciski łap psów uprzężnych i ślady rakiet, jakie idący człowiek miał na nogach.
Kazan wzniósł łeb ku gwiazdom; z gardzieli dobył mu się przeciągły, dziki, okrutny zew, nawołujący hordy bratnie z niezmiernych przestrzeni Wildu. Nigdy jeszcze dotąd zew jego, powtórzony teraz po parękroć, nie był równie ponury i przerażający.
Posłyszano go i wnet odpowiedziało mu wycie jedno, drugie, trzecie i coraz nowe. A Szara Wilczyca z kolei przysiadła na zadzie i poczęła mu wtórować.
Tam zaś hen, na białym śniegu człowiek spłoszony, ze zmętniałemi z trwogi oczami, przystanął, powstrzymał psy i począł się wsłuchiwać w wycie wilków; z sanek ozwał się czyjś slaby głos:
— Ojcze, to wilki. Czy one nas ścigają?
Mężczyzna zmilczał. Był to już człowiek starszy, Księżyc srebrzył mu długą białą brodę, przydając postaci jakiś charakter widmowy. Na sankach leżała młoda kobieta, która teraz uniosła głowy z nad niedźwiedziej skóry, służącej jej za wezgłowie. Oczy jej rozbłysły nagle w księżycowej poświacie. I ona również była blada. Włosy spadały jej na barki grubym, jedwabistym warkoczem; do piersi tuliła zwój futer.
Mężczyzna po dłuższej chwili odrzekł:
— Gonią za tropem; ścigają niewątpliwie renifera albo karibu.
Popatrzył uważnie na strzelbę i dodał:
— Nie niepokój się, Jeannie! Rozłożymy obozowisko przy najbliższej kępie drzew, gdziebyśmy mieli dość chróstu na rozniecenie ogniska. Żwawo pieski! Hejże, w drogę, poczciwe bydlątka! Ah! ah: ah! ah! kouche! kouche!
I ponad sforą psów rozbrzmiało suche klaśnięcie bicza. Z zawiniątka, jakie kobieta tuliła do piersi, dało się słyszeć cichutkie, żałosne zawodzenie, któremu zdawały się odpowiadać rozstrzelone w okolicy wycia wilków.
Kazan zaś myślał podówczas, że już wkrótce będzie mógł pomścić się na jednym z owych znienawidzonych ludzi, którzy go wprzęgli w niewolę. Ruszył więc lekkiego truchta ramię do ramienia z Szarą Wilczycą, zrzadka tylko, co jakieś trzysta, czterysta jardów, przystając, by zawyć długo i przeciągle.
Wnet doścignął ich jakiś cień szary, pędzący w susach za nimi. W chwilę potem pojawił się drugi. Później dwa naraz nadbiegły z lewa i prawa. Na zew Kazana ozwały się teraz gromadzące się wilki schrypłem, rozsypanem ujadaniem. Zgraja powoli rosła, a im była liczniejsza, tem żwawiej puszczała się w pościg. Cztery, sześć, siedem, dziesięć, czternaście...
Wilki gromadzące się w ten sposób na skraju odsłoniętej równiny, po której hasał wicher i gdzie w dali widać było sanki, — wszystkie były rosłe i mocne. Najmłodszą z pomiędzy tych śmiałych myśliwców była Szara Wilczyca; to też trzymała się tuż obok Kazana, pyskiem wspierając się stale o jego barki.
Zgraja wilcza powoli uciszyła się zupełnie. Słychać już było tylko przyśpieszone oddechy i mięki szelest łap człapiących po śniegu. Biegły cwałem, zwartemi szeregami. Kazan wyprzedzał je o długość skoku, mając tuż obok siebie Szarą Wilczycę.
Po raz pierwszy w życiu nie bał się ani człowieka, ani kija, ani bicza, ani owej tajemniczej rzeczy, plwającej zdala ogniem i śmiercią. I jeśli przyśpieszał biegu, to po to jedynie, by jaknajrychlej zaskoczyć dawnego wroga, by go jaknajśpieszniej wyzwać na bój. Wściekłość, jaka w nim się zbierała przez cztery długie lata niewoli i ucisku, rozprężała mu się teraz w żyłach i poczynała go palić żywym ogniem. I gdy wreszcie spostrzegł w oddali, na śnieżnej równinie malutkie czarne punkciki, poruszające się żywo, wydarło mu się z gardła naszczekiwanie tak dziwne, że nawet Szara Wilczyca nie zrozumiała, coby znaczyło.
Wilki puściły się teraz wskok, pędząc wprost na ludzi i na szczupłe saneczki, widniejące zdala na śniegu. Nim jednak dobiegły, sanki zatrzymały się i znagła uderzyły w nich owe migotliwe języki, których się tak bał Kazan; języki te siały w powietrze w dzikim poświście kolącemi pszczołami śmierci.
Kazan jednak, ogarnięty żądzą mordu, nie uląkł się człowieka; ani on, ani żaden z jego braci nie dał się wstrzymać w pędzie.
A tymczasem pszczoły śmierci leciały, jedna, druga, trzecia, czwarta i piąta, niepohamowane, szybkie jak błyskawice. Już trzy wilki w śnieg się zwaliły: pozostałe rozproszyły się na boki. Druga z kul wystrzelonych w mroku nocnym przez człowieka drasnęła po raz pierwszy w życiu Kazana od łba aż po ogon, goląc mu sierć na grzbiecie w przelocie. Po ostatnim wystrzale poczuł, jak go coś gorącego musnęło w łopatkę i ukłuło boleśnie w żywe ciało. Ale biegł wciąż niewstrzymanie wraz z towarzyszącą mu wiernie Szarą Wilczycą.
Psy tymczasem wyprzężono z sanek i Kazan, nim zdołał wpaść na człowieka, w którego się wpił ślepiami, natknął się naprzód na ich skłębioną masę. Walczył z niemi jak czart, czując w sobie siły dwóch wilków, rwąc kłami na strzępy wszystko, co miał przed sobą.
Dwóch z jego nowych braci dopadło go i rzuciło się w zbity kłąb walczących. I znów podwakroć usłyszał straszliwy huk wystrzałów, znów dwie bestje zwaliły się z przestrzelonemi grzbietami. Człowiek tymczasem ujął strzelbę za lufę i walił nią jak maczugą. Kazan poskoczył ku tej znienawidzonej broni. Chciał dopaść tego, co nią władał.
Wywikławszy się więc ze zwartego kłębowiska psów, poskoczył nagle ku sankom. I wówczas dopiero spostrzegł, że była tam jeszcze jedna spowita w futra istota ludzka. Chwycił zębami.
I nagle posłyszał głos, na którego dźwięk cały zadygotał. To był jej głos, jej! Wszystkie muskuły sprężyły się w nim i nagle cały jakby skamieniał.
Jednocześnie zaś rozchyliło się niedźwiedzie futro i w bladej poświacie księżycowej, w obrzasku migotliwym gwiazd dojrzał tę, co się doń ozwała.
Omylił się. To nie była ona. Ale głos tak miała do niej podobny. Ale blada twarz kobiety, którą miał teraz przed sobą, co mu błysnęła w rozgorzałych jak głownie źrenicach, wydała mu się jakby tajemniczym obrazem tej, którą tak bardzo ukochał. I owa drżąca, spłoszona kobieta tuliła do piersi inną, jeszcze mniejszą istotkę, wstrząsającą się od przejmującego, nieutulonego łkania.
Szybszy nad rozumowanie ludzkie zagrał w Kazanie instynkt. Drobnej cząsteczki sekundy starczyło mu, by się obrócić na zadzie, błysnąć wyszczerzonemi zębami ku Szarej Wilczycy tak groźnie, aż się cofnęła skomląc z przestrachu. Poczem, widząc, że człowiek, napół już powalony, ledwie się opędza strzelbą, przemknął mu się pod nogami i wpadł na resztki rozżartej zgrai wilczej. I począł walczyć z dzikszą jeszcze zaciętością, niżeli przed chwilą walczył przeciwko psom, które teraz ruszyły mu w pomoc, tnąc i rwąc zębami jak nożem. Aż się słaniający na nogach, zbroczony krwią człowiek nie mógł otrząsnąć z podziwu. A wierna, oddana towarzyszka, Szara Wilczyca, skoczywszy Kazanowi do boku, choć nie rozumiejąc nic, szczerzyła przecież zęby i ze złowrogiem wyciem rwała w strzępy, ile jej sił starczyło.
Gdy się wreszcie ów bój skończył, Kazan wraz z Szarą Wilczycą znalazł się sam na śnieżnej równinie. Sanki znikły.
Oboje byli ranni; Kazan bardziej nawet niż Szara Wilczyca. Okrwawiony był cały i poszarpany.
Jedną z łap miał pogryzioną do kości. Na obrzeżu lasu palił się ogień. Dojrzał ognisko i pochwyciła go niezwalczona chęć podczołgać się doń, wyczuć znów znaną sobie pieszczotę miękiej, kobiecej dłoni, jakiemi dawniej darzyła go tamta pani. Poszedłby tam ku tym pieszczotom, usiłując nakłonić Szarą Wilczycę, by i ona mu towarzyszyła. Ale u boku kobiety był mężczyzna. Więc począł tylko skomleć.
Zdał sobie sprawę, że stał się odtąd na tej ziemi parjasem. Bił się przecież ze swymi dzikimi braćmi, którzy odtąd nigdy już na jego zew się nie stawią, gdy znów ku gwiazdom wyć kiedy zacznie. Owo niebo, księżyc i gwiazdy staną mu się odtąd wrogie. Do ludzi zaś nie śmiał powrócić.

Udał się więc wraz z Szarą Wilczycą ku lasowi, zdala od płonącego ogniska. Był tak słaby, że ledwie się tam dowlókł, a już się musiał położyć. Zapach dymu jednak i tam dolatywał, a Szara Wilczyca, tuląc się doń tkliwie i liżąc go delikatnie, usiłowała uśmierzyć ból piekących go ran; Kazan pod tą pieszczotą wznosił od czasu do czasu łeb ku górze i cicho żalił się gwiazdom.


ODZYSKANE PIESZCZOTY.

Stary traper Piotr Radisson, ustawiwszy namiot na obrzeżu niewielkiego lasku, złożonego z cedrów i sosen, niecił teraz ognisko. Z dwunastu bodaj ran, zadanych wilczemi kłami, krwawił obficie, a ponadto czuł, jak mu się w piersiach rozwierała inna, dawna rana, o której on tylko wiedział, jak bardzo była groźna.
Znosił jedno po drugiem pocięte polana i zwalał je na stos już podpalony, a drobne języczki ognia lizały chciwie chróst, użyty na podpałkę. Następnie zrobił zapas drzewa na całą noc.
Janina, dotąd siedząca na sankach, przypatrywała się ojcu rozszerzonemi jeszcze z przerażenia oczyma, dygocąc całem ciałem. Do piersi przyciskała wciąż jeszcze swe maleństwo. W poblasku ognia złotem lśniły się jej długie czarne włosy. Twarz miała tak młodą, tak dziecięcą, że patrząc na nią, trudno byłoby uwierzyć, by była już matką.
Wreszcie stary Piotr, rzuciwszy na ogień ostatnią, wiązkę drew, odwrócił się ku Janinie i dysząc ciężko, począł się śmiać.
— Nie wiele brakło, ma chérie — rzekł ciężkim, schrypłym głosem, — a byłoby już po nas. Śmierć nam tak zbliska zajrzała w oczy, jak już nigdy nam chyba przed ostatnią naszą godziną nie zajrzy. Aleśmy się wreszcie wydobyli z opresji, no i dobrze nam tu, zacisznie i ciepło. Nie boisz się już, kochanie?
Siadł tuż przy niej i delikatnie odchylił futro, w jakie spowinięte było dziecko. Z pod skór wychyliła się malutka różowa twarzyczka. Oczy Janiny świeciły w ciemnościach jak dwie gwiazdy.
— Nasze maleństwo nas ocaliło — poczęła mówić szeptem. — Wilki już się rozprawiły z psami i już biegły ku nam, gdy jeden z nich, biegnący przodem, skoczył do sanek. Myślałam przez chwilę, że to któryś z naszych psów. Ale nie, to był wilk. Naprzód rzucił się na nas, chcąc nas zagryźć. Ale utknął pyskiem w niedźwiedzią skórę. Szarpnął się i znów się rzucił; już mi sięgnął do gardła niemal, gdy dziecko krzyknęło. W tej-że chwili wstrzymał się o cal niemal od nas i wtedy, szyję bym dała, że to był pies. Niemal bezpośrednio potem odwrócił się i zaczął nas bronić. Na własne oczy widziałam, jak powalił jednego ze swych współbraci, który byłby nas pożarł.
— Bo to istotnie był pies, ma chérie, — odrzekł Piotr, grzejąc ręce nad ogniem. — Zdarza się nieraz, że psy wypowiadają ludziom służbę, uciekając i mieszając się z wilkami. Sam to stwierdziłem kiedyś na własnej skórze. Ale pies zawsze psem zostanie. Nawet jeśli się nad nim pastwiono, nawet gdy się z wilkami stowarzyszył, tkwi w nim jego pierwotna natura. Chciał nas zagryźć, ale gdy już był o włos...
— Został z powrotem naszym obrońcą, naszym wybawcą. Tak, tak, biło się za nas poczciwe zwierzę — dodała z westchnieniem. — A nawet zostało ranione. Widziałam, jak powłóczyło nogą. Ojcze! teraz gdzieś kona pewno to biedne stworzenie.
Wstała i wyprostowała się, szczupła i zgrabna; podeszła do ognia i zaczęła się przeciągać, oddawszy przedtem dziecko Radissonowi. Ale musiała mu je wnet odebrać, bo stary począł się nagle trząść i dygotać w ataku kaszlu, którego mu się nie udało pohamować. Na wargi wystąpiło mu trochę krwi, ale Janina tego nie spostrzegła. Nie wiedziała, że od tygodnia, jaki im upłynął w drodze przez Białą Pustynię, Piotr czuł się z każdym dniem gorzej. Dlatego też zwłaszcza naglił tak bardzo do pośpiechu.
— I ja też myślałem o tem poczciwem stworzeniu — zaczął, gdy atak kaszlu nieco mu przeszedł. — Zdawało się tak poranione, że zapewne nigdzie daleko nie poszło. Pilnuj dziecka i pogrzej się trochę nad ogniem, nim wrócę. Ja zaś pójdę; może mi się je uda odnaleźć.
Ruszył przez śnieżną równinę ku miejscu walki. Leżały tam wszystkie cztery psy, z których nie ocalał ani jeden; już zesztywniały nawet. Na śniegu czerniały duże krwawe plamy. Piotr zadrżał na ten widok. Jeśliby psy nie wstrzymały pierwszego impetu wilczej zgrai, coby się stało z nim, z Janiną, z dzieckiem? Odwrócił oczy od pomordowanych psów i ruszył dalej na poszukiwanie; i znów zaniósł się od kaszlu, aż mu krew jęła występować na wargi.
Rozejrzawszy się bacznie po śniegu, odnalazł wreszcie trop ich tajemniczego wybawcy. Widać było na tropie, jak zwierzę ledwie powłóczyło nogami. Piotr też idąc, był prawie pewien, że gdzieś niedaleko znajdzie je już martwe.
Trop go zawiódł na obrzeże lasu, gdzie odnalazł Kazana, leżącego na ziemi: pies wypatrywał bacznie i czujnie strzygł uszami. Choć nie cierpiał bardzo, tak był przecież słaby, że ledwie trzymał się na nogach. Był jak sparaliżowany. Szara Wilczyca tuliła mu się do boku.
Oba zwierzęta, leżąc tam W swem schronisku, wpatrywały się po przez rzadkie gałęzie cedrów i sosen w palący się ogień, którego słabe odblski aż tam dochodziły. Węszyły w nocnem powietrzu i wiedziały, że były tam, przy ognisku ludzkie istoty. I Kazana brała wciąż chęć pójść do ognia, pociągnąwszy z sobą Szarą Wilczycę; tam przy ognisku odnajdzie kobietę i jej pieszczoty. Ale jednocześnie chwytał go strach na myśl o mężczyźnie, towarzyszącym tej kobiecie, mężczyzna bowiem był dlań zawsze synonimem kija, batów, bólu i śmierci.
Szara Wilczyca zaś nagliła Kazana, zlekka go pyskiem trącając, by uciekł wraz z nią zdala od ludzi i schronił się gdzieś głębiej w las. Zrozumiawszy wreszcie, że nie jest w stanie ruszyć za nią, poczęła biegać tam i z powrotem, chcąc uciec samej, ale nie mogąc się na to odważyć. Śnieg był dokoła zdeptany jej śladami. Stale przecież odnosił górę jej instynkt samicy i za każdym razem powracała do Kazana.
Pierwsza też dojrzała Piotra Radissona, idącego za tropem. Groźnem warknięciem zwróciła uwagę Kazana na cień jakiś, zbliżający się ku nim w gwiezdnej poświacie. Pierwszym jego odruchem było rzucić się do ucieczki, cofnął się też i usiłował się zwlec z legowiska.
Ledwie jednak zdołał się odsunąć o parę cali, człowiek zaś szedł żwawo naprzód. Spostrzegł, że mu lufa strzelby błyska w ręku. Posłyszał jego głuchy kaszel i chrzęst kroków po śniegu.
Szara Wilczyca przytuliła się naprzód do Kazana, dygocąc i szczękając groźnie zębami. Gdy jednak Piotr był już od nich ledwie o parę kroków, przemógł w niej instynkt samozachowawczy i znikła, cicha jak duch, pomiędzy sosnami.
Kazan wyszczerzył zęby, warcząc, ale Piotr podchodził doń coraz bliżej, a potem jął się weń wpatrywać. Znów więc pies usiłował się porwać na łapy, ale siły znów go zawiodły i znów upadł na śnieg.
Człowiek oparł strzelbę o młodą sosenkę i pochylił się nad psem, nie wykazując najmniejszej obawy. Kazan, warcząc nań dziko, usiłował zębami chwycić go za wyciągnięta doń rękę.
Ku zdumieniu psa człowiek nie porwał ani za kij ani za bicz. Przeciwnie, wyciągnął doń znowu rękę wprawdzie zostrożna i pogadywał doń łagodnie. Mimo to Kazan jeszcze szczerzył zęby i warczał.
Ale człowiek się nie zniechęcał i odzywał się doń w dalszym ciągu. Zdjął rękawicę z ręki i pogładził go nią po łbie, cofnąwszy ją zresztą nim pies zdołał pochwycić za nią zębami. Trzykrotnie go nią tak musnął; w muśnięciu tem Kazan nie wyczuł groźby, nie sprawiło mu też ono najmniejszego bólu. Poczem człowiek odwrócił się doń tyłem i odszedł.
Skoro się Piotr już oddalił, Kazan zaskomlił żałośnie: sierć, jeżącą mu się dotąd groźnie na karku i wzdłuż grzbietu, położył po sobie. Wpatrywał się w ogień gorejącemi z pożądania ślepiami. Człowiek mu nie zrobił nic złego. Chciałby był pobiec za nim.
Szara Wilczyca, nie oddaliwszy się odeń zbytnio, wróciła teraz, widząc, że Kazan znowu jest sam: stanęła nad nim, strzygąc uszami i dygocąc całem ciałem.
Po raz pierwszy w życiu prócz chwili napadu na sanki zdarzyło się jej być tak blisko człowieka. Nie dokładnie zdawała sobie sprawę, co się tu dzieje. Instynkt jej mówił, że człowiek był jednem z najniebezpieczniejszych w świecie stworzeń, że trzeba się go było strzec bardziej niż najsilniejszych zwierząt, bardziej niż burzy, niż powodzi, głodu i mrozu. A przecież człowiek, co tu był przed chwilą, nic złego Kazanowi nie zrobił; obwąchała towarzyszowi łeb i grzbiet w miejscach, gdzie był muśnięty rękawicą.
Poczem znów uciekła w głąb lasu, truchtem biegnąc przez mroczne zarośla. Dostrzegła bowiem, że tam, na obrzeżu równiny znów się zaczyna jakiś ruch podejrzany.
Człowiek wracał tym razem wraz z młodą kobietą. Gdy już oboje podeszli blisko, Kazan posłyszał znów melodyjny, łagodny głos kobiecy; powiał nań wiew tkliwości i dobroci, bijący od niej. Co do mężczyzny, to ten widocznie się miał na ostrożności, ale w postawie jego, w ruchach znowu nie było żadnej groźby.
Ostrzegł przecież kobietę:
— Janino, uważaj!
Klękła na śniegu w pobliżu Kazana, tak jednak, by jej nie mógł chwycić zębami.
Porzem zaczęła doń mówić z całą łagodnością:
— Pójdź tu, piesku! Pójdź, pójdź!
I wyciągnęła doń rękę.
Kazan wyprężył muskuły. Cal za calem, zwolna począł się ku niej czołgać.
W oczach, jakie się weń wpatrywały, odnalazł tę dawną jasność, owe uczucia, tak pobłażliwe a kojące, jakich zaznał, napotkawszy na drodze życia inną kobietę o równie pięknych włosach, o oczach równie promienistych.
— Pójdź, pójdź! — szeptała doń w dalszym ciągu, gdy usiłował się ku niej podczołgać.
Sama się również doń podsunęła i wyciągnąwszy rękę, pogładziła go po łbie. Z kolei ukląkł teraz Piotr koło Janiny. Coś mu podawał; zaleciał go smakowity zapach mięsa. Ale przede wszystkiem obchodziła go ręka Janiny. Pod jej pieszczotliwem dotknięciem zatrząsł się i począł dygotać. A gdy Janina wstała wreszcie nawołując go za sobą, zebrał wszystkie siły, ale nie był w stanie jej posłuchać.
Wreszcie dopiero Janina spostrzegła, że miał pogryzioną do kości łapę. Zapomniawszy o względach ostrożności, podeszła tuż tuż do Kazana.
— Ależ on nie może chodzić. Zobacz, ojcze! — zawołała ze drżeniem w głosie. — Patrz, jak go strasznie wilki pogryzły! Musimy go ponieść!
— Przychodziło mi to na myśl, — odrzekł Piotr Radisson — umyślniem też wziął z sobą derkę.
W tej chwili z gęstwiny leśnej doleciało ich głuche wycie, jakby przenikliwa, rozełkana skarga.
Mon Dieu! — zawolał Piotr. — Posłuchaj, Janko!
Kazan podniósł łeb i smutnem skomleniem powiedział na tęskną skargę, nadlatujacą z dali. To Szara Wilczyca go nawoływała.
Janina wraz z ojcem owinęła Kazana w derkę i wziąwszy za końce, ponieśli w niej oboje kalekę aż do obozowiska. Aż dziw, że się pies dał tak nieść, nie rwąc się z derki ani nie szarpiąc.
Położono Kazana przed ogniem, a po kilku chwilach mężczyzna przyniósł trochę letniej wody; przemyto mu nią rany, zmyto krew zakrzepłą, na obolałe miejsca położono mu coś, co łagodziło i uśmierzało ból, wreszcie przewiązano mu pogryzioną łapę płóciennemi taśmami.
Następnie mężczyzna rzucił mu kawał smakowitego ciasta, zarobionego z mąki i tłuszczu; zachęcał go głosem do jedzenia, a Janina pogadywała doń, siedząc przed nim z twarzą opartą na rękach. To wszystko dodało mu ducha, już też się nie bał niczego.
Po chwili jakiś dziwny, słabiuchny okrzyk doleciał go ze zwoju futer, leżącego na sankach: szybkim ruchem poderwał łeb i począł strzyc uszami. Janina spostrzegła to, posłyszała również, jak Kazan zaczął głucho warczeć. Podbiegła do zwoju futer, zagadała coś pieszczotliwie, a potem wziąwszy ów zwój na ręce, odchyliła nieco rysią skórę, by Kazan mógł zobaczyć, co jest w środku.
Nigdy jeszcze nie widział Kazan z tak bliska małego dziecka. Janina przysunęła doń maleństwo, by mu się mógł dobrze przyjrzeć, by się mógł przekonać, co to za zachwycająca, malutka istotka. Zdawało się, że różowy buziak poczyna się psu przypatrywać, malusieńkie rączyny się doń wyciągnęły, jakiś się szczebiot rozległ ze zwoju futer. A potem maleństwo całe poczęło się trzepotać, jakby wybuchnąć miało głośnym, srebrzystym śmiechem. Kazan się uspokoił zupełnie; muskuły mu się rozprężyły: począł się czołgać u stóp matki, machając przyjaźnie puszystym ogonem.
— Patrz, patrz, mon père! — wykrzyknęła Janina. — Już polubił nasze maleństwo. Co to za poczciwe stworzenie! Musimy mu zaraz obmyślić jakieś imię. Ale jakie?
Jutro zrana będziemy mieli na to więcej czasu. Zaczyna się już robić późno. Idź do namiotu i kładź się spać. Jutro czeka nas dzień pełen mozołu. Nie mamy już psów i sami będziemy musieli ciągnąć sanki.
Janina przystanęła jeszcze u wejścia do namiotu.
— Nazwijmy go więc „Wolf“ — przyszedł do nas z wilkami, — rzekła. Na ramieniu trzymała malutką Janeczkę. Drugą, wolną ręką wyciągnęła do Kazana i powtórzyła parokrotnie:
— Wolf! Wolf! Wolf!
Kazan nie spuścił z niej oczu. Zrozumiał, że do niego mówiła i zlekka się ku niej przysunął.
Gdy Janina weszła już do namiotu i położyła się spać, stary Piotr Radisson długo jeszcze potem czuwał, siadłszy na sankach przy ognisku; Kazan położył mu się u nóg.
Nagle w ciszy nocnej rozległo się żałosne wycie osamotniałej Szarej Wilczycy. Kazan podniósł łeb i począł cichutko skomleć.
— Nawołuje cię, piesku, — ozwał się Piotr, zrozumiawszy.
Zakaszlał się, chwycił się ręką za pierś, którą ból zdawał się rwać na strzępy. Następnie jął mówić do Kazana.
— Mróz mi przeżarł płuca. Z początkiem zimy się to stało tam hen, w okolicy jeziora. Myślę przecież, że jeszcze zdołam się dowlec do domu wraz z memi dwiema Janeczkami.
Tam bowiem, na odludziach, w straszliwych pustkach Wildu uczy się człowiek gadać sam ze sobą. Wchodzi mu to z czasem w zwyczaj. Kazan zaś z oczami skrzącemi się inteligencją był współbiesiadnikiem doprawdy wymarzonym. Więc też Piotr chętnie z nim gadał.
— Musimy, widzisz mój stary, dowieźć je do domu za wszelką cenę, — ciągnął, gładząc długą, siwą brodę. — To zaś my jedynie, ty i ja, zdołać możemy.
Znów zatrząsł nim głuchy kaszel. Począł oddychać z wysiłkiem, trzymając się za piersi, wreszcie znowu począł mówić.
— Do domu mamy w prostej linji pięćdziesiąt mil. Proszę Boga, żebyśmy się tam dostać mogli zdrowi i cali no i żeby mi płuc starczyło...
Wstal, chwiejąc się zlekka i podszedł do Kazana. Przywiązał go ztyłu poza sankami: następnie dorzucił drew do ognia i wszedł do namiotu, gdzie już spała Janina z maleństwem.
Trzy czy cztery razy w ciągu nocy słyszał Kazan wycie Szarej Wilczycy, nawołującej utraconego towarzysza. Zdawał sobie jednakże sprawę, że nie powinien jej odpowiadać. Przed świtem Szara Wilczyca podeszła w pobliże obozowiska i znów się ozwała przeciągłem wyciem, aż Kazan jej odpowiedział.

Wycie zbudziło Piotra; wyszedł przed namiot i rozejrzał się po niebie, szarzejącem już na wschodzie. Dorzucił drew do ognia i zaczął gotować śniadanie.


WIDMO ŚMIERCI.

Piotr pogłaskał Kazana po łbie i dał mu kawał mięsa. Wnet potem wyszła z namiotu Janina, pozostawiwszy w nim śpiące jeszcze maleństwo. Podbiegła i uściskała ojca, poczem, ukląkszy przed Kazanem, zaczęła doń pogadywać tym samym pieszczotliwym głosem, jakim przemawiała do Janeczki.
Gdy następnie powstała znowu pełnym wdzięku podskokiem, by pomóc ojcu w przygotowaniach do drogi, Kazan podniósł się również, aż Janina, widząc, że już wydobrzał zupełnie, krzyknęła z radości.
Dziwna to była teraz ich podróż. Piotr Radisson zrzucił przedewszystkiem z sanek wszystko, co na nich było, pozostawiwszy jedynie namiot składany, derki i żywność a wreszcie ciepłe gniazdko z futer dla Janeczki. Następnie nałożył na siebie jedną ze szlej i począł ciągnąć sanki po śniegu. Kazan szedł ztyłu, przywiązany do sanek.
Piotr kaszlał ciągle, plując krwią, aż się Janina tem zaniepokoiła.
— To tylko silny katar — uspakajał ją ojciec, — nic mi nie jest. Skoro dobijemy do domu, poleżę sobie z tydzień w ciepłej izbie i katar przejdzie.
Kłamał stary, a kaszląc, odwracał głowę i szybkim ruchem obcierał sobie wargi i brodę, by córka nie spostrzegła krwawych plwocin.
Janina nie wiedziała dobrze, co o tem myśleć i przypuszczała, że ojciec coś przed nią kryje. Ale Kazan dzięki owej dziwnej przemyślności zwierząt, której człowiek nie jest w stanie wytłumaczyć a którą zwie instynktem, powiedziałby, gdyby mógł mówić, co stary Piotr Radisson skrywa przed córką. Słyszał on już sam, jak inni ludzie kaszlali w ten sam sposób, jego ojce i praojce, psy uprzężne słyszały również ten kaszel, to też w umyśle Kazana sformowała się pewność tego, co nastąpić musi nieodzownie.
Nie raz też zdarzyło się mądremu psu zwietrzyć śmierć, która, nie dosiągłszy go dotychczas bezpośrednio, czaiła się przecież pod namiotami Czerwonoskórych lub wypatrywała sobie ofiary w chatach białych ludzi. Niejednokrotnie też zwęszył ją, jak węszył w powietrzu burzę lub pożar, gdy zdala zaledwie wypatrywała tych, których wkrótce zamierzała dosięgnąć. I owo widmo śmierci, unoszące się w powietrzu, zdawało mu się mówić, gdy tak szedł za Piotrem i za sankami, że śmierć już bliska, że wieje nań trupim oddechem.
Był też niezwykle czemś przejęty i zaniepokojony. Za każdym razem, gdy sanki przystawały, podbiegał i obwąchiwał chciwie ową maleńka ludzką istotkę, spowiniętą w futro rysia. Janina zbliżała się wówczas niezwłocznie, by strzec dziecka i kładła mu swą mięką dłoń na szarej sierci łba i grzbietu. Wówczas Kazan się uspakajał i radował się w duchu z pieszczoty.
Jedyną też rzeczą zasadniczą, jaką zdołał jasno sobie uświadomić w ciągu owego pierwszego dnia podróży, było to, że owo maleńkie stworzenie na sankach jest nieskończenie drogie kobiecie, która mu nie skąpiła pieszczot i mówiła doń głosem tak melodyjnym. Im więcej też sam zdawał się zwracać uwagę na owo maleństwo, tem bardziej kobieta owa zdawała się być rada i zachwycona jego zmyślnością.
Wieczorem jak zwykle rozbito obozowisko i znów Piotr Radisson długo w noc czuwał nad ogniem. Fajki jednak tym razem nie palił, wpatrywał się natomiast uporczywie w ogień. Gdy wreszcie wstał i iść miał już do namiotu, pochylił się przedtem nad Kazanem i począł mu oglądać rany.
— Jużeś, chwała Bogu, wydobrzał, piesku, — rzekł doń — i już ci siły powracają. Nałożę ci jutro uprząż i będziesz mi musiał pomóc. Jutro wieczorem powinniśmy stanąć nad rzeką. Jeśli nie...
Urwał zdanie w połowie i stłumił kaszel, szarpiący mu piersi; następnie poszedł spać do namiotu.
Kazan czuwał w dalszym ciągu, nastawiwszy uszy i wpatrując się z niepokojem w namiot. Nie podobało mu się, że Piotr tam poszedł. Bo tajemnicze widmo śmierci zdawało się bardziej zbliska niż dotychczas krążyć ponad głową starego.
Trzy razy w ciągu nocy posłyszał znów tęskny zew Szarej Wilczycy i nie mógł się obronić chęci ozwania się na wołanie. I znów jak w przeddzień podeszła o świcie do obozowiska. Była za wiatrem i Kazan wnet ją zwęszył. Począł szarpać za łańcuch i jął skomleć, przypuszczając, że ulituje się nad nim i podejdzie, by się przy nim położyć. Ale w tej-że chwili Radisson poruszył się głośniej w namiocie, a Szara Wilczyca, już zbliżająca się ostrożnie do Kazana, wylękła się i uciekła.
Ranka tego twarz starego bardziej była wychudła niż w przeddzień, a oczy bardziej były przekrwione. Kaszel mu jednak jakby zelżał. W oddechu słychać było natomiast rzężenie wewnętrzne, świadczące, że się już organizm poczyna rwać w kawały. Piotr co chwila rękoma chwytał się za piersi.
Janina, ujrzawszy ojca w pierwszym rozbrzasku, pobladła. Dotychczasowy niepokój w jej oczach zmienił się teraz w przerażenie. Zarzuciła ojcu ramiona na szyję, ten jednak zaczął się śmiać i zakaszlał umyślnie, by jej dowieść, że płuca ma jeszcze silne.
— Już mi jest znacznie lepiej, — rzekł, — sama przecież widzisz. Katar już przechodzi. Ale zawsze po każdym katarze, wiesz to równie dobrze jak ja, ma chérie, następuje znaczne osłabnienie i oczy się ma zaczerwienione.
Dzień był zimny i chmurny, prawie bezsłoneczny. Piotr, zaprzągłszy się razem z Kazanem, ciągnął sanki: Janina szła za niemi wydeptanym śladem. Kazan ciągnął bez wytchnienia, z całych sił choć Piotr ani razu nie smagnął go biczem. Za to od czasu do czasu głaskał go przyjaźnie rękawicą po łbie i po grzbiecie. Tymczasem chmurzyło się coraz bardziej a wierzchołki drzew kolysać się zaczynały w lekkim poświście wiatru, zwiastującym rychłą burzę śnieżną.
Mrok jednak ani nadciągająca śnieżyca nie skłoniły Piotra do zatrzymania się na postój.
— Trzeba za wszelką cenę — mówił sobie w duchu — dobić do rzeki; tak, tak, za wszelką cenę...
I naglił Kazana do tem śpieszniejszego pochodu, choć sam czuł wzrastający coraz ciężar uprzęży i wzmagający się upadek sił.
Już się zaczęła śnieżyca, gdy wreszcie w południe Piotr zarządził postój i rozpalił ogień, by każdy się mógł pogrzać.
Śnieg sypał się z nieba białym, niewstrzymanym potopem tak gęsto, że o pięćdziesiąt kroków nic nie było widać. Janina, drżąca cała, przysunęła się do ojca, trzymając dziecko na ręku. Piotr, chcąc jej dodać ducha, sam się śmiał i żartował. Poczem, po godzinnym wypoczynku, znów nałożył Kazanowi uprząż, sam zaś owiązał się szlejami w pół brzucha, ucisk ich bowiem na piersi sprawiał mu ból zbyt dotkliwy.
I ruszyła dalej malutka karawana poprzez las w zupełnym prawie mroku, w nieograniczonej, dzwoniącej w uszach ciszy; posuwano się naprzód z największym wysiłkiem. Piotr wciąż w ręku trzymał busolę i spoglądał na nią od czasu do czasu.
Późnem popołudniem las począł się coraz przerzedzać, wreszcie przed oczyma podróżnych roztoczyła się nowa niezarosła równina; Piotr wskazał na nią ręką, uradowany. Ale głos mu schrypł i osłabł.
— Tu się będziemy mogli rozłożyć obozem i wyczekać, aż minie śnieżyca, — rzekł do Janiny.
Rozbił namiot pod zwartem poszyciem ostatnich kęp jodłowych, poczem zaczął zbierać drzewo na ogień. Janina jęła mu pomagać. Gdy wreszcie spożyli posiłek, złożony z pieczonego mięsa i sucharów, a potem ugotowali i napili się kawy, Janina padła wyczerpana na legowisko z gałęzi, owinąwszy się szczelnie wraz z dzieckiem w futra i derki. Nawet nie miała sił pogwarzyć dobrotliwie tego wieczoru z Kazanem.
Piotr przysiadł jeszcze na sankach i kilka chwil czuwał nad ogniem. Nagle baczne oczy Kazana dostrzegły, jak zadrżał, a potem wstał i udał się ku namiotowi. Odsunął zapuszczone skrzydło namiotu i zajrzał do środka.
— Śpisz, Janko? — zapytał.
— Jeszcze nie, ojcze.. Ale już prawie zasypiam... Czy niedługo już przyjdziesz?
— Zaraz, tylko fajkę wypalę. Dobrze się czujesz?
— Nieźle... Tylkom bardzo zmęczona... i tak mi się chce spać...
Piotr zaśmiał się łagodnym, dobrotliwym śmiechem, ale mu grało w krtani.
— Słuchaj, Janeczko. Jużeśmy prawie doszli do domu. Na drugim końcu tej równiny, przed którą stanęliśmy, płynie nasza rzeka, wiesz, rzeka Małego Bobra. Gdybym się gdzieś zapodział i gdybyś przypuśćmy jutro została sama, powinnaś ruszyć wprost przed siebie, aż dojdziesz do domostwa. Jest jeszcze jakieś piętnaście mil najwyżej. Rozumiesz mnie dobrze?
— Rozumiem, ojcze.
— Piętnaście mil... Prosto przed siebie... aż do rzeki. Nie sposób, byś miała zabłądzić, Janeczko. Powinnaś tylko zwracać uwagę, idąc rzeką po lądzie, na worki powietrzne pod śniegiem.
— Dobrze, ojcze... Ale się kładź spać, proszę cię. Jesteś zmęczony... a i niebardzo zdrów...
— Chcę tylko skończyć fajkę.
I jeszcze począł powtarzać.
— Janeczko, zwracam ci nadewszystko uwagę ma te worki powietrzne; próżnia tam jest pod śniegiem i łatwo się w nie zapaść. Ale jeśli się zwraca uwagę, to można je wypatrzyć z łatwością. Śnieg tam jest bielszy niż wogóle na lodzie i zdziurawiony jak gąbka.
— Dobrze, ojcze...
Piotr wrócił do ognia i pogłaskał Kazana.
— Dobranoc ci, piesku. — rzekł. — Położę się koło dzieci, to mi się zaraz zrobi lepiej. Jeszcze jeden dzień tylko. Jeszcze te piętnaście mil.
Kazan po chwili zobaczył, jak stary traper wszedł do namiotu. Począł się rwać z uwięzi, aż go wreszcie obroża zdusiła za gardziel. Wparł się łapami w ziemię i naprężył grzbiet. W namiocie bowiem była Janina z dzieckiem. Wiedział on dobrze, że Piotr nie zrobi im nie złego, ale wraz z Piotrem weszło do namiotu coś straszliwego a nieuniknionego. Wolałby był, by stary został wraz z nim przy ogniu. Wówczas mógłby spokojnie wypocząć, zwinąwszy się w kłąb na śniegu i bacząc, by mu się nie stało nic złego.
W namiocie uczyniła się cisza.
Wycie Szarej Wilczycy ozwało się nocy tej bliżej jeszcze niż poprzednich. Kazan bardziej niż wprzódy pragnął ją mieć tuż obok siebie. Ale nie ośmielił się jej odpowiadać. Nie śmiał przerywać ciszy, panującej w namiocie. Zmęczony, wyczerpany całodziennym marszem, z rozwierającemi się ranami leżał dość długo w śniegu, ale spać mu się nie chciało.
W połowie nocy mniej więcej ogień począł przygasać. Wiatr się na wierzchołkach drzew uciszył. Gęste, czarne chmury, dotychczas osłaniające niebo, poczęły się zwijać, jakby ściągana za sznurki zasłona; wnet też gwiazdy poczęły się lśnić bladym, migotliwym, metalicznym blaskiem. Hen, gdzieś od północy słyszeć się dał jakiś pogłos, dojmujący a monotonny, jakby skrzypienie stalowych płóz sanek po zmarzniętym śniegu. Była to tajemnicza, harmonijna niebieska melodja zorzy północnej. Jednocześnie też mróz poczynał brać coraz większy i rtęć w termometrze opadała niezmiernie szybko.
Szara Wilczyca, nie polegając już jedynie węchu, nocy tej biegła odważnie, cicha jak cień za śladem sanek.
Teraz Kazan posłyszał jej wycie.
Tym razem nie było to jednak nawoływanie samca. Przystanęła, wyprężona i drżąca, dygocąc każdym członkiem, i poprzez powietrze słała w dal ponury zew pogrzebny.
Kazan posłyszał i sam począł wyć, jak wyją dzikie psy Północy przed namiotami Czerwonoskórych, gdy ich pan wydaje ostatnie tchnienie.

Piotr Radisson już nie żył.


NA ZAMARZNIETEJ RZECE.

Świt się czynił właśnie, gdy dziecko, tuląc się coraz bliżej do ciepłej piersi matczynej, obudziło się i jęło dopominać posiłku.
Janina obudziła się i odgarnęła zburzone ze snu włosy; pierwszym przedmiotem, który dostrzegła, był ciemniejący w mroku zarys postaci Piotra Radissona; zdawało się, że stary śpi spokojnie.
Ucieszyło ją to niezmiernie, wiedziała bowiem, jak bardzo ojciec zmęczył się w przeddzień. By mu więc snu nie przerywać, leżała jeszcze około półgodziny w łóżku, cichutko nucąc dziecku jakąś piosenkę.
Wreszcie zdecydowała się wstać ostrożnie, otuliła Janeczkę w derki i w futra i narzuciwszy na siebie obszerne futro, wyszła przed namiot.
Tymczasem rozedniało już zupełnie; wiatr się całkiem uciszył, — co stwierdziła z zadowoleniem.
W powietrzu panowała cisza; ale mróz brał straszliwy, ostremi szpilkami kłując w policzki.
Ognisko przed namiotem wygasło zupełnie; Kazan zwinął się w kłąb w pobliżu wystygłych już popiołów i pysk podwinął głęboko pod tułów.
Podniósł łeb ku nadchodzącej Janinie, dygocąc z zimna. Kobieta rozrzuciła popioły i zczerniałe głownie nogą, obutą w gruby i ciężki mokasyn. Ani skry już nie zostało w popiołach. Zlekka pogładziła Kazana po łbie.
— Biedny Wilku! — rzekła doń. — Powinnam była pomyśleć o tobie wczoraj i rzucić ci jedną z wilczur, by ci nocą nie było zimno.
Następnie powróciła do namiotu.
Odchyliła skrzydło u wejścia i nagle w pełnem świetle dziennem dojrzała wybladłą twarz ojca. Kazan posłyszał naraz jej przeraźliwy, pełen rozpaczy okrzyk. Istotnie, patrząc na Piotra Radissona nie można już było mieć żadnych złudzeń.
Janina rzuciła się ojcu na piersi, tłumiąc łkania tak ciche, że nawet bystry słuch Kazana nie zawsze je zdołał chwytać. Klęczała tak, przejęta boleścią, aż wreszcie płaczliwa skarga Janeczki zbudziła w niej żywotną energję kobiety i matki.
Istotnie nie czas było na łzy; trzeba było działać. Porwała się szybko na nogi i wybiegła przed namiot. Kazan, naprężając łańcuch, chciał ku niej poskoczyć. Nie zwróciła nań jednak uwagi.
Ogarnęły ją obawy samotności, straszliwsze jeszcze od przerażeń śmierci. W jednej chwili zdała sobie z tego sprawę. Bała się jednak nie o siebie; przedewszystkiem chodziło jej o dziecko. Zawodzenie malutkiej istotki, dolatujące jej uszu z pod namiotu, cięło ją w serce jak sztyletem.
Nagle przypomniało się jej wszystko, co poprzednią nocą mówił jej Piotr Radisson: rzeka, do której trzeba było dotrzeć za wszelką cenę; worki powietrzne, jakich się trzeba było wystrzegać na lodzie; chata ich o piętnaście mil... „Janino, nie powinnaś, nie możesz zabłądzić“ — powtarzał jej to z naciskiem. Przewidywał niewątpliwie to, co się stać miało.
Przedewszystkiem więc powróciła do wygasłego ogniska, które należało teraz koniecznie rozniecić. Nazbierała w śniegu wyschłych kawałków brzozowej kory i ułożyła je na kupkę, mieszając z czarnemi, niewypalonemi głowienkami. Następnie wróciła do namiotu po zapałki.
Piotr Radisson nosił je zazwyczaj w nieprzemakalnem pudełku w jednej z wewnętrznych kieszeni niedźwiedziej kurty. Janina, szukając ich na ciele zmarłego ojca, znowu zalała się łzami.
Znalazłszy je wreszcie, rozpaliła dobroczynny ogień, poczem jęła dokładać wielkie polana, jakie Piotr jeszcze przygotował z wieczora. Gorąco pokrzepiło ją i dodało jej odwagi. Piętnaście mil... rzeka, prowadząca wprost do chaty... Musiała wraz z dzieckiem i Wilkiem przebyć tę odległość.
Zwróciła więc przedewszystkiem uwagę na psa. Rozgrzała w ogniu zmarznięty kawał mięsa i dała jeść Kazanowi, następnie poczęła topić śnieg sobie na herbatę. Jeść się jej nie chciało zupełnie. Ale przypomniała sobie, jak ojciec zmuszał ją do jedzenia po pięć, po sześć razy dziennie, by nie opadła z sił. Zmusiła się i teraz do zjedzenia suchara z kawałem mięsa i wypiła ile tylko mogła wrzącej herbaty.
Nadszedł wreszcie moment odjazdu. Janina spowinęła zwłoki Piotra Radissona w derki i przywiązała je mocno rzemykami do sanek.
Następnie usłała na sankach nagrzane przy ogniu derki i futra, zrobiła z nich miękkie łóżeczko dla dziecka, umieściła je tam i zaczęła zwijać namiot. Nie była to praca łatwa, jak na kobietę, sznurki bowiem pomarzły i posztywniały. Gdy wreszcie skończyła, okazało się, że rękę przeciętą miała do krwi. Zwinięty namiot przywiązała wreszcie ztyłu za sankami.
Piotr Radisson leżał na sankach z odsłonięta twarzą. Ponad nim rozciągało się jedynie szare sklepienie niebios; dokoła widać było czarne strzeliste wieżyce jodeł.
Kazan naprężył łapy i jął węszyć. Grzbiet mu się zjeżył na widok Janiny, która zwolna skierowała się ku nieruchomej postaci, obciśniętej w derki i przywiązanej na sankach. Kobieta ugięła kolana i poczęła się modlić.
Gdy wreszcie powróciła ku zaprzęgowi, była blada i zalewała się łzami. Spojrzała raz jeszcze ku ponuremu barrenowi, ciągnącemu się przed nią nieskończoną równiną. Potem schyliwszy się ponad psem, nałożyła nań uprząż, drugą zaś szleję założyła sobie na pierś, jak to poprzednio czynił jej ojciec; ruszono wreszcie w drogę.
Szli tak oboje w kierunku wskazanym przez Piotra Radissona. Iść było niezmiernie trudno po miękim śniegu, jaki spadł w przeddzień, miejscami układając się w wysokie, sypkie zwały.
W pewnej chwili Janina pośliznęla się i upadła na jeden z takich śnieżnych zwałów. Upadając, zgubiła czapkę futrzaną i włosy rozsypały się jej po śniegu. Kazan przypadł do niej susem i końcem pyska dotknął jej twarzy.
— Wilku! — jęknęła. — Oh, Wilku!
Wstała z wysiłkiem, otrząsnęła się ze śniegu i znów ruszono w drogę.
Wreszcie dobrnęła do rzeki i sanki mniej już ciężyły na lodzie, gdzie śniegu nie tak było wiele. Ale wnet począł wiać gwałtowny wiatr północno–wschodni. Dął prosto w twarz, toteż Janina, ciągnąc wraz z Kazanem sanki, stale musiała schylać głowę.
Uszedłszy około pół mili przystanęła wreszcie, bo jej zabrakło tchu; i znów ogarnął ją poryw rozpaczy.
Zadygotała cała ode łkania. Piętnaście mil! Zacisnęła ręce na piersi i gnąc grzbiet, jak ktoś osmagany biczem, odwróciła się tyłem, chcąc tchu zaczerpnąć. Na sankach spostrzegła dziecko, spoczywające w spokoju. Widok ten podziałał na nią jak pociśnięcie ostrogą; znów też jęła się zmagać z wichurą.
Podwakroć jeszcze padała na kolana, natrafiwszy na zwały śniegu, wreszcie wydostała się na gładszą powierzchnię lodu, skąd wiatr odwiał śnieg prawie zupełnie. Kazan sam teraz mógł ciągnąć sanki.
Janina szła obok niego. Zdawało się jej, jakby tysiącami niezmiernie ostrych igieł kłuł ją ktoś w twarz, sięgając mimo ciężką futrzaną odzież aż do piersi. Przyszło jej na myśl, by spojrzeć na termometr; wyciągnęła go z zawiniątka, potrzymała chwilę na otwartem powietrzu a potem spojrzała na rtęć. Wskazywał 30 stopni poniżej zera.
Piętnaście mil! A ojciec twierdził, że mogła przebyć tę przestrzeń bez większego wysiłku. Ale nie przewidywał widać tego zajadłego, kąsającego mrozu ani przejmujacego nawskroś wiatru, któryby najodważniejszych przejął strachem.
Las musiał już teraz być daleko poza nimi, znikł nawet w szarym, rozlanym półmroku. Jak okiem sięgnąć, ciągnął się bezlitosny, nagi barren, przecięty wijącą się wstęgą zamarzłej rzeki. Gdyby choć parę drzew było w tym rozpaczliwym krajobrazie; Janinie zdawało się, że nie byłaby tak bardzo przygnębiona. Ale nic! Wzrok nie miał na czem spocząć w owej białawej, jednostajnej, widmowej przestrzeni, gdzie niebo zdawało się zlewać z ziemią, zapierając możność widzenia o milę niespełna.
Idąc wciąż naprzód, Janina patrzyła pilnie pod nagi, starając się wypatrywać owe worki powietrzne, o których wspominał Piotr Radisson, a w które zapaść się mogła każdej chwili. Wnet jednak spostrzegła, że oczom jej, zmęczonym od mrozu, wszystko się wydawało jednako szare, zarówno śnieg, jak i lód. Oczy paliły ją coraz bardziej.
Potem rzeka rozlała się w jakiś staw obszerny, gdzie wicher dał tak straszliwy, że Janina chwiała się co chwilę na nogach a najmniejsza grudka śniegu zdawała się jej przeszkodą nie do przebycia.
Kazan ciągnął sanki w dalszym ciągu, wytężając wszystkie siły. Ledwie mogła za nim nadążyć i nie zatracić śladu. Nogi ciężyły jej jak ołów, szła też z coraz większym wysiłkiem, modląc się po cichu o ocalenie dziecka.
Wydało się jej w pewnej chwili, ze sanki odbiegły gdzieś daleko, że widać je jakby ledwie dostrzegalny czarny punkt na widnokręgu. Kazan uciekał gdzieś z jej dzieckiem! Krzyknęła w głos ze zgrozy. Ale było to tylko złudzenie optyczne wskutek zmęczenia oczu. Sanki oddalone były zaledwie o dwadzieścia kroków i po krótkim wysiłku zdołała je dogonić.
Zwaliła się na nie z jękiem, ogarnęła dzieciątko swe rękoma i zamknąwszy oczy, przycisnęła głowę do futra. Przez mgnienie oka wydało się jej, że już jest w domu, szczęśliwa... A potem równie nagle słodka wizja rozwiała się i znowu przed oczyma stanęła jej straszna rzeczywistość.
Kazan przystanął; przysiadł na zadzie i poglądał na nią mądremi oczyma.
Leżała nieruchoma na sankach, czekał więc, aż się ocknie i zagada doń. Gdy zaś przez dłuższą chwilę nie poruszała się zupełnie, podszedł ku niej i począł ją obwąchiwać. Próżno jednak.
Aż nagle podniósł łeb do góry i jął coś węszyć w powietrzu. Z wiatrem dolatywała jakaś woń szczególna.
Znów więc począł pyskiem trącać Janinę, jakgdyby chcąc jej coś oznajmić. Ale leżała wciąż bez ruchu. Zaskomlił naprzód płaczliwie a potem szczeknął piskliwie, jakby się na coś skarżył.
Tymczasem owa woń tajemnicze, dolatująca doń z wiatrem, stawała się coraz uchwytniejsza; Kazan więc, naparłszy silniej na uprząż, jął sam ciągnąć sanki, na których teraz leżała Janina.
Wskutek znacznie zwiększonego ciężaru musiał porządnie natężać muskuły, a mimo to sanki, skrzypiąc płozami, z trudem się ledwie posuwały. Chwilami przystawał i nabierał tchu. Za każdym razem węszył też w powietrzu rozedrganemi nozdrzami, odwracał się ku Janinie, skomląc nad nią i usiłując ją obudzić.
Wpadł dalej w stos śniegu i ledwie cal za calem zdołał zeń wyciągnąć sanki. Potem odnalazł znów gładką powierzchnię lodową i począł ciągnąć tem żwawiej, że źródło, z którego sączyła się woń tajemnicza, wydało mu się teraz znacznie bliższe.
Na jednym ze stromych brzegów stawu zarysowała się wyrwa, przez którą wpadał do rzeki jakiś dopływ. Gdyby Janina się była ocknęła, w tę stronę właśnie skierowałaby zaprzęg. Kazanowi powonienie zastąpiło przewodnika.
W dziesięć minut potem ozwał się on głośnem, wesołem ujadaniem, na które odpowiedziało mu naszczekiwanie pół tuzina psów uprzężnych. Stała tam chata z bierwion nad brzegiem rzeczki w małym wąwozie, nad którym wznosił się lasek sosnowy. Ponad dachem widać było pióropusz dymu. Właśnie ową woń dymu wyczuł z oddala.
Brzeg wznosił się stromo aż pod chatę. Kazan natężył wszystkie siły i zaciągnął sanki wraz z leżącym na nich ciężarem przed próg chaty. Następnie przysiadł obok leżącej w omdleniu Janiny, podniósł pysk ku mrocznemu niebu i zawył przeciągle.
W tejże prawie chwili otwarły się drzwi i na próg wybiegł jakiś człowiek.
Przekrwionemi od mrozu i wiatru oczyma dojrzał Kazan, jak mężczyzna ów z okrzykiem zdumienia na ustach pochylił się nad leżącą na sankach Janiną. Niemal jednocześnie ze stosu futer ozwało się żałosne, napół zduszone kwilenie dziecka.
Kazan opadł z sił zupełnie. Cała jego energja życiowa gdzieś się podziała. Skórę na łapach i pazury pozdzierał do krwi. Ale głos dziecka przepełnił go radością, położył się też jak był w uprzęży cierpliwie przy sankach i czekał, aż mężczyzna przeniesie matkę i maleństwo do chaty, gdzie ich czekało odżywcze ciepło.
Wnet potem mężczyzna ów powrócił przed dom. Nie był to wcale starzec, jak Piotr Radisson.
Podszedł do Kazana i popatrzył nań z uwagą:
— Sameś mi tu je obie przywiózł... Sam jeden... Dzielnieś się spisał, przyjacielu!
Pochylił się nad nim bez najmniejszej obawy i zdjąwszy zeń uprząż, zawołał go do chaty.
Kazan chwilę się jakby wahał. Wydało mu się właśnie jakby śród wściekłego wycia wichru posłyszał tęskne wołanie Szarej Wilczycy. Odwrócił łeb ku dolinie, po chwili wszakże zdecydował się wejść.
Drzwi chaty zamknęły się poza nim. Położył się więc gdzieś w ciemnym kącie, a mężczyzna tymczasem gotował coś gorącego dla Janiny.
Janina, którą mężczyzna położył na tapczanie, nie odrazu ocknęła się z omdlenia. Po chwili dopiero, napół już drzemiąc, posłyszał, jak coś mówiła łkając; wkrótce potem podniósłszy łeb, dojrzał, że jadła coś razem z nieznajomym.
Kazan wsunął się pod łóżko. Wnet potem z zapadającą nocą w chacie zaległa głęboka cisza.
Nazajutrz zrana, skoro tylko mężczyzna otworzył drzwi, Kazan, skorzystawszy z tego, wyśliznął się na dwór i pobiegł pędem na równinę. Odnalazł wnet trop Szarej Wilczycy i począł ją nawoływać. Odezwała mu się zdala, z nad zamarzniętej rzeki, puścił się więc ku niej całym pędem.
Schronili się w małym zagaju sosnowym, który gdzieś wypatrzyli na równinie. Próżno jednak Szara Wilczyca nakłaniała go, by uciekł wraz z nią, chroniąc się gdzieś w bezpieczniejsze strony, zdala od chaty i od ludzkiej woni.
Nieco później Kazan, wciąż wypatrujący jak na czatach, spostrzegł zdala, jak ów człowiek z chaty zaprzęga psy, sadowi Janinę na sankach, otula w futra ją i dzieciątko, jakby to czynił stary Piotr. Gdy potem sanki ruszyły w drogę, Kazan puścił się za niemi i biegł cały dzień nieco opodal ich śladem, za nim zaś biegła jak cień cicha Szara Wilczyca.
Podróż trwała aż do zmroku. Wiatr się uciszył zupełnie. Wreszcie ukazały się gwiazdy i srebrny sierp księżyca, a mimo to mężczyzna popędzał zaprząg swój w dalszym ciągu. Późno w noc dopiero zajechano przed inną, podobną chatę i mężczyzna zastukał do drzwi.
Z głębokiego mroku, gdzie się krył w dalszym ciągu, dojrzał Kazan, jak drzwi się otwarły i na śnieg padła od nich smuga światła. Posłyszał rozradowany głos innego mężczyzny, na który odpowiedziały głosy Janiny i jej towarzysza. Wówczas dopiero ruszył z powrotem do Starej Wilczycy.
W trzy dni potem mąż Janiny wrócił do pierwszej chaty, by zabrać stamtąd zwłoki Piotra Radissona. Kazan, korzystając z jego nieobecności, wrócił do chaty, do młodej kobiety i do miękiej pieszczoty kobiecej dłoni.
Przez szereg dni i tygodni następnych dzielił swój czas pomiędzy ludzi a Szarą Wilczycę. Gdy Janina była w pobliżu, znosił wówczas obecność młodego mężczyzny, mieszkającego z nią i z jej dzieckiem, jak znosił był poprzednio obecność Piotra Radissona. Rozumiał, że była to dla kobiety istota droga i że oboje kochali dziecko jednakiem uczuciem.
O pół mili od chaty, na szczycie ogromnej skały, której Czerwonoskórzy nadali miano „Sun Rock“[12], znalazł i on wraz z Szarą Wilczycą swe domostwo w jakiejś pieczarze, nadającej się na kryjówkę. Para urządziła sobie tam legowisko i ruszała stamtąd na równinę na polowania. Niekiedy aż tam dolatywało ich uszu wołanie młodej kobiety:
— Kazan! Kazan! Kazan!
W ten sposób upłynęła im długa zima Northlandu. Kazan przebywał to w pobliżu chaty, to na Sun Rock’u; maż Janiny przez cały czas zastawiał sidła i żelaza, w które chwytał mniejsze i większe zwierzęta, dające cenne futra; łapał w nie gronostaje, kuny, tchórze i lisy różnych gatunków, jakie obfitowały w tych okolicach.

Następnie nadeszła wiosna a wraz z nią Wielka Odmiana.


WIELKA ODMIANA

Przyroda w całym Wildzie budziła się do życia. Słońce, coraz wyżej wznoszące się na niebo, oświetlało jasnemi, brylantowemi promieniami skały i zbocza drobnych wzgórzy. W dolinach pączki topól lada dzień już miały popękać. Zapach drzew balsamowych i jodeł stawał się codzień mocniejszy. Na równinach, po lasach słychać było nieustający, bełkotliwy szum topniejących śniegów; wody zalewały ziemię i utorowanemi już wprzódy łożyskami spływały do zatoki Hudsona[13].
W olbrzymiej zatoce pola lodowe trzaskały i łupały się coraz z hukiem tak potężnym, jak przewalające się po niebie gromy; spienione, bełkotliwe fale płynęły ku oceanowi Lodowatemu, do Roes Welcome[14]. Gwałtowny pęd powietrza, budzący się ponad lodami, mroził od czasu do czasu ciepłe tchnienia kwietniowe.
Sun Rock wznosił się jak zakrzepły w skałę wodotrysk ponad otaczające go zewsząd jodły. Łysy, łeb skały rozbłyskał w pierwszych promieniach wschodzącego słońca; czepiały się skalistych jego zboczy ostatnie lśnienia zachodów. Schronisko Kazana na osłonecznionym wierzchołku skały osłonięte było od zimnych wiatrów; jaskinia miała wyjście na południe; tam też wygrzewał się pies po sześciu miesiącach minionej straszliwej zimy.
Po całych prawie dniach spał, a obok Szara Wilczyca leżała z nozdrzami drgającemi wciąż pod wpływem niedalekich ludzkich woni.
Wilczyca wpatrywała się w śpiącego i rojącego sny Kazana stale oczami, pełnemi niepokoju. Warczała groźnie, szczerzyła zęby, sierć się jej jeżyła na grzbiecie na widok towarzysza, stroszącego przez sen szczeciniaste kudły. To znów tylko lekkie naprężenie muskułów łap, drobne zmarszczenie nozdrzy mówiło jej o snach, jakie roił.
Zdarzało się też niekiedy, że jakby w odpowiedzi na owe sny dolatywało zdala aż tam, na Sun Rock głośne wołanie stającej przed drzwiami chaty młodej kobiety o niebieskich oczach.
— Kazan! Kazan! Kazan!
Szara Wilczyca nastawiała uszu, Kazan zaś budził się, a w chwilę potem zrywał się na wszystkie cztery łapy. Wypadał na najwyższy cypel skały i poczynał skomleć, a tymczasem wołanie powtarzało się znowu. Szara Wilczyca, która zań biegła chyłkiem, kładła mu wówczas pysk barku. Wiedziała co znaczy owo wolanie; niepokoiło ją ono bardziej niż woń człowieka.
Odkąd rozstała się ze stadem swych współbraci i żyła w towarzystwie Kazana, ów głos stał się jej wrogiem najgorszym; nienawidziła go. Odbierał jej bowiem Kazana, który szedł zawsze tam, skąd ów głos dawał się słyszeć. Za każdym razem, gdy tylko mu się tak podobało, kradł jej towarzysza, zmuszając ją do samotnej włóczęgi po całych nocach, w srebrnej poświacie księżyca i gwiazd. A jednak we wdowieństwie swem dochowywała towarzyszowi wiary i mimo liczne wołania dzikich współbraci wyczekiwała na powrót Kazana. Czasami, gdy Kazan zbyt ulegle słuchał nawoływań głosu, gryzła go leciutko w kark, chcąc mu wyrazić swe niezadowolenie i warczała pocichu.
Tego dnia wszakże, gdy głos dał się słyszeć po raz trzeci, Szara Wilczyca, nie usiłując zatrzymywać Kazana, odwróciła się odeń i zwinęła się w kłąb w kącie jaskini.
Gdy tak leżała w mroku, widział Kazan jedynie dzikie jej oczy, świecące, jak dwa robaczki świętojańskie.
Wspiął się na najwyższy cypel Sun Rock’u wąziutką ścieżką, już wyślizganą od ostrych pazurów i wahał się, co ma zrobić. Już poprzedniego dnia ogarnął go jakiś dziwny niepokój, z którego nie mógł sobie zdać sprawy. Coś nieznanego, coś zgoła nowego unosiło się w powietrzu. Nie widział jeszcze tego czegoś, ale już wyczuwał.
Zeszedł znów ku Szarej Wilczycy i zajrzał do jaskini. Powitało go tym razem nie zwykłe pieszczotliwe skomlenie, lecz groźne warknięcie, któremu towarzyszył błysk białych ostrych zębów.
I wołanie ozwało się wreszcie po raz czwarty, aż Szara Wilczyca groźnie kłapnęła szczękami. Kazan, zawahawszy się jeszcze chwilę, zbiegł ostatecznie z Sun Rock’u i pędem puścił się ku chacie.
Pod wpływem tkwiącego w nim zawsze instyktu Wildu nie uprzedzał nigdy szczęknięciem o swem przybyciu. Pojawił się i teraz tak nagle, nie ozwawszy się przedtem, że Janina, trzymająca dziecko na ręku, aż podskoczyła, ujrzawszy kudłaty łeb i rozrosłą pierś Kazana w niedomkniętych drzwiach chaty. Ale dziecko, nie przestraszywszy się zupełnie, zatrzepotało się z rozradowania, wyciągnęło obie rączyny do psa i poczęło doń po swojemu gaworzyć.
— Kazan! — zawołała z uciechą Janina, witając go gestem ręki. — Chodź tu, piesku kochany.
Dziki, gorejący jak ogień błysk, lśniący dotąd w oczach Kazana, zagasł teraz. Pies zatrzymał się w progu chaty, jakby bojąc się wejść. Nagle, stuliwszy puszysty ogon, spłaszczył się na ziemi i wszedł do środka, czołgając jak pies, schwytany na gorącym uczynku.
Lubił nadewszystko istoty, mieszkające w owej chacie. Ale chaty samej nienawidził. Każda bowiem chata miała dlań w sobie coś z kija, bicza i niewoli. Co do niego samego, jak i inne psy uprzężne wolał on sypiać nie śród czterech zamkniętych szczelnie ścian, lecz na ziemi, zasypanej śniegiem, pod olbrzymią kopułą niebios lub pod strzechą z jodłowych gałęzi.
Gdy go jednak pieściła mięka, delikatna dłoń Janiny, wyczuwał Kazan ów znany dobrze, leciuteńki dreszcz rozkoszy, który mu był najwyższą nagrodą, gdy dla chaty opuszczał Szarą Wilczycę i Wild. Zwolna podnosił głowę, aż czarny pysk o wilgotnym zawsze nosie kładł się na kolanach kobiety. Następnie przymykał oczy w uczuciu najwyższej błogości, a tajemnicza malutka istotka, owa ocalona przezeń Janeczka, kopała go malusieńkiemi nóżeczkami, łechtała po łbie i różowiutkiemi piąstkami darła za zwichrzone kudły. Owe zabawy dziecięce były mu jeszcze bodaj milsze od pieszczot matczynych; przepełniały go niewysłowionem szczęściem.
Leżał wówczas Kazan jak sfinks skupiony w sobie, niby nieruchomy, zdałoby się wyciosany w kamieniu i nie śmiał nawet poruszyć się, ledwie że ważył się oddychać. Maz Janiny nie lubił jednak tych zabaw i niepokoił się zawsze, by pies nie żywił w tajemnicy jakichś złych zamiarów. Ale Janina bardziej ufała psu i wierzyła, że Kazan nie rzuci się znienacka na jej maleństwo.
— Dobry, stary Wilku, — mówiła teraz — dziękuję ci, żeś przyszedł, gdym cię zawołała. Zostanę dziś sama z dzieckiem przez całą noc. Tatuś mego maleństwa pojechał na najbliższy posterunek, spodziewam się też, że ty się nami zaopiekujesz.
Końcem swego długiego, jedwabistego warkocza poczęła go łechtać po nosie, aż Kazan, — choć nie chciał się poruszyć, zasapał głośno i kichnął potężnie ku niezmiernej uciesze maleństwa.
Następnie Janina wstała i przez resztę dnia zajęła się pakowaniem wszystkich kolejno przedmiotów, jakie były w izbie. Kazan, przypatrujący się jej z uwagą, dziwił się tym tajemniczym zabiegom. Gotowało się niewątpliwie coś, czego jeszcze nie mógł zrozumieć, ale co już wyczuwał.
Skoro zapadł wieczór, Janina długo głaskała i pieściła Kazana, a potem jęła doń mówić:
— Nieprawdaż, piesku, że gdyby dzisiaj w nocy grozić nam miało niebezpieczeństwo, to tybyś nas obronił? Teraz zamknę drzwi na zasuwy, a ty musisz tu z nami zostać aż do rana.
I znów ze wzruszeniem niemal poczęła go głaskać po łbie i po karku. Ręka jej drżała nerwowo.
— A wiesz, — ozwała się po chwili — wyjedziemy stąd już wkrótce; pojedziemy, piesku, do siebie. Zdobyliśmy już dość futer. Tak, tak, wkrótce pojedziemy tam, gdzie mieszkają rodzice mego męża, tam, gdzie są miasta z wielkiemi kościołami, teatrami, salami koncertowemi i całe jeszcze mnóstwo innych, najpiękniejszych w świecie rzeczy. I zabierzemy cię tam ze sobą, Wilku!
Kazan nie rozumiał wprawdzie, co Janina mówiła, ale machał puszystym ogonem z radości, że młoda pani doń przemawia. Zapomniał o Szarej Wilczycy, o nienawiści, jaką żywił do czterech ścian zamkniętych; ugłaskany, poszedł wreszcie spokojnie spać do jakiegoś kąta.
Gdy jednak Janina wraz z małą Janeczką już zasnęły, gdy w nocy zapadła głęboka, dzwoniąca w uszach cisza, znowu ogarnął go niepokój. Wstał z legowiska i począł się kręcić po izbie, obwąchując ściany, drzwi i przedmioty, jakie Janina pakowała za dnia.
Jął skomleć. Janina napół się ocknęła, posłyszała cichy skowyt i szepnęła doń półgłosem:
— Cicho, Wilku! Spać... Spać!
Przestał się więc kręcić i położył się pośrodku izby, niepokojąc się jednak i nasłuchując w dalszym ciągu.
I poprzez ściany chaty z utkanych mchem bierwion posłyszał skargę, dolatującą z oddali aż tu zciszonym jękiem. Było to wycie Szarej Wilczycy. Różniło się jednak bardzo od jej zwykłego, tak znajomego mu wołania. Nie był to zew zwykły w chwilach osamotnienia. Było to coś zupełnie innego.
Podbiegł do zamkniętych drzwi i jął cichutko skowytać. Ale Janina wraz z Janeczką spały mocno i nie słyszały go zupełnie.
Raz jeszcze rozległo się wołanie i znów wszystko zamilkło. Kazan położył się przy drzwiach i tak spędził resztę nocy.
Tam też znalazła go Janina, rozbudzonego, czuwającego, zbudziwszy się ze świtem prawie nazajutrz zrana. Uchyliła drzwi i Kazan wypadł susem na dwór. Co tchu puścił się cwałem ku Sun Rock’owi, którego szczyt wschodzące słońce malowało złotem.
Wąską, krętą ścieżyną wdarł się aż na wierzchołek, dziwiąc się, że Szara Wilczyca nie wychodzi na przeciw.
Dopadł wreszcie jaskini i począł węszyć, jeżąc groźnie grzbiet i mocno zapierając się w ziemię łapami. Jakaś nowa woń unosiła się w powietrzu, coś, co było nowem życiem. Wśliznął się do rozpadliny pomiędzy dwoma głazami i posuwając się dalej, spotkał się oko w oko z Szarą Wilczycą, która tym razem nie była sama.
Szara Wilczyca powitała go cichem, jękliwem skomleniem. Kazan położył po sobie zjeżone kudły i opowiedział rozczulonem warknięciem. Poczem cofnął się zwolna, krok za krokiem i położył się w świetle wschodzącego słońca u wejścia do jaskini, jakby odtąd miał być puklerzem dla swej towarzyszki.

Szara Wilczyca była matką.


TRAGEDJA NA SŁONECZNEJ SKALE

Przez cały dzień Kazan nie opuszczał krokiem Sun Rock’u. Nowe dlań dotychczas uczucie ojcostwa silniejszem było od wołania z chaty.
O zmroku Szara Wilczyca podniosła się z legowiska i wraz z Kazanem ruszyła na przechadzkę po jodłowym zagaju. Wilczyca, warcząc lekko od czasu do czasu, gryzła leciutko Kazana po kudłatym karku. Kazan zaś, wiedziony dawnyn wilczym instynktem, lizał pieszczotliwie swą towarzyszkę po pysku, aż z ukotentowania poczęła głośno, urywanie dychać, jakby się śmiała.
Wnet jednak posłyszała jękliwe, niedołężne skomlenie. Opuściła śpiesznie Kazana i pędem puściła się ku kryjówce, skąd wołało ją jedno z jej małych.
Kazan pojął odrazu, że teraz Szara Wilczyca nie powinna opuszczać szczytu Sun Rock’u, on zaś musi sam chodzić na polowanie, chcąc dostarczyć żywności swej towarzyszce i szczeniętom. Skoro też wzeszedł księżyc, ruszył na poszukiwanie zwierzyny i przed świtaniem powrócił do legowiska, niosąc w paszczy wielkiego białego królika. Szara Wilczyca zjadła go, głośno mlaszcząc z zadowolenia. Kazan wiedział już, że co noc winien teraz czynić to samo.
Następnych dni nie zaglądał już do ludzkiej chaty, choć słyszał, że Janina i jej mąż nawoływali go niejednokrotnie. Dopiero na czwarty dzień pojawił się tam niespodziewanie ku niezmiernej uciesze Janiny i maleństwa, które gaworząc doń po swojemu, poczęło go z uciechy kopać różowemi nożynami, tarmosząc za zwikłane, zczochrane kudły.
— Przypuszczam, — rzekł mąż Janiny, — że nie będziemy potrzebowali żałować nigdy, jeśli go z sobą zabierzemy; że się dzikie instynkty nigdy w nim nie odezwą. A przecieżem ciekaw, czy się przyzwyczaisz do tamecznych warunków, ty stary czarcie! Nie będziesz tam miał lasów i borów, w jakich przebywałeś dotychczas.
— I mnie żal będzie również moich lasów — ozwała się Janina. — Ja też spędziłam tu z ojcem wiele, wiele lat... I dlatego to pewno tak bardzo polubiłam mego poczciwego starego Kazana. Prócz ciebie i mej malutkiej najbardziej go chyba lubię na całym świecie.
Co do Kazana, to ten czuł teraz tembardziej, że w chacie gotują się jakieś nowe, nieznane wydarzenia. Podłoga zasłana była pakunkami i tobołami.
Trwało to tydzień. Kazan tak był owemi przygotowaniami podniecony, że mąż Janiny nie mógł się pewnego wieczora wstrzymać od zwrócenia uwagi:
— Przypuszczam, że on naprawdę wie, o co chodzi. Zrozumiał, że się przygotowujemy do wyjazdu. Ale kiedy my wreszcie wyjedziemy? Rzeka już wczoraj wylała; narazie o podróży łodzią nie może być mowy. Jeśli powódź potrwa, będziemy musieli poczekać tu jeszcze conajmniej około tygodnia.
Minęło jeszcze kilka dni, aż wreszcie nastąpiła pełnia i szczyt Sun Rock’u przez całą noc kąpał się w powodzi srebrnego, księżycowego światła. Szara Wilczyca skorzystała z tego, by wyprowadzić swoich troje małych przed jaskinię.
Szczenięta podobniejsze raczej do trzech włochatych kul pilśniowych, zataczały się co krok, przewracały, tuliły się chwilami do matki, równie niezgrabne jak ludzkie maleństwo z chaty. Kazan przyglądał się im z uwagą. Nasłuchiwał ich nieudolnego, niemowlęcego skomlenia i jękliwych skowytów; przypatrywał się im, jak łaziły niezgrabnie na uginających się pod ich ciężarem czterech łapkach, podobnie jak poprzednio wpatrywał się w dziecko, usiłujące chodzić na dwóch nóżkach. Widowisko to sprawiało mu rozkosz nieopisaną.
Gdy jednak księżyc wzbił się już na strop nieba i gdy noc stała się równie niemal jasna jak dzień, przestał wreszcie Kazan podziwiać swe potomstwo i zbiegłszy w dolinę, popędził na łowy.
Natknął się przedewszystkiem na wielkiego białego królika, który mu się wyrwał z pod nóg. Uganiał się za nim coś około pół mili, lecz nie był w stanie go schwytać. Wreszcie zrozumiał, że należało raczej poniechać pościgu. Mógł był bowiem pokusić się o znużenie w pogoni renifera albo karibu, pędzących w ucieczce wprost przed siebie i pozostawiających za sobą mocne wyciski racic. Ale nie tak to łatwo ścigać drobną zwierzynę, kryjącą się niespodziewanie w niedostępne haszcze i zarośla; lis raczej niźli wilk może się o to pokusić.
Włóczył się więc po lesie, myszkując zcicha, bacząc, by mu gałązka nie zatrzeszczała pod stopą, aż wpadł znienacka na innego białego królika. Skok jeden i drugi, odmierzone mistrzowsko, i już trzymał w paszczy wyborną wieczerzę dla swej Szarej Wilczycy.
Wracał z polowania spokojnie, lekkim truchtem, od czasu do czasu przystając i rzucając na ziemię śnieżystego królika, który mógł ważyć coś około siedmiu funtów; ciężki był, aż mu się od niesienia męczyły szczęki.
U podnóża Sun Rock’u, gdzie się rozpoczynała wąska, kręta ścieżka wiodąca na szczyt, przystanął nagle, jakby go kto w łeb wyrznął obuchem. Na ścieżce porzucił woń, świeżą jeszcze, czyichś cudzych kroków.
W jednej chwili prasnął królikiem o ziemię. Z każdego włosa długich, zwichrzonych kudłów posypały mu się niby skry elektryczne. Woń, jaka go zaleciała, nie była ani wonią królika, ani kuny, ani jeżoźwierza. Na ścieżce wycisnęły się ślady łap o ostrych pazurach, któremi napastnik drapał się chwilami na głazy.
W tejże chwili doleciały go straszliwe, zmieszane wycia i piski, aż puścił się całym pędem pod górę, ujadając, ile mocy w piersi.
Nieco poniżej szczytu skały, na wąskim tarasie, wznoszącym się ponad przepaścią, ujrzał w poświacie księżycowej Szarą Wilczycę, zmagającą się w śmiertelnych zapasach z olbrzymim szarym rysiem. Wilczyca rzuciła się właśnie na napastnika z głośnym rozpaczliwym skowytem.
Kazan przez chwilę wpatrywał się, jakby przygwożdżony do ziemi, poczem rzucił się w wir walki. Był to cichy, szybki jak myśl, skok wilka, skombinowany z uczoną stategją psa husky.
Inny zwierz padłby odrazu za pierwszem natarciem. Ale ryś jest najzwinniejszem, najbystrzejszem stworzeniem Wildu. Niedarmo Czerwonoskorzy zwą go „Chyżym“. Kazan porwać go chciał za gardziel, gdzieby mu przegryzł swemi potężnemi, calowemi kłami żyłę podgardlaną. Ryś jednak w ciągu nieskończenie drobnego ułamka sekundy zdążył się cofnąć i Kazan pochwycił jeno strzęp jedwabistej, miękiej sierci podgardla.
Przeciwnik, który tymczasem poniechał Szarej Wilczycy, był równie groźny co wilk lub pies husky, ale w odmienny sposób. Kazan walczył już raz ze schwytanym w potrzask rysiem i z walki tej wyniósł pewne doświadczenie.
Wiedział też, że nie należy kusić się o przewrócenie rysia na grzbiet, jak się to czyni z innym przeciwnikiem. Wielkie bowiem koty Wildu umieją walczyć pazurami w sposób jeszcze groźniejszy niżeli kłami. Pazury te, ostrzejsze od brzytew, rozprułyby brzuch i wypuściłyby flaki napastnikowi.
Szara Wilczyca, ciężko ranna, wyła już i skowytała rozpaczliwie. Znów więc porwał się na przeciwnika, chcąc go pochwycić za gardziel. Ale ryś znowu zdołał się o włos uchylić od grożącej mu śmierci. Kazan przecież pochwycił go zębami i już nie puszczał.
Obaj przeciwnicy zwarli się teraz w zajadłym uścisku. Ryś drapał Kazana ostremi pazurami po bokach, nie mogąc szczęściem zadać mu śmiertelnego ciosu. Walczący tak się zapamiętali w tych śmiertelnych zapasach, że nie zdając sobie sprawy ze szczupłości miejsca, potoczyli się aż na krawędź występu skalnego i nagle runęli w przepaść.
Padli z wysokości pięćdziesięciu do sześćdziesięciu stóp, jakby jedna zbita puszysta kula. Tak się jednak rozżarli w walce, że Kazan nie rozluźnił ani na chwilę zaciśniętych kłów, a ryś orał mu wciąż pazurami boki.
Zwalili się wreszcie ciężko na ziemię i dopiero upadek ich rozdzielił; pies potoczył się o kilkanaście stóp dalej od rysia.
Porwał się wszakże niezwłocznie i znów skoczył ku napastnikowi, gotów do walki. Ryś wszakże leżał nieruchomy, spłaszczony, zalany krwią, tryskającą mu z gardzieli. Widząc to Kazan podchodził z ostrożna, mając się na baczności, węsząc, czy nie grozi mu chytry podstęp ze strony wroga. Zrozumiał wreszcie, że odniósł był zwycięstwo, że wielki kot nie żył już naprawdę. Powlókł się więc obolały do Szarej Wilczycy.
Zastał ją w norze nad szczątkami małych, które ryś poszarpał na strzępy. Siedziała nad niemi, skomląc i skowycząc żałośnie. Chcąc ją pocieszyć, Kazan począł ją lizać po łbie i po okrwawionych barkach. Przez całą noc jednak skowytała wciąż rozpaczliwie.
Dopiero jednak gdy się rozwidniło dojrzał Kazan, jak straszliwe były skutki tej walki z rysiem. Szara Wilczyca oślepła. Jej bystre, jarzące się ślepia zamknęły się odtąd dla światła i to nie na dzień ani na dwa, lecz raz na zawsze. Nieprzebite ciemności, jakich najjaśniejszy blask słońca nie zdoła przeniknąć, spowinęły jej oczy grubym całunem.
I ów wrodzony instynkt, wyjaśniający zawsze zwierzętom, czegoby nie zdołały wyrozumieć, powiedział Kazanowi, że odtąd towarzyszka jego stała się bardziej bezbronna, bardziej niedołężna, niż nieszczęsne maleństwa, jakie jeszcze przed kilku godzinami szukały u jej boku obrony.
Próżno też Janina nawoływała go przez cały dzień. Gdy na Sun Rock dolatywało jej wołanie, Szara Wilczyca tuliła się jeno zestrachana tembardziej do boku swego towarzysza. Kazan kładł uszy po sobie i jeszcze czulej ją lizał.
Około popołudnia Kazan zapuścił się w dolinę i po krótkiej włóczędze po lesie przyniósł Szarej Wilczycy białego królika. Ta jednak obwąchała go, trąciła parokrotnie pyskiem i odsunęła go od siebie. Nie chciała jeść.
Zrozpaczonemu Kazanowi przeszło przez myśl, że towarzyszkę jego trapi bliskie sąsiedztwo pomordowanych szczeniąt. Począł ją więc trącać pyskiem i skowycząc łagodnie, zachęcał, by zeszła wraz z nim z tragicznej skały. Istotnie poszła za nim i ślizgając się co krok, zeszła aż na dół. Następnie wspierając się wciąż pyskiem o jego bok, ruszyła za nim w las pomiędzy jodły.
Przed pierwszą jakąś wyrwą, którą należało przeskoczyć, zatrzymała się jednak i Kazan raz jeszcze się przekonał, jak była niedołężna. Próżno zachęcał ją, by się odważyła skoczyć z nim razem. Skomlała wciąż i ze dwadzieście razy kładła się na ziemi, nie mogąc zdecydować się na przesadzenie przeszkody. Ośmieliwszy się wreszcie, skoczyła twardo, niezdarnie, ciężko padłszy po skoku na ziemię obok Kazana. Odtąd też bliżej jeszcze tuliła się do swego towarzysza, czując, że jeśli chce być bezpieczną, nie może go na krok opuszczać, wspierając się wciąż pyskiem o jego barki.
Przebiegli tak oboje około pół mili. Szara Wilczyca, ucząc się teraz na nowo chodzić mimo ślepotą, potykała się i padała co chwilę. Gdy o zmroku, poderwał się w pobliżu śnieżysty królik, Kazan puścił się za nim, ale przebiegłszy kilkanaście kroków, obejrzał się instynktownie, czy Szara Wilczyca biegnie za nim. Stała bez ruchu, zaparłszy się mocno na łapach. Poniechał więc królika i wrócił ku niej.
Razem spędzili noc w jakimś zagaju i nazajutrz dopiero Kazan, pozostawiwszy tam Szarą Wilczycę, ruszył do ludzkiego osiedla.
Janina i jej mąż spostrzegli wnet ledwie zasklepiające się rany na łopatce psa i na żebrach.
— Musiał się niezawodnie bić z niedźwiedziem lub z rysiem, — rzekł mężczyzna. — Wilk nie poraniłby go w ten sposób.
Janina opatrzyła mu rany swemi delikatnemu dłońmi. Gawędząc wciąż, przemyła mu je ciepłą wodą, posmarowała jakąś kojącą maścią, aż Kazan doznał uczucia błogości. W ciągu pół godziny wypoczywał potem na skraju sukni swej pani, która umyślnie usiadła przy nim. Następnie przypatrywał się przeciągając się rozkosznie, jak porządkowała izbę, układała tajemnicze pakunki i przyrządzała posiłek.
Dzień mu minął w ten sposób zdala od zapomnianych lasów i dopiero ze wschodem księżyca przypomniał sobie, że trzeba wracać do Szarej Wilczycy. Gdyby Janina wiedziała, że to nieszczęsne stworzenie, dla którego Kazan stał się odtąd słońcem, gwiazdami i księżycem, życiem całem i karmicielem jedynym, leżało opuszczone w zagaju, — pośpieszyłaby była niewątpliwie z pomocą Szarej Wilczycy. Ale nie wiedziała przecież o niczem.
Minął w ten sposób tydzień, w ciągu którego Kazan po dawnemu spędzał część doby to w chacie ludzkiej, to znów w odludnych zagajach. Poczem pewnego popołudnia mężczyzna nałożył mu na kark obrożę z mocnym rzemieniem i przywiązał go do żelaznego kółka, wpuszczonego w jedno z bierwion w ścianie chaty.
Przetrzymano go tak przez resztę dnia i przez noc. Nazajutrz Janina i jej mąż wstali o świcie.
Mężczyzna wziął dziecko na ręce i poszedł przodem. Janina szła za nim, trzymając na smyczy Kazana. Drzwi do chaty zamknięto przedtem na zasuwy i na zamki a okna pozabijano deskami i mocnemi kratami z żerdzi. Wreszcie wszyscy zeszli ku rzece, gdzie u brzegu czekała już duża, wyładowana pakunkami piroga. W przeddzień jakiś inny człowiek przybył do chaty i zabrał z sobą sanki i psy uprzężne.
Janina wsiadła do pirogi pierwsza wraz z dzieckiem i Kazanem, któremu kazała się położyć u nóg. Usadowiła się przy sterze, maż chwycił za wiosło i wnet łódź odbiła od brzegu, płynąc żywo w dół rzeki.
Kobieta, trzymając wciąż w ręku rzemień od obroży Kazana, odwróciła się ku chacie niknącej już za drzewami i żegnała ją ruchem dłoni. Na twarzy odmalowało się jej wzruszenie. W oczach stanęły jej łzy.
— Żegnaj, żegnaj! — zawołała.
— Żal ci? — zapytał mąż. — Może ci to sprawia przykrość, że wyjeżdżamy?
— Nie, nie! — odrzekła żywo. — Ale lubiłam te śliczne lasy i tę dziką przyrodę. Spędziłam tu prawie całe życie z ojcem, którego zwłoki tu zostały. Żadne, mem zdaniem, miasto nie może się równać z tem pustkowiem.
Stłumiła w krtani łkanie i zaczęła się wpatrywać W dziecko...
Już od kilku minut piroga, pochwycona przez nurt rzeczny, żywo płynęła z prądem.
W tem miejscu właśnie od jednego z brzegów ciągnęła się ku środkowi koryta rozległa łacha piasczysta, tworząc coś naksztalt płaskiego łysego półwyspu.
Mąż Janiny rzucił oczyma i głosem wskazał żonie jakiś punkt szary na żółtym piasku. Janina rozpoznała w nim Szarą Wilozycę, zwracającą ku Kazanowi zagasłe ślepia. Brak oczu zastąpił jej węch, dzięki któremu odgadła, że Kazan wraz z obojgiem ludzi oddalał się od niej coraz bardziej... coraz bardziej...
Kazan porwał się, zaparł łapami w dno łodzi i patrzał.
A Szara Wilczyca, jakby odgadując z plusku wioseł, że piroga coraz się oddala, podeszła teraz aż do brzegu. Siadła na zadzie i podniósłszy pysk ku słońcu, które dla niej już przestało świecić, zawyła, tęsknie, rozpaczliwie nawołując Kazana.
Smycz wymknęła się Janinie z ręki. Piroga nagle dała susa, zachybotała się na fali; szara, kudłata masa prysnęła poprzez powietrze. Kazan znikł.
W tejże chwili mężczyzna chwycił za strzelbę i wymierzył do płynącego Kazana.
— A, łajdak! — krzyknął. — Tak się to z nami żegna! Już ja go nauczę...
Ale Janina równie szybko podbiła mu broń. Zbladła, jak płótno.
— Nie strzelaj! — zawołała. — Niech do niej wraca. Daj mu pokój, daj mu pokój! Powinien tu z nią pozostać!
Kazan, dopłynąwszy do brzegu, otrząsnął się z wody i głośno prychał. Po raz ostatni popatrzał za pirogą, która po kilku minutach znikła poza zakrętem.

Szara Wilczyca zwyciężyła!


POŚRÓD PŁOMIENI.

Od owej chwili zapominał Kazan coraz bardziej o dawnym swym trybie życia psa uprzężnego. Zacierały mu się coraz w pamięci dawne wspomnienia, niby owe majaki senne jakie się pamięta jeszcze zrana, a które potem w ciągu dnia rozpływają się i nikną gdzieś bez śladu.
W myśli tkwiły mu jedynie narodziny i śmierć wilcząt, tragiczna walka z rysiem na Sun Rock’u, zakończona ślepotą Szarej Wilczycy, wreszcie odjazd Janiny i maleństwa.
Krwawa pomsta na rysiu nie przywróciła Szarej Wilczycy wydartych oczu; stale też trapił się Kazan, że nie mogła polować wraz z nim ani na bezkresnej równinie ani w cienistych borach. Nienawiść więc ku rodowi rysiów tak mu się wżarła w krew, że stał się śmiertelnym wrogiem całego ich plemienia.
Bo nietylko zdradzieckim zwierzom przypisywał ślepotę Szarej Wilczycy i śmierć swych szczeniąt, lecz nadto winił je i o skłonienie do ucieczki Janiny i jej dziecka. To też za każdym razem, gdy jeno zwęszył gdzieś wielkiego szarego kota, wpadał we wściekłość, miotał się jak potępieniec, ujadał i błyskał rozsrożony białemi kłami. Oddziedziczona po przodkach dzikość Wildu budziła się w nim na nowo.
Zwolna między Kazanem a jego oślepłą towarzyszką stanęła jakby jakaś niepisana umowa. Szara Wilczyca wiedziała już, że biegnąc wraz z Kazanem, nie powinna się odeń odłączać, to też trzymała się ustawicznie jego boku; Kazan ze swej strony pojął, że chcąc być razem, nie może dawać niespodzianych susów, lecz musi biec równym truchtem. Zrozumiał również, że musi wybierać dla Szarej Wilczycy teren równy i łatwo dostępny. Gdy zaś należało skokiem przesadzić jakąś wyrwę, trącał wprzódy pyskiem swą towarzyszkę, oznajmiając jej to cichym skowytem. Szara Wilczyca nastawiała wówczas uszu i zbierała się do skoku. Ponieważ jednak nie była w stanie wymierzyć jego długości, skakała więc, nie chcąc zwalić się w połowie drogi, zawsze dalej, niżeli było potrzeba. Pociągało to nieraz za sobą pewne niedogodności. W końcu przecież oba stworzenia nauczyły się z sobą porozumiewać wybornie.
Powonienie i słuch Szarej Wilczycy po utracie wzroku zaostrzyły się niesłychanie. Kazan, przekonawszy się o tem, bacznie zwracał teraz na nią uwagę, polegając na niej całkowicie, gdy chodziło o wsłuchanie się w jakiś szmer podejrzany, o zwęszenie czegoś w powietrzu lub o wytropienie czyichś śladów.
W chwili, gdy piroga znikła poza zakrętem, instynkt pewniejszy nad wszelkie rozumowanie powiedział Kazanowi, że zarówno Janina, jak i jej maleństwo i mąż odjechali stąd raz nazawsze. Mimo to codzień opuszczał letnie legowisko, jakie obrał sobie wraz z Szarą Wilczycą pod gałęźmi zwartej kępy jodeł i drzew balsamowych, w pobliżu rzeki i uparcie chodził codzień całemi tygodniami ku chacie wyglądać, co się tam dzieje.
Wyczekiwał tam niecierpliwie jakiegoś znaku życia. Drzwi jednak wciąż były szczelnie zawarte. Okna po dawnemu zabite były deskami i okratowaniem z żerdzi. Dym się nie wzbijał w powietrze ponad kominem. Trawy poczynały zwolna zarastać ścieżkę, pnącze wspinały się powoli na ściany chaty, a woń ludzka, jaką przepojone było całe osiedle, rozpraszała się i słabła z dniem każdym coraz bardziej.
Pewnego dnia pod jednem z zabitych okien znalazł malutki dziecinny mokasynek. Stary był, zniszczony, zczerniały od deszczów i śniegu. A przecież Kazan ucieszył się zeń niesłychanie. Położył się przed nim i długie, długie godziny tak przeleżał. Dopiero o zachodzie wrócił do Szarej Wilczycy, do legowiska śród jodeł i drzew balsamowych. Dziecko tymczasem hen, gdzieś o tysiące mil bawiło się prześlicznemi zabawkami, wymyślnemi tworami rafinowanej cywilizacji.
Jedynie w owych wycieczkach do ludzkiego osiedla nie towarzyszyła Szara Wilczyca Kazanowi. Cały czas pozatem para spędzała nierozłącznie z sobą. Skoro wytropiono jakąś zwierzynę, Kazan ruszał na polowanie, Szara Wilczyca zaś wyczekiwała na jego powrót. Zazwyczaj para żywiła się białemi królikami. Kiedyś piękną księżycową nocą zdarzyło się, że Kazan znużył w pościgu i upolował młodego danjela. Ponieważ zdobycz zbyt była ciężka, by mógł ją unieść, pobiegł więc i sprowadził Szarą Wilczycę na miejsce uczty.
Następnie wydarzył się wielki pożar.
Szara Wilczyca poczuła woń zgorzeliny, gdy ogień był jeszcze o dwa dni drogi ku zachodowi. Słońce tego dnia zaszło poza białawe, ponure opary. Księżyc przeciwnie wzeszedł na niebo czerwony, jakby zalany krwią. Czerwonoskórzy zowią go wówczas „Krwawym Księżycem“, wróżąc stąd różne nieszczęścia i klęski.
Nazajutrz zrana Szara Wilczycę ogarnął dziwny, nerwowy niepokój, około południa zaś i Kazan wyczuł w powietrzu zapowiedź pożaru, jaką towarzyszka jego zwęszyła już na wiele godzin przedtem. Ostry czad zgorzeliny wzmagał się niemal co chwila, aż wreszcie dobrze przed zachodem słońce przesłoniło się dymem.
Ogień, zżerający całe niezmierne lasy jodłowe, leciał naprzód z wiatrem ku północy. Potem wiatr wykręcił się ku południowemu zachodowi, zbijając wtył olbrzymie skłębione chmurzyska dymu. Zdawało się rzeczą coraz bardziej prawdopodobną, że pożar zatrzyma się dopiero u brzegu rzeki, ku której właśnie lotne jak wiatr płomienie gnały przed sobą setki i tysiące przerażonych zwierząt.
W czasie następnej nocy niebo rozgorzało się całe od olbrzymiej, przepotężnej łuny, a gdy wstał dzień, żar i sreżoga tamowały oddech.
Kazan, ogarnięty strachem, usiłował znaleźć ratunek. Sam łatwo mógł był przebyć wpław rzekę. Ale Szara Wilczyca, której nie opuścił ani na chwilę, nie chciała za nic. Ledwie zamoczywszy łapy w wodzie u brzegu, nad który ją sprowadził, cofała się, prężąc cała i zbierając w sobie. Po kilkanaście razy rzucał się w nurt i zaczynał płynąć, nawołując ją ku sobie. Wilczyca szła za nim póty, póki czuła grunt pod stopami. Poczem znów uparcie cofała się ku brzegowi.
Tymczasem już było słychać głuchy poszum ognia. Łosie, renifery, danjele, karibu rzucały się wpław i tnąc nurt naukos, łatwo i bez wysiłku sięgały przeciwnego brzegu. Wielki czarny niedźwiedź z dwoma ociężałemi, niezgrabnemi niedźwiadkami również przepłynął rzekę. Kazan poglądał za nim rozpłomienionemi ślepiami i znów począł skowytem zachęcać Szarą Wilczycę, znów jednak jak i wprzódy, napróżno.
Pozostałe dzikie stworzenia Wildu, bojące się jak i wilczyca wody, nie umiejące lub nie chcące pływać, schroniły się na długą wąską łachę piasku, wrzynająca się nieco opodal głęboko w nurty rzeki.
Był tam gruby i tłusty jeżoźwierz, malutka smukła kuna, kot-rybojad, węszący nieustannie i miauczący płaczliwie jak małe dziecko. Stado gronostai cisnęło się na jasnym piasku niby zbita gromada szczurów, piszcząc gromadnym chórem. Kilkanaście wystraszonych lisów biegało na wszystkie strony, poszukując drzewa, zwalonego przez wiatr na poprzek rzeki, po którem mogłyby się przedostać na drugi brzeg jak po moście. Ale rzeka była zbyt szeroka. Było też kilku współbraci Szarej Wilczycy, również nie mogących się odważyć na przebycie wpław rzeki.
Zadyszany, ociekający wodą, napół zduszony czadem i żarem wrócił wreszcie Kazan do swej towarzyszki. Zrozumiał, że jedynym ratunkiem było schronienie się na łachę i tam postanowił poprowadzić Szarą Wilczycę.
Podszedłszy do malutkiego przesmyka, łączącego piasczysty półwysep z wybrzeżem, oboje poczuli nagle znajomą sobie nienawistną woń, poczem szli już zwolna, mając się na ostrożności. Powonienie rzekło im, że w pobliżu taił się wróg śmiertelny.
Istotnie nieco opodal rozłożył się na piasku w poprzek przesmyka wielki, rozrosły ryś, jakby broniąc dostępu na zbawczą łachę. Trzy jeżoźwierze, nie mogąc się przedostać, zwinęły się w kule, jeżąc drgające z przejęcia kolce. kot-rybojad w podobnej sytuacji miauczał, jakby usiłując nieśmiele grozić rysiowi, który postrzegłszy Kazana i Szarą Wilczycę, opuścił uszy i miał się na ostrożności.
Szara Wilczyca, rozżarłszy się i zapomniawszy o ślepocie, już gotowała się do skoku na nieprzyjaciela. Ale Kazan warknął gniewnie i trąciwszy ją ramieniem, osadził na miejscu, aż przystanęła, pieniąc się jednocześnie z wściekłości i jakby skarżąc się na swą niedolę; Kazan zaś sam ruszył do walki.
Szedł lekkiemi kroki, z uszami nastawionemi ku przodowi, bez żadnej widocznej groźby w swem zachowaniu. Była to mordercza strategja psa husky, zaprawnego w zbójeckiem rzemiośle.
Człowiek, obeznany ze zwyczajami cywilizowanego świata, gotów byłby sądzić, że pies zbliżał się do rysia w jaknajprzyjaźniejszych zamiarach. Ale ryś dobrze wiedział, co ma o tem mniemać. Instynkt przodków pouczył i jego też, że ma przed sobą jednego z najzaciętszych wrogów. Czego jednak nie wiedział, to tego, że wróg ów pod wpływem tragedji na Sun Rock’u stał się jeszcze bardziej zażartym i okrutnym.
Kot-rybojad pojął również, że wnet rozegrać się tu musi walka nieubłagana i przywarł do ziemi, jakby chcąc, by nań nie zwrócono uwagi. Co do jeżoźwierzy, to te piszczały rozpaczliwie, jak małe wystraszone dzieci, jeżąc coraz groźniej ostre kolce.
Ryś śród gęstniejących co chwilę kłębów dymu przypłaszczył się do ziemi, zbierając się mocno w zadzie, jak czynią zazwyczaj koty, gotujące się do skoku.
Kazan zaś począł krążyć dokoła niego, lekki, prawie nieuchwytny, aż ryś musiał się coraz obracać równie zresztą lekko i szybko. Dzieliło ich coś około ośmiu stóp od siebie.
Wreszcie ryś skuliwszy się cały, skoczył pierwszy na przeciwnika. Kazan ani się myślał uchylać ni uskakiwać w bok. Nastawił się nieco barkiem, a że cięższy był o wiele od rysia, ani nie drgnął więc pod brzemieniem spadającego nań napastnika. Ryś odbił się, wyleciał w powietrze, i z wyciągniętemi przed się łapami, zbrojnemi w dwadzieścia ostrzejszych nad brzytwy pazurów padł ciężko na piasek, rozbity i ogłuszony.
Kazan skorzystał z oszołomienia rysia i w temże okamgnieniu rzucił się nań, chwytając za kark.
Skoczyła też z kolei Szara Wilczyca. Podsunąwszy się chyłkiem pod Kazana, porwała rysia zębami za jedną z tylnych łap aż kość chrupnęła, zmiażdżona zębami.
Ryś, przytłoczony ku ziemi podwójnym ciężarem strasznych bestyj, porwał się w rozpaczliwym podskoku. Pociągnąwszy za sobą psa i wilczycę, które zresztą puściły go na czas, uskoczył w bok i opadł nieszczęściem na jednego z jeżoźwierzy, który się właśnie napatoczył w pobliżu. Tysiąc straszliwych kolców wbiło mu się w brzuch i łapy. Oszalały z bólu, wyjąc jak potępieniec, porwał się do ucieczki, skoczył w płomienie i znikł w kłębach dymu.
Kazan ani myślał go ścigać. Kot-rybojad leżał na piasku jak martwy, z podełba przyglądając się małemi, czarnemi, okrutnemi oczkami Kazanowi i Szarej Wilczycy. Jeżoźwierze darły się i skrzekotały jak opętane, jakgdyby prosić chciały o zmiłowanie.
Tymczasem płomienie dopadły już brzegu. Żar był tak straszny, że dech w piersi zapierał. Kazan wraz z Szarą Wilczycą ruszył aż na krawędź wrzynającej się w rzekę łachy, przesłoniętej zwartym tumanem dymu.
I pies i wilczyca zwinęły się tam w kłąb na piasku, kryjąc łby pod brzuchami. Z pożaru szedł jakby ryk olbrzymiego wodospadu, z którego dobywał się od czasu do czasu chrobot i huk drzew, walących się na ziemię. W powietrzu unosiły się popioły i skry palące, aż Kazan musiał coraz wstawać i otrząsać się, bo z wiatrem sypał się nań jakby deszcz ognisty, pod którym przysmalały się kudly, a coraz i większy węgielek parzył go żywym żarem.
U brzegu rzeki rósł z wody zwarty gąszcz trzcin i szuwarów, przed któremi ogień się zatrzymał. Tam się też później schroniły pies i wilczyca. Wreszcie upał zaczął opadać, dym się rozpraszał zwolna i rozwiewał.
Nie odrazu przecież Kazan i Szara Wilczyca mogły były pyski wydobyć z pod brzucha i głębiej nieco odetchnąć. Długi jeszcze czas upłynął. Gdyby też nie było owej łachy piasczystej, ogień zeżarłby ich niewątpliwie, wszędy bowiem, jak okiem zasięgnąć, ziemia pokryta była czarnemi dopalającemi się głowniami albo siwym stygnącym zwolna popiołem.
Wreszcie dym się rozeszedł. Wiatr wykręcił się znów ku północy i ku wschodowi, rozwiał dymy i świeżym wiewem oczyścił powietrze z dusznego czadu.
Pierwszy kot-rybojad wrócił na brzeg i schronił się gdzieś w szczątkach spalonego lasu. Ale jeżoźwierze jeszcze były zwinięte w kolczaste kłęby, gdy Kazan wraz z Szara Wilczycą postanowił opuścić schronisko.
Całą noc oba stworzenia szły brzegiem w górę rzeki. Popioły były jeszcze gorące, aż chwilami parzyły im boleśnie łapy. Księżyc wciąż jeszcze był czerwony, zdając się jakby olbrzymia, krwawa plama na chmurnem niebie.
Przez długie, długie godziny nocnej wędrówki dokoła obojga stworzeń panowała głęboka cisza. Nawet sowa nie ozwała się swem jękliwem hukaniem. Bo i ptaki uciekły gdzieś przed ogniem, przeleciawszy na drugi brzeg rzeki. Znaku życia nie można się było dopatrzeć nigdzie na tej ziemi, co jeszcze wczoraj rajem się wydawała była wszystkim dzikim stworzeniom Wildu.
Kazan wiedział, że chcąc znaleźć pożywienie dla siebie i dla Szarej Wilczycy, winien ruszyć gdzieś dalej, gdzieś znacznie dalej.
Oba stworzenia doszły do miejsca, gdzie rzeka rozlewała się w staw obszerny, otoczony podmokłemi bagniskami.

Bobry zbudowały tam groblę od brzegu do brzegu i po niej to Kazan z Szarą Wilczycą przejść mógł na drugi brzeg, gdzie ziemia była okryta bujną, zieloną roślinnością.


PROFESOR PAWEŁ WEYMAN FOTOGRAFUJE KAZANA I SZARĄ WILCZYCĘ.

Przez dwa dni szła jeszcze para nasza, kierując się wciąż ku zachodowi. Okolica, gdzie się teraz znalazła, zwana „Waterfound“[15], była niezmiernie wilgotna, gęsto przesiana moczarami. Kazan został tam z Szarą Wilczycą aż do końca lata.
W tej-że okolicy metys pewien, syn Francuza i Czerwonoskórej, nazwiskiem Henryk Loti, zbudował sobie chatę.
Szczupły, o cerze mocno kolorowej, Loti był jednym z głośniejszych myśliwców, polujących na rysie w całej tej obszernej krainie, przylegającej do zatoki Hudsona. Waterfound bowiem był dla wszelakiej zwierzyny krainą mlekiem i miodem płynącą, gdzie zwłaszcza białe króliki roiły się tysiącami. Rysie, żywiące się królikami, były tam równie liczne. Henryk Loti przybył tam na jesieni z jednego z posterunków na pobrzeżu zatoki, by tropić owego zwierza i wystawił sobie chatę o jakieś pięć czy sześć mil od legowiska, jakie na lato obrały sobie Kazan i Szara Wilczyca.
Z początkiem zimy, skoro tylko spadły pierwsze śniegi, metys wrócił do chaty sankami, zaprzężonemi w psy, wioząc z sobą zapasy żywności i potrzaski na zwierza.
Wnet potem przewodnik jakiś pewnego dnia przyprowadził mu nieznajomego, który go poprosił o gościnność.
Był to człowiek trzydziestoparoletni, mocny, rozrosly i pełen życia, profesor zoologji, gromadzący materjaly do obszernego dzieła, jakie zamierzał napisać pod tytułem „O instynkcie i zdolności rozumowania zwierząt Wildu“.
Miał z sobą znaczny zapas papieru do robienia notatek, aparat fotograficzny i portret młodej kobiety. Jedyną jego bronią był nóż składany.
Od pierwszego zaraz wejrzenia wydał się metysowi sympatycznym. Dobrze się stało, Loti bowiem dnia tego był wściekły, jak sto djabłów. Tegoż samego wieczora wyjaśnił gościowi powód swego złego humoru przy fajkach, które obaj zapalili, siadłszy przy kominie, skąd błyskały czerwone głownie.
— Dziwy się tu dzieją, dziwy! — opowiadał metys. — Już siódmego rysia znajduję w zastawionym na nie potrzasku porwanego na strzępy. Lisy by tak królika nie porozdzierały. Żaden zwierz przecie, nawet niedźwiedź nie rzucał się nigdy dotąd na rysia, złapanego w żelaza. Pierwszy raz w życiu zdarza mi się coś podobnego. Siódmy ryś... Straciłem conajmniej dwieście dolarów. Wilki mi takie psoty wyrządzają. Dwa wilki, zawsze dwa razem. Wypatrzyłem to dobrze po śladach. Włóczą się moim tropem od potrzasku do potrzasku i na dodatek wyżerają mi wszystkie króliki, jakie się tylko złapały w sidła. Kota – rybojada, kuny, tchórza, gronostaja nie ruszą, widać nie smakuje im ich mięso. Ale niech się im ryś przytrafi, to — do stu djabłów! — rzucają się nań i sierć zeń rwą, jakby kto wyrywał dziką bawełnę, rosnącą w gąszczach. Jużem im i strychninę podrzucał w łoju reniferowym i łapki zakładałem stalowe, dobrze osłonięte gałazkami, i potrzaski takie ze sprężyną, co na śmierć zwierza zatłuką, by jeno potrącił. A one nie; kpią sobie z tego wszystkiego. Jeśli mi się nie uda rozprawić z niemi, to będę się chyba musiał stąd wynosić. Z dwunastu pięknych rysiów, którem tu złapał, siedem mi podarły na sztuki! Nie, dłużej to tak trwać nie może!
Opowieść ta zaciekawiła niesłychanie Pawła Weymana. Był to jeden z tych światłych umysłów, których bywa obecnie coraz to więcej, sadzących, iż egoizm rasowy zaślepia człowieka, nie pozwalając mu dostrzegać całego szeregu niezmiernie ciekawych zjawisk w przyrodzie. Nie wahał się tego głosić i temu też twierdzeniu zawdzięczał sławę swą, jaką pozyskał w całej Kanadzie, mówiąc, że nie sam tylko człowiek zdolen jest opierać czyny swe na rozumowaniu i że w zmyślnym, celowym postępku zwierzęcia kryć się może coś jeszcze, nie sam tylko instynkt.
Sądził więc teraz, że w tem wszystkiem, o czem opowiadał Henryk Loti, taiła się jakaś głębsza przyczyna, którą poznać byłoby rzeczą niezmiernie ciekawą. Do północy też gawędzili o owych tajemniczych wilkach.
— Jeden z owych dwu „outlaw’ów“ — opowiadał metys — jest większy i on to zawsze wyzywa rysia do walki i bije się z nim. To mi też powiedziały tropy wilcze na śniegu. W czasie walki ów mniejszy wilk trzyma się na uboczu i dopiero gdy ryś się zmęczy, podsuwa się i on i pomaga większemu rozszarpać kota na strzępy. I to mi też śniegi opowiedziały. Raz się tylko zdarzyło, że i mniejszy również się wdał w bójkę. Walka musiała być tym razem gorętsza, bo prócz krwi rysia widać było też na śniegu i inne krwawe ślady. Ze dwie mile szedłem krwawym tropem za tem przeklętemi wilkami. Wreszcie zagubił się gdzieś, jak zawsze w jakichś niedostępnych haszczach.
Następnych dni zoolog chodził razem z Henrykiem sprawdzać zastawione potrzaski i sam się mógł był z kolei przekonać, że zawsze trop był podwójny.
Trzeciego dnia obaj znaleźli się u potrzasku, w który schwytał się duży, piękny ryś za łapę. Widać jeszcze było miejsce, gdzie mniejszy wilk przysiadł w śniegu na zadzie, czekając, aż towarzysz jego zagryzie rysia. Metys dojrzawszy, co zostało ze zwierza, którego cenne futro poszarpane było na strzępy, — poczerwieniał z wściekłości i buchnął potokiem francuskich i angielskich przekleństw.
Co do Pawła Weymana, to ten, nie wiele co mówiąc do swego towarzysza, by go bardziej nie jątrzyć, przekonywał się tem jaśniej, że istotnie coś się tam kryć musiało w tem dziwnem postępowaniu wilków. Czemu się te wilki tak specjalnie srożyły na rysie. Jakież ta śmiertelna nienawiść miała podłoże?
Paweł Weyman szczególnie był tem wszystkiem przejęty. Lubił on wszystkie dzikie stworzenia i dlatego to właśnie strzelby z sobą nie nosił. Na widok metysa, rozkładającego trutki na tropie obu rabusiów, serce mu się w piersi ścisnęło. Skoro jednak następnych dni trutki owe znaleziono nietknięte, sprawiło mu to żywą radość. Zbudziła się w nim jakaś dziwna, niezrozumiała sympatja dla nieznanych, dzielnych „outlaw’ów“, które żadnemu rysiowi nigdy nie darowały życia.
Za powrotem do chaty zoolog notował skrzętnie swe spostrzeżenia i wnioski, jakie stąd wyprowadzał.
Pewnego wieczora zapytał też metysa bez dłuższych wstępów:
— Powiedz mi, Henryku, czy nigdy cię nie ogarniają wyrzuty sumienia, że mordujesz tyle biednych stworzeń?
Metys popatrzał mu prosto w oczy i wstrząsnął głową.
— Istotnie, — odrzekł — upolowałem już ich w życiu tysiące tysięcy. I jeszcze tysiące ich upoluję, a nie przejmuję się tem tak bardzo.
— Wielu jest takich jak ty ludzi w Wildzie, — ozwał się na to Paweł Weyman. — Od wieków już byli tacy sami. Jak ty, śmierć sieją wszędzie dokoła. Możnaby to nazwać, jeśli chcesz, wojną człowieka ze zwierzęciem. Jeszcze nie wszędzie, Bogu dzięki, zdołali wytrzebić dzikiego zwierza. Są jeszcze tysiące mil kwadratowych łańcuchów górskich, moczarów, lasów nieprzebytych, dokąd cywilizacja ludzka nie dotarła. Zwierz tam tylko może po wiek wieków wydeptuje swoje ścieżyny. Powiedziałem: może... Bo w głuchej pustyni wznoszą się dziś wsie i miasta nawet. Słyszałeś co kiedy o osadzie, zwącej się North Battleford?
— Czy to w stronę Montrealu czy Quebeku? — zapytał Henryk Loti.
Weyman uśmiechnął się i wydobył z kieszeni fotografję. Była to podobizna młodej kobiety.
— Nie, odrzekł. — To znacznie dalej na zachód, tam gdzie Saskatchewan. Jeszcze przed siedmiu laty chodziłem tam co roku w porze łowów strzelać kury łąkowe, kujoty[16] i łosie. Nie było tam jeszcze żadnego North Battlefordu. Setkami mil kwadratowych ciągnęły się tam tylko przepysze łąki. Chata jedna jedyna, stała tam nad brzegiem rzeki Saskatchewan, tam właśnie, gdzie dziś wznosi się North Battleford. Gościłem wówczas w owej chacie. A mieszkała w niej z ojcem i matką prześliczna dwunastoletnia dziewczynka. Gdym chodził na polowanie, dziewczynka częstokroć mi towarzyszyła. Gdym coś zabił, nieraz zalewała się łzami, a ja się z niej naśmiewałem... Potem wybudowano tam kolej żelazną, jedną i drugą. W tem miejscu właśnie, gdzie stała chata, skrzyżowały się dwie linje kolejowe. Wówczas nagle wyrosło tam miasteczko. Przed siedmiu laty jeszcze, słyszysz, nie było tam nic prócz chaty. Przed dwoma laty osada miała już tysiąc ośmiuset mieszkańców. W tym roku, gdym tamtędy przejeżdżał, właśnie gdym tu zamierzał przybyć, było już pięć tysięcy. Za dwa lata będzie ich dziesięć...
Paweł Weyman pociągnął kłąb dymu z fajki, poczem mówił dalej:
— W miejscu, gdzie stała chata, są teraz trzy banki, każdy z kapitałem czterdziestu miljonów dolarów. Wieczorami o dwadzieścia mil dokoła widać lunę lamp elektrycznych z North Battlefordu. Miasto ma gimnazjum, które kosztowało sto tysięcy dolarów, szkołę normalną, przytułek, wspaniałe koszary straży ogniowej, dwie dzwonnice, urząd ministerstwa pracy, wkrótce zaś posiadać będzie tramwaje elektryczne. Pomyśl jeno! Tak, tak; tam, gdzie przed siedmiu laty rozlegało się wycie kujotów... Napływ osadników jest tak wielki, że ze spisem ludności nigdy nie można nadążyć. Za lat pięć, powiadam ci, będzie to miasto o dwudziestu tysiącach mieszkańców! A ta dziewczyna z samotnej chaty jest śliczną dziewiętnastoletnią panną. Rodzice jej zaś... Co tu dużo gadać; rodzice jej są dziś bardzo bogaci. Najważniejszą przecież w tem wszystkiem rzeczą jest to, że z wiosną mamy się pobrać. Chcąc się jej podobać właśnie, przestałem zupełnie polować. Ostatniem zwierzęciem, jakie zabiłem, była pewna wilczyca łąkowa. Miała właśnie małe. Helena wyhodowała i oswoiła jedno z wilcząt. Dlatego też z pośród wszystkich stworzeń Wildu najbardziej lubię wilki. I spodziewam się, że owe dwa, o których mówimy, nie dadzą się schwytać w twe potrzaski, ani ich nie zgładzisz swemi trutkami.
Metys Henryk Loti poglądał szeroko rozwartemi oczami na Pawła Weymana. Ten zaś podsunął mu fotografję pod oczy. Była to podobizna młodej, ładnej panienki o łagodnym wyrazie twarzy i głębokiem, jasnem wejrzeniu. Profesor dojrzał, jak przyglądajacy się fotografji metys zmarszczył czoło i przygryzł wargi.
— Miałem i ja swoją ukochaną, — odrzekł z wzruszeniem. — Iowoka moja, Indjanka, zginęła przed trzema laty. I ona również lubiła nade wszystko dzikie zwierzęta... Ale tym przeklętym wilkom, rozszarpującym mi rysie, nie daruję, jak Bóg na niebie! Jeśli ich nie pozabijam, to sam się stąd będę musiał wynosić.
Myślał o owych wilkach ustawicznie, to też kiedyś wypatrzywszy świeży trop rysia, zwrócił uwagę, że ślad prowadził pod wielkie zwalone drzewo, którego mocne konary wspierały się o ziemię, dźwigając na sobie pień drzewny o jakieś dziesięć do piętnastu stóp nad ziemią i tworząc coś nakształt altany o ścianach z żywopłotów. Śnieg był dokoła zdeptany i usiany króliczą siercią.
Metys zatarł ręce i zgóry się już radował.
— Złapię rysia! — rzekł. — I wilki z nim razem!
Poczem niezwłocznie zastawiać począł żelaza.
Przedewszystkiem pod zwalonem drzewem w głębi zastawił pierwszy potrzask stalowy, umocowany łańcuchem do jednego z konarów. Następnie dokoła w obrębie dziesięciu stóp porozstawiał pięć innych wnyków, nieco mniejszych, również łańcuchami przymocowanych do gałęzi. Wreszcie w pobliżu największego potrzasku, dobrze wraz innemi ukrytego pod mchem i chróstem, umieścił przynętę.
— Największe żelaza, te z przynętą — tłumaczył Pawłowi Weymanowi — to na rysia. Te zaś naokoło — na wilki. Skoro się ryś złapie i skoro wilki nadejdą a zaczną go szarpać, djabeł im chyba dopomoże, by się nie złapały w jeden z tych mniejszych potrzasków.
Nocy nastepnej Szara Wilczyca i Kazan przechodziły o jakieś sto kroków od zwalonego drzewa. Czujny węch Szarej Wilczycy pochwycił odrazu woń człowieczą, unoszącą się w pobliżu śladów. Trąciła niezwłocznie Kazana barkiem, by zwrócić mu na ową woń uwagę. Poczem oba stworzenia zawróciły na miejscu i wyniosły się szybko z podejrzanej miejscowości.
Nazajutrz jednak spadł lekki śnieg i przyprószył ślady, zacierając woń człowieczą.
Przez trzy dni i trzy następne noce, wyiskrzone od gwiazd, nie zaszło nic szczególnego. Henryk się jednak tem nie przejmował. Wytłumaczył profesorowi, że ryś był również doświadczonym, cierpliwym myśliwym i chodził za śladami, jakie sam był przed tygodniem wypatrzył.
Piątego dnia istotnie ryś powrócił do zwalonego drzewa i ruszył wprost ku przynęcie, jaką dojrzał pośród gałęzi. Żelaza o ostrych zębach chwyciły go też niezwłocznie za tylną łapę.
Kazan, włócząc się wraz z Szara Wilczycą o jakieś pół mili opodal, posłyszał szczęk zwierających się żelaz i podźwięk łańcucha, którym próżno szamotał ryś, chcący się wyrwać z uwięzi. W dziesięć minut potem już był na miejscu.
Noc była tak jasna, tak wyiskrzona gwiazdami, że nawet Henryk mógł się był przy ich świetle puścić na polowanie.
Ryś, już zmożony próżnem szarpaniem się, leżał na śniegu, gdy Kazan wraz z Szarą Wilczycą zajrzał pod zwalone drzewo. Pies się jak zazwyczaj pierwszy rzucił do walki, Szara Wilczyca zaś trzymała się nieco na uboczu.
Ryś ów był to stary, doświadczony zapaśnik, sześcio czy siedmioletni, w całym rozkwicie sił i wagi. Szpony, na cal długie, zagięte miał w kabłąk nakształt tureckich jataganów. Gdyby go Kazan napotkał na wolności, niewątpliwie długo musiałby się z nim borykać. Ale i teraz nawet, choć z łapą w potrzasku, olbrzymie kocisko groźnym jeszcze było przeciwnikiem. Przytem ruchy Kazana krępował mocno brak miejsca na osłoniętem gałęźmi polu walki.
Na widok psa ryś cofnął się, ciągnąc za sobą żelazo i łańcuch, by zyskać rozpęd do skoku. Natrzeć nań trzeba było od czoła, co też Kazan uczynił. Dał nagle susa i obaj zapaśnicy zderzyli się barkiem o bark.
Pies chciał porwać przedewszystkiem rysia za gardziel, ale spudłował o włos. Nim zdołał cios ponowić, ryś we wściekłym wysiłku wyszarpnął tylną łapę ze stalowego uścisku wnyków. Aż Szara Wilczyca posłyszała straszliwy zgrzyt żelaza, drącego skórę i mięso. Ujadając jak wściekły, Kazan cofnął się żywo, ryś jednak zdążył mu już rozorać łopatkę aż do kości.
W owej chwili los pomyślny zdarzył, że ryś wpadł w drugi z kolei potrzask, aż żelazo ostro szczęknęło, chwytając go tym razem za przednią łapę. Ocaliło to Kazana od nowego natarcia i śmierci niechybnej. Mógł był wytchnąć przez chwilę.
Tymczasem ślepa wilczyca, odgadując, czego nie mogła zobaczyć, że towarzyszowi jej grozi niebezpieczeństwo i słysząc jego bolesny skowyt, sama rzuciła mu się na ratunek.
Skoczyła ku rysiowi i wpadła wprost na trzecie żelaza, które pochwyciły ją za łapę, aż się zwaliła na bok, kłapiąc zębami z wściekłości i głucho warcząc.
Kazan, który wnet porwał się znowu do walki, ujadając coraz zacieklej i skacząc rysiowi do gardła, potrącił czwarty potrzask, zdążył uskoczyć nim się żelaza zawarły, ale wpadł wreszcie w piąty, w którym uwięzła mu tylna lapa. Było wówczas nieco po północy.
Aż do rana srożyło się tam pod gałęźmi zwalonego drzewa piekło straszliwe szamotań się, ujadań groźnych i skowytów; wilczyca, pies i ryś, szarpiąc się w żelazach, jeszcze się rwały do siebie, rozżarte i rozjuszone.
Wreszcie o świcie osłabły już zupełnie i pokładły się, zadyszane, z okrwawionemi paszczami, wyczekując, aż nadejdzie człowiek a razem z nim i śmierć.
Henryk Loti i Paweł Weyman wstali dnia tego wcześnie. Już w drodze do zwalonego drzewa metys dojrzał na śniegu podwójny trop Ślepej Wilczycy i Kazana, aż mu się ciemna twarz, drgająca z przejęcia, rozjaśniła żywą radością.
Gdy wreszcie podeszli już do zdradzieckiej pułapki, obaj aż przystanęli zdumieni. Henryk nawet się nie spodziewał tak pomyślnego wyniku, a widowiska podobnego nie oglądał jeszcze nigdy w życiu: dwa wilki i ryś, schwytane jednocześnie, wszystkie trzy za łapy i wszystkie trzy łańcuchami przykute do miejsca.
Wnet jednak zbudził się w Henryku instynkt myśliwski. Oba wilki miał bliżej siebie, już więc podniósł strzelbę do oka, mierząc przedewszystkiem w łeb Kazanowi.
Równie szybko jednak Paweł Weyman porwał go za ramię. Wydawało się, że zmysły postradał.
— Czekaj-no chwilę, nie strzelaj! — krzyczał głośno. — Patrz, przecież to nie wilk. Przyjrzyj mu się! Obrożę nosił, widzisz. Jeszcze mu sierć nie zupełnie odrosła na obtartym karku. To pies, nie wilk!
Metys opuścił broń i przyglądał się uważnie.
Zoolog tymczasem przypatrywał się Szarej Wilczycy, która zwróciła się przodem, warcząc i szczerząc kły, grożąc niemi wrogom, jakich nie mogła dojrzeć. W miejscu, gdzie powinna była mieć oczy, widać było jedynie skórę, napół przysłonięta siercią. Z ust Pawła Weymana wyrwał się okrzyk zdumienia.
— Patrz, patrz, Henryku! Wielkie nieba, co to takiego?
— Jeden to pies, co się odbił od ludzi, pokumał z wilkami i zdziczał. Drugi zaś to wilk, a raczej wilczyca...
— I w dodatku ślepa! — dodał z współczuciem w głosie Paweł Weyman.
Oui, m’sieur! Ślepa! — odrzekł metys, plącząc w pomieszaniu wyrazy francuskie z angielskiemi.
I znów zmierzył do wilków. Ale Weyman znowu go chwycił za rękę.
— Nie strzelaj, proszę cię Henryku! Sprzedaj mi je żywe. Oceń sobie, ilebyś dostał za skórę rysia, którą ci poszarpały. Dolicz zwykłe premjum, wypłacane za wilki. Gotówem ci to wszystko zapłacić. Żywcem wzięte, wilki miałyby dla mnie niezmierną wartość. Pies i ślepa wilczyca, co się złączyły w stadło ze sobą! Pomyśl sam, przecież to są nadzwyczajne rzeczy.
I przytrzymywał wciąż strzelbę Henryka. Metys zaś niebardzo rozumiał, co uczony doń mówi, myśląc jeno w duchu, że do pewnego stopnia jednak musi on być niespełna rozumu.
Zoolog tymczasem zapalał się coraz bardziej. Aż mu się oczy iskrzyły.
— Pies i ślepa wilczyca w stadle ze sobą! Przecież to jest fakt niesłychanie rzadki, poprostu cudowny. Tam, po miastach, gotowiby rzec czytając moją książkę, żem to wysnuł z fantazji albo żem dostał bzika. Ale będę miał porzecież na to dowody. Zaraz, tu na miejscu zrobię cały szereg zdjęć tego niesłychanego dziwowiska. Potem będziesz sobie mógł zastrzelić swego rysia. Ale psa i wilczycę weźmiemy żywe. Płacę ci za nie po sto dolarów za sztukę. Zgoda, co?
Metys skinął głową.
Profesor wydobył niezwłocznie aparat fotograficzny z pudła, nastawił go i wypróbował wizjer.
Na szczęk migawki wilczyca i ryś odpowiedziały głośnem, rozżartem ujadaniem. Kazan tylko kłów nie wyszczerzył, a jeśli naprężył muskuły, to nie dlatego, by się miał bać, lecz że raz jeszcze uznawał przewagę człowieka.
Zrobiwszy wreszcie dwadzieścia zdjęć, profesor Weyman podszedł do psa i zagadał doń łagodnie. Tak łagodnie, że Kazanowi się wydało, jakgdyby to był głos kobiety i mężczyzny z opuszczonej chaty.
Następnie Henryk zastrzelił rysia, a Kazan szarpiąc za łańcuch i gryząc ogniwa, zawarczał jeszcze groźnie pod adresem swego wroga, prężącego się w ostatnich drgawkach konania.
Z kolei metys i profesor opasali Kazanowi kark mocnym rzemieniem i wydobyli mu łapę z potrzasku. Pies nie rwał się ani nie bronił, spokojnie pozwolił się zaprowadzić do chaty. Wnet potem wrócili z potrójnie splecionym rzemieniem i wzięli na smycz wilczycę. Była tak wyczerpana, tak opadła z sił, że i ona się nie opierała zupełnie.
Przez resztę dnia Henryk i Weyman wybudowali wielką, mocną klatkę, sporządziwszy ją z młodych sosenek. Gdy wreszcie była gotowa, zamknęli w niej oba schwytane zwierzęta.
Po dwóch dniach metys poszedł sprawdzać rozstawione potrzaski, Weyman, sam pozostawszy w chacie, podszedł do klatki i przesunąwszy rękę przez pręty, począł głaskać Kazana; pies się nie srożył ani nie boczył. Tegoż dnia rzucił mu też do klatki kawał surowego łosiowego mięsa, którem pies się uraczył obficie.
Szarej Wilczycy nie pozyskał sobie tak łatwo. Ledwie poczuła zbliżającego się zoologa, cofała się w głąb i chowała pod nacięte gałęzie, jakie im rzucono do klatki na posłanie. Instynkt Wildu mówił jej, że człowiek jest jej wrogiem śmiertelnym.
A przecież ów właśnie człowiek niczem jej nie chciał grozić. Nie robił im nic złego. Kazan też nie bał go się zupełnie. Zwolna i w wilczycy trwoga z pierwszych dni ustąpiła miejsca ciekawości i wzrastającemu coraz zaufaniu. W końcu poczęła wysuwać z pod gałęzi oślepły łeb i węszyć w kierunku Weymana, gdy ten, stając przed klatką, usiłował pozyskiwać łaski i przyjaźń Kazana.
Mimo to jednak jeść nie chciała zupełnie. Próżno Weyman rzucał jej najsmakowitsze kawały tłuszczu łosia lub renifera. Minęło pięć, sześć dni, tydzień wreszcie, a wilczyca nie tknęła strawy zupełnie. Chudła też z każdym dniem, aż wreszcie żebra jej można było policzyć.
— Zdechnie niebawem, — rzekł po tygodniu do profesora Henryk Loti. — Głodem się zamorzy. By żyć, musiałaby mieć las, żywą zdobycz, krew jeszcze ciepłą. Ma już pewno ze dwa albo ze trzy lata. Za stara już jest, by ją można było obłaskawić.
Metys, rzekłszy to, położył się spokojnie spać. Profesor natomiast mocno się przejął jego słowami. Siedział naprzód do późna w noc, pisząc długi, długi list do owej młodej dziewczyny o słodkiem wejrzeniu w North Battleforde. Potem zgasił lampę i siedząc przed kominem, wpatrywał się w ogień i marzył o ukochanej.
Stawała mu przed oczyma taka, jaką ją spotkał po raz pierwszy w życiu w samotnej chacie nad brzegiem Saskatchewanu, z grubym, złocistym warkoczem na barkach, o licu tchnącem świeżością łąk.
Długi czas go nienawidziła; tak, tak, doprawdy go nienawidziła za to, że tak lubił polować. Wreszcie pod jej wpływem przeistoczył się zupełnie. Dzisiaj wdzięcznym jej był za to głęboko.
Wstał wreszcie i wyszedł przed chatę. Instynktownie zwrócił naprzód oczy w stronę, gdzie hen, w dali leżało North Battleford. Niebo iskrzyło się gwiazdami; przy ich lśnieniu widać było klatkę, w której więził Kazana i Szarą Wilczycę.
Posłyszał jakiś chrobot i począł się weń wsłuchiwać. To Szara Wilczyca w ciszy nocnej gryzła kraty swej klatki. Wnet potem rozległ się jakby jęk zduszony, niemal łkanie. To Kazan tęsknił za utraconą swobodą.
Gdzieś w pobliżu stała wsparta o ścianę chaty siekiera. Weyman pochwycił ją i uśmiechnął się zlekka. Pomyślał, że gdzieś tam hen, o tysiące mil ktoś o nim myślał, dzieląc we wszystkiem jego uczucia i poglądy.
Podszedł do klatki i podniósł w górę topór. Zamierzył się i począł rąbać, aż wnet parę sosnowych żerdzi padło w głąb. Wnet też cofnął się z przed klatki.
Szara Wilczyca pierwsza podeszła do otworu i wysunęła się bez szmeru, jak cień.
Nie odrazu jednak poczęła uciekać. Czekała na Kazana na polanie, ciągnącej się dokoła chaty.
Kazan wyszedł wnet po niej i przez chwilę oba stworzenia przystanęły w miejscu, jakby zdziwione. Wreszcie ruszyły drobnym truchtem, barkami wspierając się o siebie.

— Zawsze razem... — szepnął za niemi Weyman. — Razem aż do śmierci.


CZERWONY MÓR.

Długo biegł Kazan wraz z Szarą Wilczycą ku północy, aż wreszcie przybył w okolice, zwane „Fond-du-Lac[17].
Tam właśnie przebywały oba stworzenia, gdy Jacques, goniec Kompanji zatoki Hudsona[18] przyniósł do sąsiednich posterunków pierwszą sprawdzoną wiadomość o straszliwej klęsce: w całym Wildzie srożyła się nagminnie ospa.
Od szeregu tygodni już dochodziły o tem zewsząd pogłoski. Rosły coraz, coraz się stawały uporczywsze. Nadciągały ze wschodu, z południa, od zachodu, mnożąc się do tego stopnia, że wreszcie wszędy w rozległych odludziach przybysze zwiastować poczęli, że śladami ich ciągnie „Czerwony Mór“ — „the Red Terror“[19]. Aż w dreszczu niezmiernego przerażenia niby od straszliwego wichru zachybotały się najdalej ku północy wysunięte, ostatnie cywilizowane krainy Wielkiej Białej Pustyni.
Już przed dziewiętnastu laty obiegały również podobne pogłoski, a za niemi pojawiła się i Czerwona Groza. Aż do owych czasów upamiętnił się też strach, jaki spadł wówczas na mieszkańców Wildu i trwał śród nich, upamiętniając się tysiącami mogił bez krzyży, omijanych przez wszystkich zdaleka jak zadżumione, a które usiały całą krainę od zatoki Jamesa aż po jezioro Athabasca, świadcząc o ilości ofiar, jaką klęska ta pochłonęła[20].
W ustawicznej swej włóczędze napotykał częstokroć Kazan wraz z Szarą Wilczycą niewielkie kopczyki mogilne i tajemniczy instynkt, wyższy nad człowiecze zrozumienie, mówił im, że śmierć się tam kryla pod niemi. Być też może, że zwłaszcza Szara Wilczyca, która przy swej ślepocie stała się nierównie czulszą na wyziewy powietrzne i ziemne, chwytała węchem to, czego dojrzeć nie mogłaby oczami.
W każdym bądź razie wilczyca pierwsza wyczuła w powietrzu Czerwoną Grozę.
Pewnego dnia Kazan szedł wraz z nią za pierwszą linją potrzasków, na jakie się natknął. Trop, jaki go do nich doprowadził, był już dawny. Od dłuższego czasu nikt już tamtędy nie przechodził. W pierwszym potrzasku, ukrytym śród gęstych sosen, znalazł napół już przegniłego królika. W innym znów — szkielet lisa, obgryziony do kości przez sowę, która pozostawiła opodal kilka piór po sobie. Większość żelaz zatrzasnęła się, nie pochwyciwszy zwierzyny. Inne śnieg znowu zasypał. Próżno Kazan myszkował na całej ich linji; zwie rzyny żywej jeszcze nigdzie nie znalazł.
Tymczasem zaś ślepa wilczyca węszyła śmierć wszechobecną. Czuła jej powiew w powietrzu, ponad sobą, na wierzchołkach jodeł. Wyczuwała ją w każdym z potrzasków, jakie jej i Kazanowi udawało się odnaleźć. Śmierć człowiecza była dokoła nich. Idąc też coraz dalej, wilczyca skomlała coraz jękliwiej, leciuchno gryząc w kark Kazana, który jak zawsze biegł obok niej truchtem.
Znaleźli się w pewnej chwili na polanie, gdzie stała chata Ottona, myśliwca, polującego na futra.
Szara Wilczyca przystanęła, przysiadła na zadzie i podniósłszy ślepy łeb ku szaremu niebu, zawyła przeciągle, jakby się skarżąc. Kazanowi sierć się poczęła stroszyć na grzbiecie. Siadł w pobok i wraz z Szarą Wilczycą począł wyć ku śmierci.
W chacie istotnie taiła się śmierć. U szczytu dachu zatknięta była długa żerdź jodłowa, a na niej powiewał strzęp czerwonego perkalu. Był to sztandar, zwiastujący Czerwony Mór; wszyscy od zatoki Jamesa aż po jezioro Athabasca wiedzieli, coby to miało znaczyć.
Traper Otto, jak setki innych podobnych mu myśliwców, zatknął ów pogrzebny sygnał, nim się położył przed skonaniem.
Tejże samej nocy, skąpanej w zimnem świetle księżyca, ruszył dalej Kazan wraz z Szarą Wilczycą, nie chcąc przebywać w pobliżu owej chaty.
Od faktorji do faktorji leciały tymczasem złowróżbne wieści. Jeden z gońców, przybywający z ponad Reniferowego jeziora drogą okólną pobrzeżem jeziora Wollaston[21], przeprawił się po lodzie przez jezioro Athabasca i dotarł wreszcie do posterunku Fond-du-Lac.
— Czerwony Mór — opowiadał — ogarnął również Indjan, hen, od wybrzeży zatoki Hudsona aż po siedziby Kresów i Czipewajów pomiędzy fortem Albany a fortem Churchilla. Spieszę się, mam pędzać z wiadomością dalej na zachód.
W trzy dni potem następny goniec przybył z fortu Churchilla, wioząc pismo urzędowe od głównego agenta z wiadomością dla mieszkańców posterunku, by się gotowali do walki z Czerwonym Morem.
Człowiek, który otrzymał pismo, czytając, zbladł tak, że się wydawał bielszy niż papier, trzymany w ręku.
— To znaczy, że powinniśmy zacząć kopać mogiły! Jedyne to celowe przygotowania, jakie porobić możemy.
Odczytał list na głos, poczem wszyscy zdrowi mężczyźni, znajdujący się w obrębie posterunku, rozjechali się na wszystkie strony, by zawiadomić rozproszonych po lasach towarzyszy.
Poczęto śpiesznie zaprzęgać psy. Każde ruszające w drogę sanki zabierały prócz zwykłych leków zwój czerwonego perkalu do robienia złowieszczych sygnałów zarazy; aż na widok owych zwoi drżały z przerażenia ręce ludziom, ładującym je na sanki.
Szara Wilczyca i Kazan napotkały ślady takich właśnie sanek na lodzie, skuwającym rzekę Szarego Bobra i biegły za nim coś z pół mili. Nazajutrz znalazły inny ślad sanek, a następnego dnia — jeszcze inny, trzeci.
Ślad ten był tak świeży, że Szara Wilczyca poczęła ujadać zaciekle, szczerząc kły, jakgdyby znagla ukłuł ją jakiś kolec niewidzialny. Jednocześnie oboje ich zaleciała ostra i gorzka woń dymu.
Kazan i Szara Wilczyca wdrapały się na jakieś wzgórze pobliskie. Oba stworzenia dojrzały stamtąd w dolinie gdzieś u swych stóp płonącą chatę; jednocześnie sanki jakieś, w psy zaprzężone a powożone przez człowieka, niknęły właśnie miedzy jodłami. W chacie leżał drugi człowiek, zmarły na straszliwą chorobę; zwłoki spalić się miały wraz z chatą. Takie było prawo Północy.
Na widok stosu pogrzebowego Szara Wilczyca jakby się w kamień zmieniła, a Kazanowi rwały się z gardzieli jakieś zawodzące, żalne skowyty. I nagle oba stworzenia zawróciły na miejscu i poczęły uciekać, jakby je ogień gonił po stepie. Zatrzymały się dopiero o jakieś dziesięć mil stamtąd, na zamarzniętym moczarze, i zaszyły się w gęste, zwarte haszcze.
Dnie i tygodnie jeszcze ciągnęła się zima 1910 roku, jedna z najstraszliwszych, jakie się zapisały w dziejach Northlandu. Czerwony Mór, mróz i głód okropny do tego stopnia przeważały złowrogą szalę śmierci, że okres ten upamiętni się na długie jeszcze lata nawet śród przyszłych pokoleń.
Kazan i Szara Wilczyca obrały sobie na moczarze legowisko w spróchniałym pniu zwalonego drzewa. Legowisko tak dobrze było osłonięte od śniegu i od wiatru, że lepszego trudno sobie było wymarzyć. Znalazła je pierwsza Szara Wilczyca wnet objęła je w posiadanie, położywszy się na brzuchu i dysząc głośno z zadowolenia. Kazan wszedł tuż poza nia.
Żywność ich składała się w dalszym ciągu z białych królików i leśnych kuropatw. Kazan czaił się na nie za jodłami, a gdy siadały na ziemi, spadał na nie susem, nim zdążyły posłyszeć go i porwać się do lotu.
Szara Wilczyca przestała się już trapić ślepotą; zaprzestała trzeć ślepia łapami, skowytać za złotem słońcem, za księżycem i roziskrzonemi gwiazdami. Węch i słuch zaostrzały się jej coraz bardziej. Zwęszyć teraz mogła za wiatrem oddalonego o dwie mile karibu, a człowieka poczuć na znaczniejszą jeszcze odległość. W ciszy nocnej pół mili słyszała rzucanie się pstrąga w strumieniu.
W czasie polowania stawała się też dla towarzysza cenną pomocnicą. Jej zadaniem było teraz zwęszenie zwierzyny i wskazanie na nią Kazanowi, który na niezawodnem jej powonieniu polegał całkowicie. Próbowała też mimo ślepotę puszczać się w pogoń za spłoszoną przez się zwierzyną. Czyniła to jednak bez powodzenia.
Wyjątkowe okoliczności, w jakich się oboje znaleźli, sprawiły, że stadło ich stało się związkiem nie na jeden tylko okres godów miłosnych, lecz że trwać miało nazawsze. Kazan w czasie łowów nie mógł się przecież obyć bez Szarej Wilczycy, Szara Wilczyca zaś pojęła w swojej ślepocie, że bez Kazana zginęłaby niechybnie.
Towarzysz jej był dla niej odtąd całem jej życiem. Pieściła go też i troszczyła się oń nieustannie. Jeśli niekiedy warczał na nią w przystępie złego humoru, nie szczerzyła nań kłów, lecz pokornie chyliła łeb ku ziemi. Ciepłym, wilgotnym językiem topiła sople lodu, przymarzające w czasie łowów do sierci między paluchami łapy.
Pewnego dnia, gdy sobie wbił drzazgę w poduszkę stopy, lizała mu dopóty miejsce obolałe, aż wreszcie z upływem krwi dobyła koląca drzazgę. W czasie spoczynku kładła zawsze swój śliczny oślepły łeb na grzbiecie albo na karku Kazana.
Okolica obfitowała w drobną zwierzynę, a w dziupli w wypróchniałym pniu drzewnym było zacisznie i ciepło. Polując nawet, zrzadka tylko zapuszczała się para poza granice rozległych moczarów. Niekiedy z oddali, z obszernych równin lub ze wzgórzy na widnokręgu dochodziło ich ujadanie wilków, polujących na grubszego zwierza. Ale ani Kazan ani Szara Wilczyca nie drżały już na zew gromady ani ich nie brała chęć połączenia się z szarą bracią.
Zapuściwszy się pewnego dnia nieco dalej niż zwykle, para minęła jakąś równinę ze śladami letniego pogorzeliska, wdrapała się na wzgórze i znów weszła w równinę.
Szara Wilczyca przystanęła tam, węsząc powietrze. Kazan wpatrywał się w nią, czujny jak zawsze i drżący z oczekiwania. Wnet jednak zrozumiał, czemu nastawione dotychczas ku przodowi uszy Szarej Wilczycy nagle zwróciły się wstecz, a on sam jakby skulił się w sobie i przywarował. Tym razem wilczyca zwęszyła nie bliską zwierzynę, lecz dochodzący skądciś złowróżbny swąd człowieczy.
Przez kilka chwil oba stworzenia jakby się zdawały wahać. Szara Wilczyca cofnęła się poza Kazana, jakby szukając osłony i zaczęła zcicha skowytać. Po chwili Kazan ruszył przodem.
W odległości niespełna trzechset jardów rósł niewielki młody zagaj jodłowy, a w nim znajdowała się chata indyska, niemal zupełnie zasypana śniegiem.
Chata stała pustką. Nie było w miej ani ognia ani śladu życia. Stąd to doleciała ich woń człowiecza.
Nastroszywszy sierć i szczerząc zęby na niewidzialnego wroga, Kazan podsunął się bez szelestu ku wejściu do chaty. Zajrzał do środka. W chacie, na popiołach wygasłego ogniska leżał trupek małego dziecka, owinięty w napół opaloną derkę. Kazan dojrzał jego drobne stópki, obute w malusieńkie mokasynki. Trupek był już zupełnie wyschły; węchem ledwie się wyczuwało jego obecność.
Kazan cofnął łeb z otworu i dojrzał, jak ślepa wilczyca obwąchiwała jakiś podługowaty kopczyk, ledwie rysujący się pod grubą warstwą śniegu. Obeszła go trzykrotnie dokoła, a potem przysiadła na zadzie w pewnej odległości.
Z kolei Kazan podszedł do kopczyka i jął go obwąchiwać. Pod śniegiem i gdzieś głęboko pod ziemią taiła się i tu również śmierć, jak tam w opuszczonej chacie. Aż tam dotarł Czerwony Mór.
Podwinąwszy ogony pod siebie, położywszy uszy, para jęła się czołgać ku zagajowi, aż się zaszyła w gęstwę. Dopiero wynurzywszy się znów na równinę, Kazan i Szara Wilczyca ruszyły biegiem i nie oparły się aż w swojem legowisku na moczarze.
W ciągu następnej nocy księżyc w pełni wydał się jakby pobladły, bez blasku; krawędź natomiast białawego kręgu obwiedziona była szkarłatną otęczą. Była to zapowiedź niezwykłych, straszliwych mrozów.
Czerwony Mór zawsze chodził w parze z wielkiemi mrozami. I im zimniej się stawało na świecie, tem śmierć coraz gęściej poczynała kosić swe ofiary.
W ciągu nocy mróz brał coraz to sroższy. Dobrał się nawet do zacisznego schroniska w spróchniałem drzewie, aż się Kazan i Szara Wilczyca poczęły cisnąć i tulić do siebie.
O świcie, skoro gdzieś koło ósmej pojawiło się słońce, pies i wilczyca wyszły wreszcie na świat z zacisznego ukrycia. Gdyby tam był gdzieś termometr, wskazałby niewątpliwie jakieś pięćdziesiąt stopni poniżej zera. Kuropatwy siedziały na gałęziach jodeł, nastroszywszy piórka i tuląc się wzajem do siebie; nie miały najmniejszego zamiaru sfruwać na ziemię ani szukać pożywienia pod śniegiem. Białe króliki pokryły się w najodleglejszych zakątkach norek.
Kazan i Szara Wilczyca nie były w stanie wytropić najmniejszego śladu i po półgodzinnej próżnej włóczędze wróciły do legowiska.
Przed dwoma czy przed trzema dniami Kazan zakopał w śniegu połowę niedojedzonego królika; czynią to psy niejednokrotnie. Teraz odkopał zmarzłe mięso i podzielił się niem z Szarą Wilczycą.
Mróz brał przez cały dzień coraz większy. Noc była jasna, bez chmur; księżyc był blady niby wielka lampa łukowa; gwiazdy iskrzyły się, jakby niebo posypane było srebrzystym piaskiem. Temperatura obniżyła się jeszcze o jakieś dziesięć stopni, aż wszystko w przyrodzie znieruchomiało. Nawet zwierz mający puszyste futra, tchórz, gronostaj, ryś nie wychodzi w podobne noce na świat, a traperzy odnajdują rankami nietknięte potrzaski.
Głód wprawdzie morzył Kazana i Szarą Wilczycę, wszakże nie do tego stopnia, by je miał wygnać ze schroniska. Tuliły się tam w cieple aż do świtu i dobrze zrobiły. Nie spotkałyby na dworze najdrobniejszego stworzonka.
Wreszcie dzień wstał, ale choć wzeszło słońce, nie ociepliło się zupełnie. Około południa Kazan, pozostawiwszy Szarą Wilczycę w dziupli, sam się wybrał na łowy.
Trzy czwarte psa, jakie w nim tkwiły, sprawiały, że pożywienia potrzebował bardziej, niż jego towarzyszka. Tę bowiem, i całą jej szarą brać, natura wyposażyła w żołądek, zacznie na głód odporniejszy. W warunkach normalnych wilczyca mogła była z całą łatwością obywać się około dwóch tygodni bez jedzenia. Przy sześćdziesięciu stopniach poniżej zera, gdy utrata sił staje się nierównie szybsza, mogłaby jeszcze obyć się bez pokarmu około tygodnia do dziesięciu dni. Że zaś dopiero minęło trzydzieści godzin, gdy posiliła się ostatnim kęsem zmarzniętego królika, wolała więc zostać w zacisznem schronisku.
Kazan, któremu głód bardziej doskwierał, sam zatem począł myszkować po haszczach i po gęstych zagajach. Lekki śnieżek, drobniutki jak kasza, przyprószył przedtem świat, Kazan też odnalazł ledwie jeden jedyny trop gronostaja, którego zresztą nie był w stanie wypatrzeć.
Wnet potem dostrzegł pod jakiemś uschłem drzewem wylot norki, z której zaleciała go smakowita woń królicza. Ale królik, zaszyty w samej głębi schroniska, był tam równie bezpieczny, co kuropatwy na gałęziach jodeł. Kazan około godziny rwał pazurami zmarzłą ziemię, próżno usiłując dokopać się do królika; wreszcie musiał pomiechać zamiaru.
Za powrotem do Szarej Wilczycy, po trzygodzinnem nieudanem polowaniu, czuł, że go siły opuściły zupełnie. Gdy towarzyszka jego, wiedziona mądrym instynktem samozachowawczym Wildu, oszczędzała energję życiową, Kazan naraził się na bezużyteczną stratę sił i głód dokuczał mu tem dotkliwiej.
Gdy znowu noc zapadła i gdy księżyc wzeszedł znów jasny i świecący, Kazan ruszył ponownie na łowy. Skowycząc zcicha, wychodząc powielekroć razy na świat i znów powracając do legowiska, usiłował nakłonić Szarą Wilczycę, by poszła z nim razem. Ta jednak, opuściwszy uszy ku oślepłym oczom, uparcie leżała na miejscu i nie chciała się ruszać.
Tymczasem mróz srożył się coraz straszliwszy. Było zapewne jakieś sześćdziesiąt pięć do siedemdziesięciu stopni poniżej zera; przytem zerwał się wiatr przejmujący do szpiku kości i coraz potężniejący. Istota ludzka, wychyliwszy się na świat, padłaby niewątpliwie porażona mrozem.
O północy Kazan musiał był znów poniechać łowów i powrócić do schroniska.
Wiatr teraz szalał wściekły, a Kazan wdrapawszy się na pień zeschłego drzewa, buchnął straszliwem, złowieszczem wyciem, rwącem się salwami z gardzieli, to znów zamierajacem na chwilę, aż wydawało się niby przejmujący nawskroś, rozlegający się na cały świat, rozsrożony śpiew. Była to zapowiedź huraganów północnych, jakie z nad morza Podbiegunowego ciągnęły ku wielkim barrenom.
O świcie istotnie rozpętał się szalony huragan. Kazan i Szara Wilczyca, przytuliwszy się do siebie, drżały w swem schronisku; dokoła zaś srożył się na świecie mąt piekielny. Przez chwilę Kazan usiłował wyjrzeć ze schroniska, ale nim głowę wysadził, wiatr go pchnął z powrotem do dziupli.
Wszystkie stworzenia Wildu, wszystko, co jeno żyło, zaszywało się tem głębiej po kryjówkach. Zwierzęta o puszystych futrach najmniej się obawiały gwałtowności ani długotrwałości kataklizmów atmosferycznych. W głębi schronisk gromadzą bowiem przezornie w czasie lata zapasy żywności.
Wilki i lisy przylegały albo pod zwalonemi drzewami albo też w rozpadlinach skalnych. Wszelkie stworzenie skrzydlate szukało schronienia między zwartemi gałęźmi jodeł albo też kopało sobie kotliny w zaspach śnieżnych tak, by się osłonić od wiatru. Sowy, całkowicie pierzem pokryte, z pośród ptactwa najmniej stosunkowo cierpiały od mrozu.
Najdotkliwiej wszakże huragan północny dawał się we znaki wielkiemu stworzeniu, zbrojnemu w rogi i kopyta.
Renifery, karibu, łosie nie mogły się ze względu na wzrost przytulić gdzieś w rozpadlinach skalnych. Jedyną ich ucieczką było, gdy je wicher zaskoczył na odsłoniętej równinie, schronić się przed wiatrem poza jaką zaspę śnieżną, położyć i czekać, aż je zasypie śnieg białemi płatkami, osłaniając jakby pierzyną.
Długo tam wszakże nie mogły dotrwać, zasypane snieżnym puchem. Głód je wnet wypłaszał z owych kryjówek. Przez osiemnaście godzin na dobę łoś zimą musi poruszać szczękami, nie chcąc zamrzeć z głodu. Obszerny jego żołądek domaga się kilku naręczy pożywienia. Ileż czasu upłynie, nim je pozbiera, ogryzając młode pędy drzew i krzewów. Karibu jest prawie równie wymagający. Najmniej stosunkowo jadać musi renifer.
Huragan srożył się przez trzy dni i trzy noce. Wreszcie trzeciej nocy spadł obfity, zwarty śnieg, pokrywając ziemię dwustopową warstwą i zbijając się w olbrzymie zwały i zaspy. Był to śnieg zwany przez Czerwonoskórych „ciężkim śniegiem“, przytłacza bowiem całą powierzchnię ziemi jakby ołowianym całunem; króliki i inne drobne stworzonka giną wówczas pod nim całemi tysiącami.
Czwartego dnia wreszcie Kazan i Szara Wilczyca odważyły się wyjrzeć na świat ze swej kryjówki. Wiatr przycichł, śnieg przestał padać. Bezgraniczny, nieobjęty okiem biały całun przesłonił cały świat Northlandu. Mróz w dalszym ciągu przejmował do kości.

A gdy Czerwony Mór przestał już srożyć się śród ludzi, poczęły się teraz z kolei dnie głodu, dziesiątkujące dzikie stworzenia Wildu.


GŁÓD.

Minęło sto czterdzieści godzin odkąd Kazan i Szara Wilczyca posiliły się po raz ostatni. Ten przeciągający się post budził w wilczycy coraz wzrastający niepokój a jednocześnie wywoływał ostre bóle w trzewiach. Kazan opadał z sił i jakby zamierał w bezruchu. Obu stworzeniom żebra można było policzyć na zapadniętych bokach, zady im się zaklęsły i pozapadały. Kazanowi ślepia napłynęły krwią, a gdy patrzał na światło, drgały dziwnie w wąskich szpareczkach powiek.
Tym razem Szara Wilczyca nie dała się długo nakłaniać i wyszła razem z Kazanem, gdy ten ruszył na ośnieżony świat na łowy.
Niecierpliwa a pełna nadziei para jęła naprzód bobrować po tej części moczaru, gdzie zazwyczaj najwięcej roiło się białych królików. Tym razem jednak nigdzie nie było widać ich śladów, znikąd nawet nie zalatywał ich zapach. Zatoczywszy więc duży łuk, para powróciła do drzewa, jedyną jednak zachwyconą po drodze wonią była woń jakiejś sowy, siedzącej wysoko na jodle.
Ruszyły więc oba stworzenia w przeciwnym kierunku, ku niewielkiemu skalistemu wzgórkowi, jaki napotkały po drodze. Wdrapawszy się na szczyt, poczęły toczyć wzrokiem po widnokręgu, wszędzie jednak, jak okiem zasięgnąć, świat zdawał się jakby wymarły. Próżno Szara Wilczyca węszyła powietrze na wszystkie strony. Co do Kazana, to ten tak się zmęczył, że ziajał teraz ciężko, wywiesiwszy ozór. Wracajac wreszcie jak niepyszny do schroniska, potkną się i zwalił na jakiejś nieznacznej przeszkodzie, jaką zamierzał przesadzić susem. Opadał z sił coraz bardziej narówni z Szarą Wilczycą, a jednocześnie głód im obojgu skręcał kiszki coraz dotkliwszy.
Nocą przy świetle księżyca oba stworzenia znowu poczęły myszkować po zaroślach na moczarze. Jedynym żywym tworem jednak, którego szelest posłyszały, był lis, który jak i one wybrał się na polowanie. Lisa oczywiście nie zmogłyby nigdy w pościgu; próżno się było łudzić.
Nagle Kazanowi przyszła na myśl opuszczona chata zdobywcy futer, Ottona. W umyśle psa chata była zawsze synonimem ciepła i strawy. Wyszło mu narazie z pamięci, że w chacie tej gościła ostatnio śmierć, którą powitał wraz z Szarą Wilczycą ponurem żałobnem wyciem. Nie zastanawiając się jednak nad tem, ruszył prosto, jak strzelił, ku chacie; Szara Wilczyca towarzyszyła mu jak zawsze.
Po drodze Kazan usiłował polować; czynił to jednak jakby bez przekonania. Zdawało się, że go odpadła ochota. W chacie jedynie spodziewał się znaleźć jakieś pożywienie.
Szara Wilczyca natomiast szła czujnie, węsząc na wszystkie strony. Schylała co chwilę pysk ku ziemi i wodziła nosem po śniegu w prawo i w lewo.
Wreszcie pochwyciła woń upragnioną. Przystanęła, a wraz z nią przystanął i Kazan. Naprężywszy znużone, wyczerpane mięśnie, jął się wpatrywać w swą towarzyszkę; ona zaś zaparłszy się przedniemi łapami w śnieg, rozwierała szeroko nozdrza, węsząc nie w kierunku chaty lecz nieco dalej ku wschodowi. Dygotała przytem na całem ciele.
Zaleciał ich wreszeie ledwie uchwytny, daleki pogłos; nie wahając się już więc, para ruszyła w tym kierunku. W miarę posuwania się naprzód woń coraz nabierała mocy. Nie był to przytem mdły zapach królika ani kuropatwy lecz jędrna woń grubej zwierzyny. Para poczęła teraz iść ciszej i ostrożniej, by nie spłoszyć zwierza.
Okolica była porosła lasem. Jeśli jednak nie było nic jeszcze widać za drzewami, to już słychać było wyraźnie łomot i szczęk dwóch par rogów, walących o siebie w zacieklej walce.
W chwilę potem Kazan dopadł polany i przywarł do ziemi. Szara Wilczyca przywarowała tuż obok niego.
Pośrodku owej polany, gdzie z otaczających ją drzew wszystkie młode pędy zostały objedzone a krzewy jakby wykoszone tuż przy ziemi, widać było stadko łosi. Było tam ogółem sześć sztuk: trzy klępy[22], roczny cielak i dwa byki. Samce zwarły się z sobą w zaciekłym pojedynku, trzy samice zaś przypatrywały się zapaśnikom.
Młodszy byk, rozrosły, o lśniącej sierci, w całej pełni sił i tężyzny swych czterech lat życia, rogi miał wprawdzie jeszcze nie nazbyt rozłożyste, mocne przecież i ostre. W czasie huraganu, srożącego się dni poprzednich, sprowadził on tu swe stadko, trzy klepy i owego roczniaka, szukając schroniska w zwartym jodłowym lesie.
Tam też przywlókł się nocą drugi byk, starszy, również usiłując się schronić przed szalejącą wichrzycą. Bezczelny wszakże gość nieproszony począł stroić do klęp zalecanki, nie bacząc na uświęcone prawa prowodyra.
Stary byk, kilkakrotnie starszy od młodego, ważył conajmniej ze dwa razy tyle, co tamten. Z potężnych, rozłożystych jak łopaty rogów, wzdymajacych się miejscami w guzy, wyczytać można było jego lata. Był to zapaśnik wytrawny, o doświadczeniu zdobytem w setkach bojów. Nie wahał się też ani chwili wyzwać na bój młodzika, chcąc mu zrabować żony i schronisko.
Od świtu trzykrotnie już ścierali się z sobą obaj zapaśnicy. Śnieg był dokoła zdeptany i pokryty krwawemi plamami. I woń owej krwi rozkosznie łechtała nozdrza Kazana i Szarej Wilczycy, wdychujących głośno powietrze i oblizujących się pożądliwie. W gardzielach grały im zduszone warkoty.
Obaj zapaśnicy stali tymczasem naprzeciw siebie z pochylonemi ku ziemi łbami. Stary łoś jeszcze nie odniósł był zwycięstwa. Miał on za sobą doświadczenie wojenne, olbrzymią wagę, siłę dojrzałego wieku, wreszcie potężne łopaty rogów. Młodszy natomiast posiadał jędrność i wytrzymałość młodości. Jeszcze nie robił bokami jak ów stary, dyszący tak ciężko, aż mu się rozwierały szeroko chrapy, buchając słupami pary.
W pewnej chwili jakby na tajemne hasło niewidzialnego ducha, oba samce cofnęły się wstecz, by zyskać rozpęd, i znów zawrzała bitwa.
Tysiąc osiemset funtów cielska i kości — bo tyle zapewne starszy łoś ważył — runęło w jednem mgnieniu oka na młodszego, który jednak równie szybko poskoczył ku nacierającemu: po raz dwudziesty zwarły się z sobą łopaty rogów. O pół mili stamtąd można byłoby posłyszeć potężny łomot i trzask.
Stary jednak zdawał się słabnąć z każdą chwilą, młodszy natomiast jakby nabierał mocy w miarę przeciągania się boju. Rozumiejąc, zdawałoby się, że pojedynek zbliża się ku końcowi, młody prężył mięśnie, nacierając coraz potężniej i waląc łbem coraz zajadlej.
Naraz Kazan i Szara Wilczyca posłyszały jakiś chrobot suchy, jakby trzask łamanego na kolanie kija. Było to już w lutym, a więc w porze, gdy zwierz rogaty zaczyna zrzucać rogi, przyczem stare samce tracą je zazwyczaj wcześniej. Ta właśnie okoliczność rozstrzygnęła tym razem o zwycięstwie.
Jedna z olbrzymich, rozłożystych łopat starego łosia trzasnęła u podstawy, opadła ze łba i zwaliła się na okrwawione pole. W chwilę potem róg przeciwnika, wyostrzony jak sztylet, worał mu się pod łopatkę na cztery cale w głąb. Starego ogarnął strach a razem odeszła go wszelka nadzieja zwycięstwa. Począł się więc cofać krok za krokiem, kiwając się na rozstawionych nogach, zwycięzca zaś nacierał coraz zajadlej, prując mu kark i barki, aż z ran poczynały się sączyć drobniuchne strumyczki krwi.
Zdołał wreszcie odeprzeć napastnika, zawrócił w miejscu i jął cwałem uciekać przez las. Młody rogacz popatrzał za uciekającym, ale ścigać go nie miał zamiaru. Chwilę stał, potrząsając łbem, robiąc bokami i głośno sapiąc. Następnie zawrócił i on i lekkim truchtem ruszył ku klępom i małemu, które przez cały czas walki nie ruszyły się z miejsca.
Kazan i Szara Wilczyca, przejęte drgawkami pożądliwości, nie zatroszczyły się nawet o zwycięzcę ani o jego rodzinę. Z kryjówki swej dojrzały na pobojowisku ociekające krwią mięso i porwała je chęć niezmożona zatopić w niem kły i zaspokoić głód, skręcający trzewia. Obeszły bokiem polanę i szalejąc z pożądliwości, dopadły krwawego śladu, jaki pozostawił za sobą pobity rogacz.
Przepomniawszy o Szarej Wilczycy, — do tego stopnia bowiem pożądliwość i głód żarły mu wnętrzności — Kazan pierwszy się rzucił za śladem z rozwartym, ociekającym śliną pyskiem, z płomieniem w żyłach, z roziskrzonemi, wysadzonemi na wierzch ślepiami.
Ale i Szara Wilczyca nie potrzebowała tym razem przewodnika. Przywarłszy nosem do okrwawionego tropu biegła tuż poza Kazanem tak szybko, jakgdyby ślepia jej nigdy się były nie zawierały na światłość dzienną.
Po półmilowym mniej więcej pościgu para dopadła starego byka. Przystanął on był poza kępą drzew balsamowych i stał tam, nieruchomy, pośród kałuży krwi, coraz szerzej rozpościerającej się na śniegu.
Robił usilnie bokami, dysząc ciężko i dygocąc od czasu do czasu. Potężny łeb, śmieszny teraz ze swym jedynym rogiem, zwisał mu ciężko ku dołowi. Z nozdrzy płynęła krew. Choć wyczerpany jednak, stał przecież jeszcze groźny, a w innych okolicznościach cała nawet gromada wilków zawahałaby się, czy ma nań napaść.
Kazan się wszakże nie wahał. Rzucił się doń skokiem, warcząc zajadle i zatopił kły olbrzymowi w grubą skórę podgardla. Wnet potem opadł na ziemię i cofnął się o jakieś dwadzieścia kroków, chcąc niezwłocznie natrzeć nań nanowo.
Tym razem wszakże stary łoś zdołał pochwycić go na szeroką, palczastą łopatę jedynego rogu i podrzuciwszy go w powietrze, grzmotnął nim w tył, poza siebie, aż się Kazan potoczył napół ogłuszony.
Z pomocą pośpieszyła jednak, jak zawsze, Szara Wilczyca. Chyłkiem podsunęła się od tyłu ku staremu łosiowi i mimo swą ślepotę zdołała pochwycić ostremi, jak noże, kłami za ścięgno tylnej nogi.
Rogacz się jął otrząsać, usiłując skopać ją racicami lub precz odrzucić. Wilczyca jednak wpiła mu się zębami w przegub nogi, jak pijawka. Jednocześnie zaś Kazan natarł znów od czoła i gdy stary łoś zdołał wreszcie wyrwać się obu napastnikom, musiał się znów uznać za zwyciężonego i jął ponownie uciekać.
Kazan i Szara Wilczyca, nie wystawiając już bezużytecznie swej skóry na szwank, ruszyły w ślad za zwierzem. A stary łoś ledwie się wlókł. Z rozszarpanego biodra, z podgardla płynęła mu krew. Na lewą nogę, u której Szara Wilczyca przegryzła mu ścięgno, utykał straszliwie.
Po kwadransie znowu przystanął. Uniósł z wysiłkiem zwisający mu łeb ku górze i rozejrzał się dokoła. Poczem znów łeb opuścił ku ziemi. Nie był to już dumny władca rozległych pustkowi, niezwciężony nigdy od lat dwudziestu. Cały olbrzymi tułów jakby się poczynał zapadać. W zmętniałych ślepiach przygasł mu dawny błysk groźby i wyzwania.
Oddech starego byka zmienił się w głośne, urywane rzężenie. Ostry szpic rogów młodego łosia wbił mu się aż do płuc. Myśliwiec o pewnem doświadczeniu domyśliłby się tego niezwłocznie; Szara Wilczyca też dobrze o tem wiedziała. Wespół z Kazanen zaczęła teraz krążyć dokoła starego króla Wildu, czekając, aż zwali się na ziemię.
Chwila ta wszakże nie odrazu nadeszła. Raz, dwa razy, dziesięciokroć, po dwadzieścia razy opisała wygłodniała para żarłoczny krąg dokoła łosia, a w środku stary byk wciąż się okręcał na miejscu, ponuro spozierając na napastników.
W południe nic jeszcze się nie zmieniło. Szara Wilczyca i Kazan zatoczyły dokoła łosia sto, dwieście i więcej kręgów. Mróz ku zachodowi słońca brał coraz większy, to też krągła ścieżka na śniegu, po której chodziły ciągle pies i wilczyca, zdeptana czterema parami łap, zdawała się jakby wykuta w lodzie, — a stary łoś krwawił wciąż, krwawił coraz obficiej. Odwracała się w owej chwili jedna z tragicznych kart z życia Wildu, karta, podobna do tylu innych, nieznanych ludziom; dzieje walki, w której słabszy paść musi, by podtrzymać istnienie silniejszego.
Nadeszła wreszcie chwila, gdy w centrum nieprzepartego kręgu śmierci, zajadle opisywanego przez Kazana i Szarą Wilczycę, stary łoś już się w miejscu nie okręcił. Pies i wilczyca pojęły, że to już koniec i same zaniechały kołowania. Zeszły z wydeptanej ścieżki, cofnęły się nieco i przywarowały w oczekiwaniu pod niską jodełką.
Długo jeszcze pobity zwierz stał w miejscu, jakby skamieniały, zapadając się zwolna na podwinięta pod siebie, przegryzioną w pęcinie nogę. Wreszcie padł z głuchem chrapaniem, za którem krew mu bluznęła z pyska.
Kazan i ślepa wilczyca poczęły znowu z ostrożna zataczać coraz nowe kręgi, zwężając je za każdym razem, by niepostrzeżenie zbliżyć się do swej ofiary. Gdy wreszcie zbliżyły się już zupełnie, stary byk porwał się raz jeszcze, ale napróżno. Znów bowiem zwalił się ciężko w śnieg.
Wówczas Szara Wilczyca przysiadłszy na zadzie, zawyła ponuro, śląc w dalekie, zmrożone, ogarnięte głodem przestrzenie zew triumfalny.

Dnie głodu minęły już odtąd dla niej i dla Kazana.


WOŃ UBITEJ ZWIERZYNY

Po zgonie łosia, Kazan, wyczerpany do cna, opadły z sił pod wpływem mrozu i głodu, położył się na okrwawionym śniegu. Nie był nawet w stanie rzucić się na jadło.
Szara Wilczyca, przewyższająca go wytrzymałością, skoczyła na olbrzymie cielsko byka i poczęła zajadle rwać grubą skórę na karku, chcąc obnażyć ciepłe jeszcze mięso ubitej zwierzyny.
Wreszcie dokazała swego, ale sama nie zaczęła jeść, podbiegła naprzód do Kazana, skowycząc zcicha, obwąchując mu pysk i trącając go zlekka barkiem. Podniósł się wreszcie, a wówczas poprowadziła go ku smakowitej strawie. Długo ucztowały tam potem oba stworzenia.
Dopiero, gdy ostatnie blaski chmurnego dnia Północy zagubiły się gdzieś w gęstniejących z nocą mrokach, pies i wilczyca porzuciły swą zdobycz. Obżarte były aż po grdyki, tak, że im zapadnięte boki znowu się zaokrągliły.
Wiatr nieco ucichł. Chmury, włóczące się przez cały dzień po niebie, rozproszyły się gdzieś, aż, noc stanęła teraz jasna, w księżycowem świetle. Z łagodnem lśnieniem księżyca zlewać się wnet poczęła rozedrgana zorza północna, ogarniając pół nieba, hen, ku biegunowi. Jej daleki monotonny pogłos, podobny do skrzypienia stalowych płóz po zmarzłym śniegu, doleciał wnet uszu zmorzonych snem Kazana i Szarej Wilczycy.
Zasłyszawszy ów tajemniczy poszmer podbiegunowych niebios zbudziły się niezwłocznie i poczęły się rozglądać, czujne, nieufne, coraz strzyżąc uszami.
Truchtem puściły się znów ku ubitej zwierzynie. Razem przecież o nią walczyły i wiedziały, że należy do nich jedynie z prawa silniejszych kłów. Niepisany kodeks Wildu stanowił, iż walczyć mają nadal, by ją utrzymać w swem posiadaniu. W czasie pogodnych dni łowów, najadłszy się, ruszyłyby po prostu dalej przed siebie wygwiezdżoną, księżycową nocą. Długie jednak dnie postu i noce głodu kazały im teraz być przezorniejszemi.
Zresztą nie próżne były to obawy. Tysiące, setki tysięcy zgłodniałych mieszkańców Wildu, korzystając z nocy pogodnej, po tylu straszliwych nocach minionych, wychodziły z kryjówek w poszukiwaniu żywności. Na całym przeogromnym obszarze, mierzącym tysiąc osiemset mil ze wschodu na zachód, a tysiąc z południa na północ, nocy tej wyciągały na łowy legjony wygłodniałych stworzeń o zapadłych bokach, o skręconych z głodu, grających trzewiach.
Instynkt mówił więc Kazanowi i Szarej Wilczycy o owych rozpoczętych teraz wielkich łowach stworzenia, to też czuwały pilnie, ani na chwilę nie spuszczając z oka upolowanej zwierzyny. Zapadłszy pod jakimś krzakiem, stróżowały czujnie, a Szara Wilczyca miłośnie lizała Kazana po łbie.
Naraz zadrżały i naprężyły mięśnie. Coś żywego przeleciało w pobliżu, coś, czego Kazan nie mógł był dostrzec, czego Szara Wilczyca nie mogła była posłyszeć, co jednakże powonienie obojga pochwyciło w powietrzu.
To wielka biała sowa, tajemnicza jak duch, nieuchwytna a bezgłośna jak płat śniegu, zleciała skadciś z góry.
Kazan dojrzał wnet, jak skrzydlate stworzenie siadło łosiowi na grzbiecie. Szybki jak błyskawica, wypadł z pod krzaka i z gniewnem ujadaniem, z rozwartą paszczą rzucił się na rabusia. Rozżarte szczęki jednak zawarły się w próżni. Skoczył za daleko, a nim się zdążył odwrócić, sowa już odleciała. Szara Wilczyca poszła w trop za nim niezwłocznie.
Obiegł dokoła łosia z nastroszoną sierścią, z pałającemi groźne ślepiami, warcząc i ujadając na postrach. Błyskał kłami ku niewidzialnemu jeszcze wrogowi, aż przysiadł wreszcie na zadzie, zwracając się przodem ku okrwawionym śladom, jakie zdychający łoś zostawił po drodze. Instynkt mówił mu, że za tym śladem właśnie nadciągną rabusie.
Malutkie gronostaje o błyskawicznych ruchach, które nocy tej w blaskach księżyca biegały i wyskakiwały na wszystkie strony, podobne do białych szczurów, pierwsze wykryły długą, koralową wstęgę, wijącą się po śniegu. Okrutne, żądne krwi, biegły za nią lekkiemi a szybkiemi susami.
Lis jakiś poczuł gdzieś o ćwierć mili smakowitą woń świeżego mięsa, zalatującą go z wiatrem. I on również ciągnął za tropem. Gdzieś z dziupli głębokiej, wyżłobionej w suchem drzewie, pojawił się kot-rybojad o pustym brzuchu, o malutkich okrągłych oczkach, podobnych do paciorków różańca i również ruszył w drogę śladem szkarłatnej wstęgi.
Najbliżej był, pierwszy też przyciągnął do ubitej zwierzyny. Kazan rzucił się nań z wściekłością. Przez chwilę wszczął się mąt, w którym błyskały tylko pazury, słychać było groźne warczenie psa, piski bolesne obu, aż wreszcie kot-rybojad zapomniawszy o głodzie, jął uciekać. Kazan zaś powrócił do Szarej Wilczycy z podrapanym, okrwawionym pyskiem. Poczęła mu lizać zadrapania, on zaś strażował dalej, strzyżąc uszami i nasłuchując.
Lis posłyszał był odgłosy walki. Że zaś z natury nie jest walecznym zapaśnikiem, lecz raczej zwykłym zbójem, lubiącym mordować z ukrycia, nie narażając na szwank skóry, — zawrócił więc na miejscu i poszedł na poszukiwanie innej zdobyczy. Napotkał sowę, co przysiadła była na ziemi, i rzuciwszy się na nią znienacka, poprzestał na mizernym ochłapie mięsa, skrytym pod stosem pierza i puchu.
Nie był natomiast Kazan w stanie powstrzymać napaści gronostai, owych malutkich, białych „outlawów“ Wildu. Prześliznęłyby się nawet człowiekowi pomiędzy nogami, by się dobrać, jak tego pragnęły, do mięsa i do krwi starego łosia.
Upędzał się wprawdzie Kazan za niemi na wszystkie strony. Ale w niepewnem księżycowem świetle wyglądały raczej jak migotliwe lśnienia, niż żywe twory. Szybsze odeń w ruchach, zawsze mu zdołały umknąć. Podkopywały się długiemi chodnikami w śniegu aż pod brzuch łosia, wgryzały się w ścierwo i nażerały się tam do sytości. Kazan miotał się jak opętany, gryzł wściekły na wszystkie strony a śnieg mu jeno tajał w pysku.
Szara Wilczyca siedziała spokojnie na uboczu. Wiedziała, że na owe uprzykrzone malutkie gronostaje niema rady i uważała za rzecz zbyteczną przejmować się tem nad miarę. I Kazan to wreszcie zrozumiał. Wrócił też wkrótce do niej, zziajany i zasapany.
Minęła tak część nocy bez znaczniejszych wydarzeń. Tylko od czasu do czasu słychać było dalekie, dalekie wycie wilka; to znów w głuchej ciszy rozlegało się ponure hukanie białej sowy, która Kazan odpędził, a która przysiadłszy gdzieś na jodle, zdawała się skarżyć na swe krzywdy.
Księżyc już był u stropu nieba, zalewając blaskiem polanę, gdy Szara Wilczyca czegoś się zaniepokoiła. Zwróciła się ku okrwawionym śladom i zawarczała, jakby ostrzegając Kazana.
Warknęła zaś tak groźnie, jak jej się to nie zdarzyło jeszcze nigdy od dnia owej tragicznej walki na Sun-Rock’u, w której to utraciła ślepia, wydarte pazurami rysia. Kazan nie wątpił też ani chwili, że krwawym śladem ciągnie teraz wielki szary kot i począł węszyć, szczerząc kły i gotując się do boju.
W tejże chwili przecież o milę gdzieś słyszeć się dał dziki zew, rzucony z głębi gardzieli.
Było to wołanie prawdziwego syna Wielkiej Białej Pustyni — wilka.
Kazan i Szara Wilczyca przywarły barkami do siebie. Zew ów nie groził im niczem. Była to skarga na głód, nawoływanie współbraci.
W umysłach ich dokonała się wnet odmiana. Poza lisem, poza kotem-rybojadem, poza malutkiemi białemi gronostajami, poza wszelkiem innem stworzeniem Wildu dzika horda miała wspólne prawo do pożywienia. Ponad wszystkiem bowiem istniało przecież braterstwo wilcze.
Szara Wilczyca przysiadła na zadzie i ku nieznanej braci z Wildu posłała zew triumfalny, zwiastujący jej niby dzwonną trąbka, iż u kresu krwawego tropu czeka ją uczta sowita.
A ryś, czający się gdzieś na skraju polany, wyląkł się owego dwuśpiewu wilków. Przywarł do ziemi i czołgając się, położywszy uszy po sobie, zagubił się w mrocznym lesie, którego wierzchołki tylko kąpały się w księżycowem świetle.

Z MIŁOŚCI KU WILCZYCY

Przysiadłszy na zadach, Kazan i Szara Wilczyca poczęły teraz wyczekiwać.
Upłynęło pięć minut, dziesięć, piętnaście. Już się Szara Wilczyca zaniepokoiła. Na jej zew nie odpowiedziało jej wycie. Znów więc zawyła rozgłośnie i gdy Kazan dygotał w wyczekiwaniu, jęła się wsłuchiwać w nocną ciszę. Czemuż jej zgraja wilcza nie odpowiada, jak to jest we zwyczaju.
Niemal w tejże chwili jednak nozdrza się jej rozwarły szeroko. Owi nawoływani nadeszli.
Kazan dojrzał też jednocześnie, jak w świetle księżyca zarysował się jakiś cień u skraju polany. Wnet potem wypadł z mroku drugi, trzeci, czwarty i piąty i iść poczęły z pochylonemi ku ziemi łbami, węsząc za śladem krwi na śniegu.
Wówczas ku podziwowi Kazana Szara Wilczyca cofnęła się wstecz, położywszy uszy po sobie, wyszczerzyła kły i poczęła warczeć nienawistnie ku przybyszom.
Czemu? Dlaczegóż to przybierała pozycję obronną, skoro przecież miała przed sobą współbraci swych, których sama zwołała ku upolowanej zwierzynie?
Nie troszcząc się jednak o te jej przestrogi, ruszył Kazan lekkim krokiem, z podniesionym łbem, z nastroszoną na grzbiecie siercią ku przybyszom. Węch mu mówił, nie jak Szarej Wilczycy, i winien im być przychylnym.
Podszedł o jakieś dwadzieścia kroków ku owej piątce, co teraz przysiadła w śniegu.
I jął machać puszystym ogonem, a tymczasem jedno ze stworze porwało się susem i już biegło ku niemu. Wnet i następne poszły śladem pierwszego a w chwilę potem Kazan był już pośrodku koliska. Poczęto się wzajem obwąchiwać po parękroć razy z widocznemi objawami zadowolenia. Nowymi przybyszami nie były wilki. Były to psy.
Pan ich zmarł zapewne w jakiejś odludnej chacie gdzieś w mroźnem pustkowiu. Ruszyły więc w Wild.
Jeszcze sierć miały na sobie obtartą od uprzęży. Na karkach widniały im jeszcze obroże z mocnej skóry łosia. Boki miały oblazłe, jakby wyłysiałe, a jeden włóczył za sobą trzystopową rzemienną linkę. Wygłodniałe były i wychudłe, aż litość brała. Ślepia im krwawo błyskały w zapadłych oczodołach.
Kazan ruszył przodem i podprowadził ich uprzejmie ku padłu starego łosia. Następnie wrócił sam ku Szarej Wilczycy i dumny i zadowolony, siadł przy niej, wsłuchując się głośne mlaskanie ucztującej teraz zbiedzonej hołoty. A że Szara Wilczyca wciąż się czegoś niepokoiła, polizał ją pieszczotliwie ozorem, jakby chcąc ją upewnić, że wszystko jest w zupełnym porządku.
Ukończywszy się wreszcie posilać, psy powróciły do Kazana i do Szarej Wilczycy, chcąc nawiązać teraz bliższą znajomość. Zwłaszcza ślepa wilczyca zdawała się ich zaciekawiać, obwąchiwały ją też ze wszystkich stron. Poufałość ta mocno się niepodobała Kazanowi, który coraz nieufniej jął się przyglądać bezwstydnikom.
Jeden z psów zwłaszcza był potężnie rozrosły. Ten właśnie, co wlókł za sobą zerwaną linkę. Przysunął się on chyłkiem i nosem dotknął nosa Szarej Wilczycy. Kazan warknął nań ostro, jakby go chciał ostrzec. Pies cofnął się wówczas i oba wyszczerzyły ku sobie wzajem kły, poglądając na siebie ponad łbem ślepej wilczycy. W oczach błysnęło im samcze wyzwanie.
Ów wielki husky był prowodyrem sfory. Żaden pies nie śmiał mu się oprzeć. Spodziewał się też, że Kazan, jak i inne, zadrży przed nim i podwinąwszy ogon pod siebie, umknie mu się z drogi.
Zdumiał się też na widok, że się tak bynajmniej nie dzieje. Kazan przeciwnie gotów był skoczyć ku niemu poprzez wilczycę i tejże chwili rzucić się do walki. Wielki husky odsunął się więc nieco, warcząc gniewnie i dając upust złości, ukąsił wściekle w bok jednego ze swych towarzyszy.
Szara Wilczyca choć nie dojrzała nic, domyśliła się przecież odrazu, co się dzieje. Przytuliła się do Kazana, polizała go pieszczotliwie, dając mu do zrozumienia, iż powinni się stąd razem oddalić. Wiedziała bowiem, że choć się to chwilowo odwlecze, to przecież towarzyszowi jej grozi walka niechybna, a drżała o jego życie.
Kazan odpowiedział jej jednak groźnem warczeniem, które mu się długo przewalało w głębi gardzieli. Polizał jej oślepłe oczy i przyległ tuż obok niej ze łbem, zwróconym wprost ku psom świeżo przybyłym.
Księżyc chylił się już na niebie, aż wreszcie skrył się na zachodzie poza wierzchołkami jodeł. Z kolei gwiazdy poczęły blednąć i gasnąć jedna po drugiej, jakby uchodząc przed szarą i zimną jutrznią Northlandu.
Czynił się właśnie świt, gdy wielki husky wylazł z nory, jaką sobie wykopał był w śniegu i podszedł ku niedojedzonemu padłu łosia.
Kazan, dojrzawszy to, porwał się niezwłocznie na łapy i również podsunął się ku jadłu, chyląc głowę ku ziemi i jeżąc sierć na grzbiecie.
Wielki husky cofnął się wówczas o parę kroków, ustępując miejsca Kazanowi. Ten zaś począł rwać zębem zmarzłe mięso. Głodny nie był zupełnie. Chciał jednak tym sposobem wykazać prawo swe do owego jadła, prawo pierwszeństwa zdobywcy.
Tymczasem, gdy Kazan wżerał się w gardziel łosiowi, jakby zapominając o swej towarzyszce, husky, cofnąwszy się jak duch bez szmeru jeszcze dalej, podbiegł ku wilczycy i począł ją obwąchiwać całą od pyska aż do ogona. Wreszcie nie mogąc się już dłużej hamować w swej chuci miłosnej, jął zcicha a słodko skowytać, jakby mówiąc Szarej Wilczycy o swej żądzy, o odwiecznych prawach przyrody i Wildu, przed któremi winna się ukorzyć. W odpowiedzi na to Szara Wilczyca zatopiła ostre swe kły w przedramieniu zalotnika.
Nagle w mętnem jarzeniu rozświtu przeleciał przez powietrze jakiś kształt szary, bezgłośny a straszliwy. To Kazan bez jednego warknięcia, bez ostrzeżenia, skoczył ku husky i w temże mgnieniu oka oba psy zwarły się ze sobą w straszliwej walce na śmierć i życie. Pozostałe cztery psy podbiegły i przystanęły nieruchomo o kilkanaście kroków od obu zapaśników, wyczekując na rozstrzygnięcie pojedynku. Szara Wilczyca leżała również nieruchomo w śniegu.
Walka była zażarta, lecz krótka.
I wielki husky i Kazan zionęły jednaką wściekłością i nienawiścią. Kolejno to jeden, to drugi zdawał się już brać górę. To jeden, to drugi tarzał się już po śniegu, przeciwnik zaś stał nad nim, groźny, jakby go już miał rozszarpać. A poszczególne fazy walki tak szybko następowały jedna po drugiej, że cztery przyglądające się psy nie były w stanie się w niej rozeznać. Za każdym razem zaś, gdy widziały to Kazana, to wielkiego husky przewróconego na grzbiet, drżały z żądzy, by się nań rzucić i, jak to nakazywał zwyczaj, rozszarpać na strzęp zwyciężonego. Wahały się jednak wciąż i cofały się coraz wystraszone, tak niepewnem wydawało się im ciągle, kto ostatecznie zwycięży.
Nigdy jeszcze dotąd wielki husky nie został pobity w żadnej walce. Po przodkach swych, wielkich dogach duńskich oddziedziczył potężny korpus i paszczę, w której zdołałby zmiażdżyć łeb zwykłemu psu. W Kazanie jednak napotkał jednocześnie psa i wilka, ich odmienne sposoby walki, a przytem to wszystko, co właśnie było najlepszego z jednej i drugiej rasy. Obaj wreszcie pokrzepili się byli potężnie padłem starego łosia.
Wreszcie obaj pochwycili się wzajem w straszliwy uścisk; Kazan chwycił wielkiego husky za przedramię, husky zaś ujął Kazana za gardziel i usiłował mu przegryźć żyłę podgardla. Następnie puścili się obaj jednocześnie i odskoczyli od siebie, by znów natrzeć z rozpędu. Przyglądające się psy poczęły się zlekka przysuwać, z wpatrzonemi bacznie ślepiami, rozwarłszy pyski w nadziei na rychłe już rozwiązanie.
Kazan uciekłszy się do swej ulubionej taktyki, począł zataczać kręgi dokoła swego przeciwnika, jak niedawno czynił to wespół z Szarą Wilczycą dokoła starego łosia. Husky zdumiał się temu i jął się przyglądać, jakby zbity z tropu. Okręcał się z trudem w miejscu, położywszy uszy po sobie i kulejąc na pogryzioną łapę.
Tymczasem Kazan odzyskał całą swą roztropność i choć krwawił obficie, opanował się przecież i uspokoił. Pięciokrotnie opisał krąg fatalny dokoła wielkiego husky. Nagle skoczył ku swemu przeciwnikowi tak niespodzianie, jak niespodzianie pada wystrzał ze strzelby myśliwca i całym ciężarem ciała wyrżnął go w bok, by go zwalić na ziemię.
Uderzenie było tak potężne, że husky padł w znak, zadarłszy wszystkie cztery łapy do góry. W temże mgnieniu oka cztery psy pozostałe, stanowiące bezlitosny trybunał śmierci, rzuciły się na powalonego.
Rozpasała się cała wściekłość nienawiści, zbierającej przez całe tygodnie i miesiące przeciw bezczelnemu prowodyrowi, tyranizującemu dotychczas cały zaprzęg — i w mgnieniu oka psy rozszarpały go w strzępy.
Kazan zaś, dumny, przysiadł obok Szarej Wilczycy, która skomląc radośnie, położyła pieszczotliwie łeb na karku zwycięzcy. Po raz drugi już Kazan z miłości dla niej zajrzał śmierci prosto w oczy. I po raz drugi już zwyciężył.

I dusza jej — jeśli miała duszę — wzniosła się w porywie wdzięczności ku szaremu, zimnemu niebu; ona sama zaś oślepłe oczy zwróciła ku wschodzącemu słońcu, nasłuchując, jak w pyskach czterech psów pozostałych trzeszczą kości wroga, powalonego przez jej pana i władcę.


KARNAWAŁ W WILDZIE

Przez trzy dni i trzy noce następne Kazan i Szara Wilczyca żywiły się zmarzniętem mięsem starego łosia, strażując nad niem wraz pozostałemi czterema psami, które Kazana uznały niezwłocznie za swego prowodyra.
Szara Wilczyca nie troszczyła się zupełnie o ich towarzystwo. Wolałaby być samą wraz ze swym towarzyszem i niejednokrotnie usiłowała go powieźć za sobą gdzieś w las, w samotność. Ale i zwierzęta również jak i ludzie, rządzą się nieraz dumą i chęcią panowania nad innymi. Kazan też z przyjemnością wracał do swej dawnej godności, przypominając sobie dawne czasy, gdy przewodził sforze psów w zaprzęgu.
Na świecie czyniło się tymczasem coraz cieplej i zwolna można się już było oddawać zwykłemu polowaniu.
Kazan puścił się więc czwartego dnia na łowy, z całym zapałem poprowadziwszy czwórkę psów za sobą. Po raz pierwszy zapomniał jakby o Szarej Wilczycy.
Psy wystawiły i zmogły w pościgu młodego danjela. Kazan rzucił mu się pierwszy do gardła i położył go trupem. I dopóki się sam nie nasycił, żaden z psów nie ośmielił się nawet skosztować wspólnie upolowanej zwierzyny. Kazan był teraz panem, władcą wszechpotężnym, któremu ustępowały z drogi na jedno warknięcie. Na jedno błyśniecie kłów kładły się, warując w śniegu i dygocąc ze strachu.
Po pół-godzinie przywlokła się Szara Wilczyca, smutna, ze spuszczonym łbem, z obwisłemi uszami. Ledwie spróbowała ubitego danjela. Oślepłemi oczyma zdawała się błagać Kazan, by jej nie opuszczał, by się odłączył od owych nieproszonych przybłędów, by wrócił znów do dawnego pożycia z nią w samotności.
Próżne były wszakże jej błagania, trzy czwarte psa bowiem, jakie tkwiły w Kazanie, sprawiały, iż miłe mu było towarzystwo owych krewniaków, śród których tak długi czas dawniej przebywał. Znienawidził wreszcie człowieka, ale nie psy. Nad wpływem Szarej Wilczycy górować teraz poczęły inne wpływy.
Tak upłynęły dwa tygodnie. Słońce dogrzewało coraz silniej, na świecie czyniło się coraz cieplej, śniegi tajały. Wnet też Szara Wilczyca poczuła, że wkrótce zostanie matką po raz drugi.
Wbrew jej protestowi sfora polując i kołując, ciągnęła zwolna ku południowemu wschodowi. Kazan i pozostałe psy wiedziały, że w tej właśnie stronie istnieje owa cywilizacja ludzka, z którą znów pragnęłyby się zetknąć. Tam przecież leżały osiedla, wsie i miasta. Nie dość długo zaś żyły życiem Wildu, by dawne wspomnienia przestały je już całkiem pociągać do siebie.
Cała szóstka przybyła w ten sposób w pobliże jednego z dalej wysuniętych posterunków kompanji. I gdy biegła właśnie długim grzbietem jakiegoś wzgórza, nagle osadził ją na miejscu donośny głos człowieka, nawołujący w sposób tak dobrze znajomy czwórce psów i Kazanowi: „kouch, kouch! kouch!“ W tejże chwili gdzieś u ich stóp na rozległej, odsłoniętej równinie ukazał się zaprzęg poszóstny i sanki. Za sankami biegł człowiek i naglił psy do pośpiechu, powtarzając co chwilę: „kouch! kouch! kouch!“
Psy przystanęły w miejscu, dygocąc i oglądając się na strony, a Szara Wilczyca przywarła, płaszcząc się do ziemi. Gdy wreszcie sanki znikły w oddali, cała sfora zbiegła ze wzgórza, popędziła ku koleinom sanek i poczęła je obwąchiwać gwałtownie, podniecona i zaniepokojona tem wydarzeniem.
Następnie psy puściły się śladem sanek i biegły tak coś około mili. Szara Wilczyca trzymała się nieco w tyle, zbaczając z tropu, przez wrodzoną ostrożność. Swąd człowieczy budził w niej zawsze niewypowiedzianą odrazę i jedynie przywiązanie do Kazana sprawiało, że nie cofnęła się w głąb lasów.
Wreszcie Kazan przystanął i ku wielkiemu zadowoleniu Szarej Wilczycy zaniechał gonitwy za sankami. Wilcza krew wzięła w nim górę, doradzając mu, by się miał na baczności. Następnie na dany przezeń znak cała szóstka zaszyła się gdzieś w leśną gęstwinę.
Śnieg już tajał wszędzie i z nadchodzącą wiosna ludzie, mieszkający przez zimę w Wildzie, opuszczali teraz zimowe siedziby. Na przestrzeni setek mil naokół traperzy i myśliwcy wieźli ku faktorjom łupy futrzane. Tysiączne ślady ich sań krzyżowały się w gęstą sieć dokoła włóczącej się po lasach sfory, która wreszcie znalazła się o jakieś trzydzieści mil od jednego z posterunków.
I gdy ślepą wilczycę jęło coraz bardziej przerażać owo pobliże człowieka, Kazan nie był w stanie opierać się już chęci powrotu do swych dawnych ciemięzców.
Chwytał w powietrzu ostry swąd ognisk obozowych. Nocami dolatywały go coraz urywki dzikich pieśni, skowyty i ujadania psów uprzężnych. Pewnego dnia tuż w pobliżu posłyszał śmiech białego człowieka i wesołe naszczekiwania psiarni, której człowiek ów rzucał codzienne jadło, suszone ryby.
Mila za milą, pod niezwalczonem parciem wspomnień Kazan zbliżał się coraz do posterunku, a Szara Wilczyca czuła już, że nadchodzi godzina, gdy wreszcie zew ostateczny, silniejszy nad wszystko inne, odbierze jej towarzysza.
W jednej z filij kompanji Hudsońskiej panowało podówczas niezwykle ożywienie. Były to dnie regulowania rachunków traperskich, dnie zysków i rozpętanej uciechy. Dnie, w których Wild znosi kompanji skarby swe, owe stosy futer, które następnie wysłane zostaną do Londynu, do Paryża i do innych stolic europejskich.
W roku tym na zgromadzeniu ludzi z Wildu panowało większe niż zazwyczaj ożywienie i zaciekawienie. Zimą srożył się przecież Czerwony Mór i teraz dopiero będzie się można dowiedzieć, kto ocalał, a kto zmarł gdzieś w pustkowiach.
Pierwsi przybyli na targowisko Indjanie Czipewaje i metysi z południa z zaprzęgami psów mieszańców, pozbieranemi na granicach świata cywilizowanego.
Następnie pojawili się myśliwcy z pustynnych ziem zachodu. Wieźli z sobą ładunki skór karibu i futra białych lisów, zaszczwanych przez armje „hound‘ów“ Mackenzie o wielkich łapach i potężnych stopach, równie silnych jak konie w zaprzęgu, a ujadających jak najpospolitsze batożone psiaki, gdy wielkie „huskies“[23] i psy eskimoskie rzucały się na nie w bójkach. Psy z Labradoru, dziksze i bardziej krwiożercze od innych, które śmierć jedynie zmóc była w stanie, ciągnęły z północnych okolic zatoki Hudsona. Malemuty z Atabaski wyróżniały się wzrostem olbrzymim i ciemną siercią, psy eskimoskie zaś, żółte lub płowe, równie były żwawe w rwaniu zębem, co i panowie ich, drobni wzrostem, czarniawi na gębach i cuchnący tranem[24].
Wszystkie owe sfory ledwie przybywszy na miejsce, rzucały się wzajem na siebie, warcząc, ujadając, szczekając i gryząc się pomiędzy sobą. W obozowisku wrzała ustawiczna walka.
Bójki psie rozpoczynały się o świcie z przyjazdem coraz to nowych sań, trwały potem przez cały dzień, przeciągały się do późna w noc przy świetle ognisk obozowych. Antypatjom psim nie było końca. Tający śnieg upstrzony był, jak okiem sięgnąć, krwawemi plamami.
Zazwyczaj w tych bójkach dziennych i nocnych najdotkliwiej poszkodowane były psy mieszańce z południa, wywodzące się od kundli, dogów duńskich i owczarków, oraz ciężkie, powolne hound‘y z nad brzegów Mackenzie.
Gdy wreszcie śnieg stajał zupełnie i gdy już żadne sanie przybyćby po bezdrożach nie mogły, William, agent faktorji, mógł sporządzić dokładny spis tych, których przybycia już się nie należało spodziewać. Skreślił więc z ksiąg handlowych wydane im zaliczki, wiedząc dobrze, że to Czerwony Mór ich wykosił.
Z setki ognisk obozowych dokoła posterunku biły słupami w niebo dymy; od namiotów do ognisk zaś i od ognisk do namiotów włóczyły się bez ustanku żony i dzieci myśliwców, po większej części towarzyszące im do faktorji.
Największy wszakże ruch i mąt szerzyć się zaczął w noc wielkiego karnawału. Przez całe tygodnie i miesiące mężczyźni, kobiety, dzieci, siedzący po lasach i na bezleśnych równinach, biali, Czerwonoskórzy, drobni wzrostem Eskimowie, marzący o tem zimą po chatach lepionych ze śniegu, — wszystko słowem, co żyło, wyczekiwało owych chwil uciechy, owej nocy szału i hucznego użycia, która opromienić im miała raz w rok monotonję puszczy. W noc ową kompanja wyprawiała ucztę dla wszystkich, którzy jej służyli lub z którymi prowadziła handel.
Roku tego zwłaszcza nie szczędził agent kosztów, chcąc rozproszyć smutne wspomnienia, jakie Czerwony Mór pozostawił po sobie.
Kazał więc myśliwym kompanji upolować cztery wielkie karibu, a potem na obszernej polanie, ciągnącej się dokoła faktorji, wznieść cztery stosy suchych drew. Na pary wideł jodłowych, wysokości dziesięciu stóp rzucono wpoprzek nakształt rożnów gładkie, odarte z kory pnie jodłowe. Rożnów takich zrobiono cztery, a na każdy z nich nadziano i pieczono potem zwolna nad ogniem całego karibu.
O zmierzchu zapłonęły setki świateł i agent osobiście zaintonował słynną na cały Northland „pieśń o karibu“:

„Oh! o karibu-u-u, o karibu-u-u,
Na wolnem powietrzu się smaży,
W czerwieni zachodu się jarzy
Wielki, biały karibu-u-u!“

— A teraz wy! — krzyknął na biesiadników, — A zgodnie, chórem!
I wnet mężczyźni, kobiety i dzieci zbudziwszy się z długiego milczenia, które im miesiącami ciążyło w Wildzie, buchnęli śpiewem w takim dzikim porywie, że las się, zdawało, zatrząsł. Jednocześnie, pochwyciwszy się za ręce, rozpoczęli pląsy dokoła czterech rożnów, połyskujących śród płomieni.
Potężny grzmot chóralnego śpiewu roznosił się milami na północ i na południe, na wschód i na zachód. Aż go posłyszał Kazan, Szara Wilczyca i cztery bezpańskie outlaw‘y, włóczące się razem z niemi. W chwilę potem z głosami ludzkiemi zlało się odległe wycie psów, podnieconych ową piekielną sarabandą.
Odtad już towarzysze Szarej Wilczycy i Kazana nie mogli dosiedzieć na miejscu. Psy strzygły uszami ku niezmiernemu wrzaskowi i skowytały żałośnie.
Kazan był niemniej od nich podniecony. Zaczął on zwykłym swym sposobem nakłaniać Szarą Wilczycę, by mu towarzyszyła, ta jednak szczerzyła zęby i kuliła się w sobie. Nic jej nie było w stanie przekonać do ludzi.
Powrócił wówczas do psów bezpańskich. W tejże chwili z podmuchem wiatru doleciało ich uszu głośniejsze echo rozhukanej zabawy karnawałowej. Czwórka psów, zapomniawszy o posłuchu dla prowodyra, nie była w stanie opierać się już dłużej ludzkiemu zewowi. Schyliwszy łby do ziemi, położywszy uszy po sobie, przygiąwszy się całym korpusem, pobiegła cicho, jak cienie, w stronę, skąd dochodziły hałasy.
Kazan pół-pies, pół-wilk, wahał się jeszcze. Naglił coraz żarliwiej Szarą Wilczycę, by mu towarzyszyła. Ta jednak zaszywszy się gdzieś pod krzakiem, nie ruszała się z miejsca. Poszłaby ze swym towarzyszem, ramie o ramię, w ogień nawet. Ale nie ku ludzkim siedzibom.
Po chwili posłyszała Szara Wilczyca szelest łap, szybko stąpających po zeschłych liściach. Domyśliła się, że ją Kazan opuścił. Wówczas dopiero wysunęła się z pod krzaka i zaczęła głośno skowytać z żałości.
Kazan zaś posłyszał tę jej skargę, ale się nie odwrócił. Górował teraz w nim inny pociąg. Cztery psy uprzężne wysunęły się znacznie naprzód, starał się też je dopędzić w szalonym pościgu.
Po chwili uspokoił się nieco, zwolnił biegu, przeszedł w trucht, a następnie przystanął. O milę mniej więcej przed sobą widział gorejące ogniska, od których malowały się purpurą mroki nocne i łuny biły na niebo. Obejrzał się poza siebie, jakgdyby przypuszczając, że Szara Wilczyca pojawi się gdzieś w pobliżu. Wyczekał kilka chwil, poczem znów ruszył lekkim truchtem.
Niebawem natrafił na świeży ślad. Wleczono tędy przed paru dniami jednego z czterech upolowanych jeleni karibu, jakie się teraz właśnie piekły na rożnach. Za śladem tym pobiegł aż do drzew, okalających obszerną polanę, na której wznosiła się faktorja.
W ślepiach odbijały mu się teraz lśnienia płonących stosów. Dokoła nich przewijały się rozhukane wieńce tańczących.
Tanecznicy czynili wrażenie obłąkanych. Wrzask się szerzył piekielny. Basowy śpiew mężczyzn, przenikliwe piski kobiet i dzieci, tupot donośny i wybuchy śmiechu, rozżarte, wściekłe ujadanie setki psów — wszystko to zlewało się w jeden przepotężny szum, niby spienionej kaskady. Wrzask ten aż oszołomił Kazana. Jednocześnie jednak paliła go chęć przyłączenia się do owego szatańskiego koncertu. Przywarowawszy pod cieniem jodły, hamował jeszcze ów poryw, ale rozwartemi szeroko nozdrzami wciągał w siebie smakowite wonie dosmażających się właśnie pieczeni. Instynkt wilczej przezorności, jaki wszczepiła weń Szara Wilczyca, staczał nim bój ostatni.
Nagle taniec się urwał, śpiewy ucichły. Ludzie pochwyciwszy długie żerdzie, poczęli zdejmować z rożnów olbrzymie tusze jelenie i rzucili je, ociekające tłuszczem, na ziemię.
Biesiadnicy, wyjąwszy z pochew noże i kordelasy, poskoczyli wówczas gromadnie ku jadłu. Buchnął śmiech, cała polana zagrzmiała uciechą. Poza koliskiem ludzkiem zaś, jakie otoczyło każdą z olbrzymich pieczeni, uczyniło się drugie kolisko rozszczekanych, warczących psów. Wówczas Kazan nie był już w stanie dotrwać w miejscu. Lotem strzały wypadł z pod jodły i pobiegł na środek polany.
Nadbiegł właśnie w chwili, gdy kilkunastu służby agenta faktorji pochwyciło długie rzemienne bicze i poczęło odpędzać psiarnię. Świszczący rzemień spadł na grzbiet jednemu z psów eskimoskich, w pobliżu którego znajdował się właśnie Kazan. Pies wściekły poskoczył za batem i w zamieszaniu ugryzł Kazana w pośladek. Ten w tejże chwili odpłacił mu pięknem za nadobne i w mgnieniu oka już oba psy warcząc zajadle, wyszczerzyły kły. Jeszcze chwila i pies eskimoski leżał na ziemi, a Kazan trzymał go zębami za gardziel.
Nadbiegli ludzie, klnąc i pomstując. Świsnęły znowu bicze, tnąc po skórze, jak nożem. Kazan, który był na wierzchu, poczuł nagle piekący ból. I w tejże chwili zbudziły się w nim wspomnienia niewysłowionych katuszy, jakich doznał od swego ciemiężcy — człowieka. Warknął i zwolna począł zwalniać uchwyt.
Podniósł głowę i dojrzał innego człowieka, wybiegającego z tłumu — bo zachęcone przykładem wnet i inne psy poczęły się rzucać i gryźć pomiędzy sobą, — człowiek ów trzymał pałkę w ręku.
Pałka spadła na grzbiet Kazanowi z taka straszliwą siłą, że się zatoczył i przypłaszczył do ziemi. I znowu ręka, zbrojna w kij, wzniosła się ku górze. Z poza kija zaś błysnęła twarz bezlitosna, krwiożercza, umalowana krwawemi błyskami ogniska. Była to jedna z owych twarzy, przed któremi Kazan uciekł był niegdyś w bezludne ostępy Wildu. Gdy kij poczynał spadać ku ziemi, umknął się nagle i błysnął białemi jak śnieg kłami.
Kij po raz trzeci porwał się znów ku górze. W tejże chwili Kazan podskoczył i chwyciwszy zębami za przedramię, zszarpał mięśnie aż po przegub bijącej go ręki.
— Bodajże cię pioruny! — zawył z bólu człowiek.
I w mroku nocnym błysnęła stalą lufa karabina.
Ale Kazan umykał już ku lasowi. Huknął strzał. Coś niby węgiel czerwony musnęło zbiega po boku.
Gdy wreszcie był już dość daleko, by się nie obawiać pogoni, przystanął i począł lizać palącą szramę, jaką pozostawiła kula, przysmaliwszy mu sierć i zerwawszy strzęp skóry.

Szara Wilczyca czekała nań w tem samem miejscu. Posłyszawszy stąpanie, wybiegła uradowana naprzeciw. Raz jeszcze człowiek wracał jej towarzysza.


SYN KAZANA

Milkły zwolna wrzaski i gasły ognie w oddali, gdy Kazan ruszył wraz Szarą Wilczycą ku północnemu zachodowi.
Polując i wypoczywając po drodze, oba stworzenia po kilkunastu dniach dotarły znów do moczarów, gdzie spędziły okres głodu przed napotkaniem psów bezpańskich.
Grunt tam wówczas był zmarznięty i przysypany śniegiem. Teraz na pogodnem niebie paliło się jasne słońce w promienistej chwale wiosny. Jak okiem sięgnąć, ostatnie lody pękały, śnieg tajał, zewsząd sączyły się bystre strumyczki wód wiosennych. Na każdym kroku czuło się ostatnie tchnienie zamierającej zimy, śród skał zarówno jak i pośród drzew; przecudne, zimne lśnienia zorzy północnej, rozkwitające na niebie przez tyle ubiegłych nocy, odpłynęły hen w dal, ku biegunowi, by opromieniać go bledniejącą coraz otęczą.
Lepkie pączki topól nabrzmiewały z dniem każdym, że lada chwila zdawały się popękać; w powietrzu unosiły się coraz mocniejsze wonie drzew balsamowych, jodeł i cedrów. Tam, gdzie przed sześciu tygodniami srożyły się głód i śmierć, Kazan i Szara Wilczyca wdychały teraz pełną piersią ożywcze zapachy ziemi, nasłuchiwały mocnego pulsowania odradzającego się życia.
Ponad głowami ich para ptaków, zwanych, „moose-bird“[25], w nowem upierzeniu, polatywała z głośnym świegotem. Sójka przebierała w słońcu swe lśniące piórka. Gdzieś w oddali rozległ się głośny tupot łap, pod których ciężarem trzeszczały drobne gałązki, jakiemi ziemia była usiana. Zaleciał ich jednocześnie swąd niedźwiedzicy, co wspinając się na łapy, przyginała ku ziemi gałęzie topól, by niedźwiadki objadać mogły słodkie, smakowite pąkowie. Przyroda cała tchnęła durem miłosnym i rozkosznemi wyziewami macierzyństwa, Szara Wilczyca ocierała się też ustawicznie ślepym łbem o mocny łeb Kazana. Pieściła go bez ustanku i skowytała, by się do niej tulił w ciepłem, wygodnem legowisku.
Nie miała najmniejszej ochoty, do polowania. Woń karibu ani niedźwiedzicy nie budziła w niej najmniejszej żądzy walki. Łono jej ciężało, usiłowała też stale choć napróżno wyjaśnić to swemu towarzyszowi.
Para podeszła wreszcie do wypróchniałego drzewa, w którego dziupli poprzednio obrała sobie była legowisko. Kazan rozpoznał je odrazu, a Szara Wilczyca je wywęszyła.
Malutkiego pagórka pod drzewem nie zalewała tu zupełnie woda z topniejących śniegów, rozlewająca się gdzieindziej w drobniutkie jeziorka na moczarze. Omywał go jednak ze wszystkich stron strumyczek, zamykając doń całkowicie dostęp.
Szara Wilczyca przystanęła, strzygąc uszami ku szemrzącym zlekka wodom, Kazan zaś rozglądał się na wszystkie strony w poszukiwaniu brodu, którymby się można było przeprawić. Brodu nie było, ale był cedr zwalony, leżący w poprzek strumienia, możnaby było po nim przejść, jak po moście. Kazan wszedł też na pień drzewny, a po chwili wahania ruszyła za nim i Szara Wilczyca.
W ten sposób dostały się oba stworzenia do swego dawnego schroniska. Obwąchały przedewszystkiem z całą przezornością dostęp do dziupli, poczem, nie zwęszywszy nic podejrzanego, odważyły się wejść.
Szara Wilczyca, zmęczona i zadyszana, położyła się zaraz w najciemniejszym kącie dziupli, a Kazan podszedł do niej i polizał ją pieszczotliwie po łbie na dowód zadowolenia. Poczem gotował się do odejścia, zamierzając ruszyć na poszukiwanie zwierzyny.
Stał właśnie w progu swego schroniska, gdy nagle zaleciała go woń jakiegoś żywego stworzenia. Zaparł się niezwłocznie mocno na łapach i zjeżył sierć na grzbiecie.
W chwilę potem dało się słyszeć jakby gaworzenie ludzkiego dziecka, a jednocześnie pojawił się jeżoźwierz. I on też poszukiwał schroniska i z oczyma, utkwionemi w ziemię, nie patrząc przed siebie, dążył prosto ku drzewu.
Kazan wiedział dobrze, że jeżoźwierz nie napastowany jest najbezpieczniejszą najbardziej pokojową istotą w świecie. Nie przeszło mu jednak przez myśl, że mógłby poprostu odstraszyć głośniejszem warknięciem owo dobroduszne, skrzekotliwe i piskliwe stworzonko, wiecznie niby gaworzące samo z sobą. Dojrzał w niem jednak przedewszystkiem nieproszonego, niepożądanego gościa, któryby zakłócił spokój Szarej Wilczycy. Słowem, pod wpływem chwilowego nastroju nieopatrznie rzucił się na jeżoźwierza.
Rozległa się naraz cała gama prosięcych chrząkań, pisków i dojmujących wrzasków, z którą zlało się oszalałe psie wycie.
Szara Wilczyca wypadła skokiem z dziupli, jeżoźwierz zaś zwinął się tymczasem w kulę, najeżoną ostremi kolcami, a Kazan o parę kroków opodal miotał się, jak szalony, pod wpływem przejmującego, piekącego bólu.
Pysk i łeb Kazana wyglądały teraz niby poduszeczka, w którą dziewczyna wpina szpilki. Kazan tarzał się po ziemi, kopiąc w żyznej glebie głębokie dziury i bijąc się raz po raz łapami po tkwiących w ciele kolcach. Poczem, jak zrobił to w swoim czasie ryś na łasze piasczystej, jak czynią to wszystkie stworzenia, zbyt zbliska zaznajomiwszy się z jeżoźwierzem, — porwał się nagle i zaczął biegać po krawędzi wysepki, dając szalone susy i wyjąc zapamiętale.
Wilczyca domyśliła się niezwłocznie, co się stało. Nie przejmowała się jednak tem ponad miarę, a może nawet — któż wie, jakie myśli rodzić się mogą w niezgłębionym dla nas umyśle zwierząt? — bawiła się w duchu ową żałosną przygodą swego nieopatrznego towarzysza, którego skoków i susów domyślała się po głośnym tupocie.
Że jednak nic narazie zaradzić nie mogła, przysiadła więc na zadzie i wyczekiwała, strzygąc jedynie uszami i usuwając się nieco na bok, gdy Kazan, kołując jak oszalały, przebiegał tuż obok niej.
Jeżoźwierz zaś, zadowolony, iż mu się udało odeprzeć napastnika, rozwinął się ostrożnie z kłębka, położył kolce po sobie i kołysząc się z nogi na nogę, podszedł pocichutku do pobliskiej topoli, poczem zgrabnie wdrapał się na nią, czepiając się pnia pazurkami. Następnie jął najspokojniej w świecie obgryzać mięką jeszcze korę z młodych pędów.
Po dłuższej bieganinie w kółko Kazan przystanął wreszcie przed Szarą Wilczycą. Ból, wywołany przez ostre kolce jeżoźwierza nieco już stracił na sile. Wciąż jednak czuł Kazan jeszcze głębokie, stałe palenie.
Szara Wilczyca zbliżyła doń pysk oślepły i zaczęła nim wodzić po łbie, starając się coś wyczuć językiem. Wreszcie chwyciła parę kolców w zęby i wyrwała je.
Kazan ozwał się na to radosnym skowytem, poczem Szara Wilczyca powtórzyła troskliwy zabieg. To go już przekonało ostatecznie; położył się na ziemi, wyciągnął przednie łapy, przymknął ślepia i oddał się pieczołowitym zabiegom towarzyszki, nie skomląc więcej, a tylko od czasu odzywając się dźwiękiem „lip“, niby cichutką skargą.
Wnet cały pysk począł mu krwawić. Coś z godzinę oddawała się pracy Szara Wilczyca mimo swą ślepotę, aż wreszcie zdołała wydobyć większą część przeklętych kolców. Zostały tylko co krótsze lub te, co zbyt głęboko uwięzły, by je mogła pochwycić zębami.
Kazan zeszedł wówczas do strumyka i jął chłodzić palący pysk w zimnej jak lód wodzie. Sprawiało mu to ulgę ale tylko chwilową. Kolce bowiem, jakie jeszcze tkwiły w ciele, wywoływały w pysku i ma wargach zapalenie, coraz wzrastające w miarę, jak igły darły tkankę mięsną i zagłębiały się w ciało niby żywe istoty.
Wreszcie wargi i pysk jęły mu puchnąć. Z gęby toczyła mu się zmieszana z krwią ślina, a oczy nabiegły krwią. Minęło dwie godziny odkąd Szara Wilczyca ukończywszy swój zabieg, schroniła się z powrotem do dziupli, a nieszczęśliwy Kazan był ciągle w tym samym stanie.
Naraz rzucił się w porywie wściekłości na jakiś kawałek drzewa i zaczął go gryźć, aż poczuł, jak mu się wyłamał jeden z najboleśniejszych kolców; sprawiło mu to dużą ulgę, odtąd więc gryzł drzewo zawzięcie.
Przyroda wskazała psu jedyny środek, do jakiego mógł się był uciec, mianowicie żucie gwałtowne ziemi i kawałków drzewa. Pod wpływem parcia na mięśnie ostrza kolców ścierały się, a same kolce zaczynały się łamać. Wreszcie parcie to wypychało je z ciała, podobnie jak się to dzieje z drzazgą, gdy się mocno naciska palcem miejsce, gdzie uwięzła.
O zachodzie Kazan już się pozbył wszystkich kolców, poczem wrócił do dziupli, gdzie leżała Szara Wilczyca. Kilkakrotnie jednak w ciągu nocy musiał wstawać i chłodzić w strumieniu palący go pysk.
Nazajutrz trudnoby było o nim powiedzieć, że jest urodziwy; miał to mianowicie, co ludzie Wildu nazywają „uśmiechem jeżoźwierza“. Pysk napuchł mu do tego stopnia, że Szara Wilczyca trzęsłaby się była ze śmiechu, gdyby nie była ślepa i gdyby była istotą ludzką. Wargi wzdłuż szczęk obrzmiałe były jak poduszki. Ślepia wyglądały jak dwie wąskie szpareczki na opuchniętym całkowicie łbie.
Gdy Kazan wyszedł z drzewa i wyjrzał na świat, widział nie wiele więcej od swej ślepej towarzyszki. Ból za to ustąpił już prawie zupełnie. Nocy następnej mógł się już nawet puścić na łowy i wrócił przed świtem z królikiem w pysku.
Polowanie lepiejby się było powiodło i towarzyszce swej przyniósłby był prócz tego leśną kuropatwę, gdyby nie to, że w chwili właśnie, gdy się miał rzucić na siedzącego na ziemi ptaka, posłyszał był dobroduszny skrzekot jeżoźwierza.
Jakby go to przygwoździło do miejsca. Wogóle nie byle czem dał się nastraszyć. Ale niewinne, puste gaworzenie stworzenia o ostrych kolcach sprawiło, że początkowo skamieniał w miejscu, a potem zmykać począł co sił, podwinąwszy ogon pod siebie.
Odtąd też wzorem ludzi, czujących nieprzezwyciężoną odrazę do węży, unikał zawsze Kazan tej najpoczciwszej w Wildzie istoty, nie tracącej nigdy, odkąd świat światem, swej skrzekotliwej wesołości, ani nie zadzierającej nigdy z nikim.
Zwolna dnie się stawały coraz dłuższe, słońce dogrzewało coraz to mocniej. Stajały wreszcie ostatnie śniegi po zacienionych kotlinach. Jak okiem sięgnąć, pękały paki topól, strzelały z nich nowe, zielone pędy, śmiały się w słońcu karmazynowe liście czerwonej łozy winnej. Na pochylonych ku słońcu stokach śród skał pojawiły się malutkie kwiatuszki pierwiosnków, niechybna zapowiedź nadciągającej wiosny.
W ciągu tygodnia po owej pamiętnej przygodzie Kazana z jeżoźwierzem, Szara Wilczyca wychodziła niejednokrotnie na łowy wraz ze swym towarzyszem. Nawet nie trzeba było zapuszczać się daleko. Moczary roiły się od drobnej zwierzyny, łowy też nocne czy dzienne zawsze się wieńczyły powodzeniem.
W ciągu następnego tygodnia Szara Wilczyca polowała już znacznie rzadziej. Poczem przyszła cudowna, wonna noc, słodko-srebrzysta od blasków wiosennej pełni księżyca, gdy wilczyca nie zechciała zupełnie opuścić dziupli.
Kazan jej nie nakłaniał bynajmniej. Instynkt mówił mu, że wkrótce wydarzy się coś niezwykłego. Poszedł na łowy sam, nie oddalając się zbytnio i wkrótce przyniósł w pysku białego królika.
Minęło potem jeszcze kilka dni i wreszcie nadeszła noc, gdy Szara Wilczyca, wciśnięta w najciemniejszy kąt schroniska, powitała wracającego Kazana stłumionem warknięciem. Przystanął u wejścia z królikiem w pysku i nie wszedł do wnętrza.
Po kilku chwilach rzucił królika na ziemię i wpatrzył się w mrok, skąd go dochodził oddech Szarej Wilczycy. Wreszcie położył się wpoprzek przed wejściem do schroniska. Nie mógł jednak doleżeć na miejscu, wstał i ruszył przed siebie.
Powrócił dopiero za dnia. Jak niegdyś na Sun Rock‘u długo węszył u wejścia. Woń, jaka się unosiła w powietrzu, już dlań nie była zagadkową. Podszedł do Szarej Wilczycy, która już nie warknęła nań teraz. Obwąchał ją i pieszczotliwie polizał, ona zaś zaskowytała łagodnie. Wreszcie pyskiem namacał coś, co oddychało leciutko.

Dnia tego nie ruszył wcale na łowy. Wyciągnął się rozkosznie w słońcu, spuściwszy łeb ku ziemi i rozwarłszy szeroko pysk na znak ogromnego za dowolenia.


KSZTAŁCENIE JEDYNAKA

W pamięci Kazana i Szarej Wilczycy utkwił na zawsze dramat na Sun Rock‘u, jaki im zburzył był swego czasu szczęście rodzinne.
Teraz też na najlżejszy szelest Szara Wilczyca, rozdygotana i drżąca, gotowa była rzucić się na niewidzianego wroga i rozszarpać w strzęp wszystko, co nie było Kazanem, ani jej synem.
Kazan niemniej był podniecony i czujny. Co chwila zrywał się na łapy i rozglądał nieufnie dokoła. Nie dowierzał nawet cieniom, włóczącym się za pędzacemi z wiatrem obłokami. Na najlżejszy trzask gałązki, na szelest ocierających się o siebie młodych traw szczerzył kły i jeżył sierć na grzbiecie. Warczał też groźnie za każdym razem, gdy z podmuchem wiatru zalatywała go najlżejsza choćby woń obca.
Ani na chwilę też zarówno dniem jak i nocą nie zaniedbywał strażowania. Równie pewnie jak spodziewamy się codzień wschodu słońca, spodziewał się Kazan, że pewnego dnia, wcześniej czy później pojawi się, czołgając lub susem rzucając się na szczenię, ich wróg śmiertelny. W tym to przecież czasie ryś poszarpał mu potomstwo na strzępy i oślepił Szarą Wilczycę.
Nad moczarem rozciągnął jednak pokój swe słoneczne skrzydła. Dokoła Kazana i Szarej Wilczycy nie było żadnych istot obcych prócz milkliwego whiskey-jack‘a[26], łosich ptaków o okrągłych ślepkach, świegotliwych wróbli, zwinnych nadewszystko myszy leśnych i drobnych gronostai.
Kazan uspokoił się wreszcie. Porzucając na chwilę strażowanie, szedł w mrok dziupli, by obwąchać swego syna, jedyne wilczę, jakie tym razem wydała na świat Szara Wilczyca.
Gdyby siedlący się nieco dalej ku zachodowi Indjanie „Dog Ribs“[27] mieli ochrzcić owo wilczę, nadaliby mu niezawodnie imię „Bari“, co w mowie ich oznacza jednocześnie jedynaka i mieszańca psa z wilkiem, a czem szczenię to było istotnie.
Była to od pierwszej chwili łagodna, żywa istotka, o którą matka troszczyła się jak tylko mogła najpieczołowiciej. Istotka ta rozwijała się następnie ze zdumiewającą szybkością, cechującą wilczęta, a nie z ową powolnością, charakterystyczną dla szczeniąt.
W ciągu pierwszych trzech dni młode wilczę tuliło się jak tylko mogło najmocniej do łona matki. Ssało, skoro tylko poczuło głód, spało po całych dniach i nocach, Szara Wilczyca zaś lizała je, myjąc i czesząc, bez chwili przerwy.
Czwartego dnia zaczęła się w wilczęciu budzić ciekawość. Z niesłychanym wysiłkiem, czepiając się pazurkami za kudły Szarej Wilczycy, dostało się ono aż do pyska matki. Następnie odważyło się puścić samopas, powlokło się, przewalając z boku na bok na niepewnych jeszcze łapkach o parę kroków opodal, gdzie nagle poczęło rozpaczliwie węszyć, jakby przerażone, że się gdzieś zagubiło nazawsze.
Mały wilczek zrozumiał następnie, że Kazan jest jakby drugą polową Szarej Wilczycy. Przed upływem tygodnia nauczył się on zwijać w kłębek między przedniemi łapami ojca i zasypiać tam najspokojniej w świecie ku obopólnemu zadowoleniu.
Gdy się to przydarzyło po raz pierwszy, Kazan, niesłychanie zdumiony, nie śmiał się ruszyć i leżał tak coś z pól godziny, aż Szara Wilczyca zbliżyła się i poczęła lizać z rozradowaniem małego zbiega.
Po dziesięciu dniach Bari dokonał niezwykłego odkrycia; przekonał się mianowice, że tarmoszenie i ciąganie na wszystkie strony strzępów króliczej skórki stanowi niesłychanie zajmującą zabawę.
Wszystko to działo się jeszcze zaciszu w dziupli drzewnej. Aż do chwili, gdy młode wilczę dowiedziało się, co to jest światło i słońce.
Było to pewnego pięknego popołudnia. Przez szczelinę w korze przedarł się złocisty promyk i padł niby gwiazdka migotliwa tuż w pobliżu wilczęcia. Bari jął się ze zdumieniem przypatrywać złocistej plamce. Niebawem zapragnął się nią bawić, jak bawił się dotychczas króliczemi skórkami. Nie był też w stanie zrozumieć, dlaczego nie może jej pochwycić; odtąd jednak dowiedział się o istnieniu światła i słońca.
Jednego z dni następnych podszedł ku wyjściu, skąd śmiała się doń ta sama światłość i z oślepionemi, mrużącemi się wciąż ślepkami położył się, onieśmielony, u progu rozległego, niezmierzonego świata, jaki go wabił ku sobie.
Szara Wilczyca, dozorująca troskliwie swego potomka, przestała odtąd zatrzymywać go w dziupli. Wyszła sama na słońce, położyła się i jęła go nawoływać do siebie. Zwolna słabe ślepki oswoiły się ze słoneczną światłością, którą Bari nadzwyczajnie polubił. Polubił też łagodnie powiewy powietrza, rozkosz życia na swobodzie i poczuł odtąd wstręt do mrocznej ciemnicy, w której się zrodził.
Niebawem przekonał się również, że nie wszystko, co jest we świecie, bywa dobrem i miłem. Pewnego dnia włóczył się po wysepce dokoła drzewa, gdy Szara Wilczyca czując nadciągająca burzę, zaczęła go nawoływać, by się schronił do dziupli. Wilczę nie rozumiejąc wołania, nie zwracało na nie uwagi. Wówczas przyroda sama wzięła na się sprawę pouczenia go własnym jego kosztem. Spadła nań nagle straszliwa ulewa, oślepiła błyskawicami i ogłuszyła hukiem gromów, aż przerażone stworzenie przypłaszczyło się literalnie ku ziemi, przemokło do kości i byłoby się może utopiło, gdyby nie Szara Wilczyca, która nadbiegłszy, chwyciła je w pysk i odniosła do suchego i ciepłego schroniska.
W ten sposób kształciło się stopniowo małe wilczę i poczynały się w niem budzić coraz to nowe instynkty. Pewnego dnia natrafił myszkującym wszędy pyszczkiem na świeżo upolowanego i przyniesionego przez Kazana, ociekającego krwią królika. Skosztował wówczas po raz pierwszy, jak smakuje krew i uznał, że jest wyborna. Wrażenie to powtarzało się odtąd za każdym razem, skoro Kazan powracał z upolowaną zwierzyną. Że zaś powinien się był sam nauczyć polować, wkrótce też, poniechawszy zabaw z miękiemi skórkami króliczemi, zaczął staczać walki z gałęźmi i szczapkami drzewa, na których ostrzył sobie ząbki, aż przeistoczyły się pod wpływem tych ćwiczeń w malutkie kiełki, tnące i rwące wszystko na strzępy.
Nadszedł wreszcie czas, gdy odsłoniła się przed nim wielka tajemnica życia i śmierci. Kazan przyniósł dnia tego wielkiego białego królika, jeszcze żywego ale tak zduszonego, że biedne stworzenie nie było w stanie się podnieść, gdy je pies złożył na ziemi. Bari wiedział już dobrze, co to są króliki i kuropatwy, a nawet wolał krwawe ich mięso od słodkiego mleka wilczycy. Ale widywał je dotychczas już martwe.
Tym razem królik z przegryzionym stosem pacierzowym rzucał się w drgawkach po ziemi. Wilczę na ów widok cofnęło się, wystraszone. Wnet jednak powróciło znów, z zaciekawieniem przyglądając się przedśmiertnym skurczom nieszczęsnego stworzenia.
Wówczas Szara Wilczyca zdając sobie sprawę, że nauka sama nie pójdzie, podeszła do królika i obwąchała go kilkanaście razy, nie zadając mu jednak śmiertelnego ciosu; następnie zwróciła swój pysk oślepły do wilczęcia. Co do Kazana, to ten rozłożywszy się niedbale na ziemi, przyglądał się z zajęciem i zdawał się wybornie bawić tem widowiskiem.
Za każdym razem, gdy Szara Wilczyca schylała łeb i wodziła pyskiem po grzbiecie królika, wilcze czujnie nastawiało uszy i wytrzeszczało ślepki. A gdy wreszcie spostrzegło, że matce nie stało się nic złego, samo podeszło z ostrożna, zapierając się mocno na łapkach. W chwilę potem dotknęło samo królika i wzorem matki oparto pyszczek na nieruchomem, zdawało się, puszystem futerku.
Królik jednakże jeszcze nie zdechł. W gwałtownym skurczu tak się rzucił i tak potężnie wyrżnął wilczka, że biedaczek Bari potoczył się o kilkanaście kroków, zamierając ze strachu.
Porwał się jednak niezwłocznie na łapki. Był niesłychanie zagniewany i czuł gwałtowną żądzę pomsty. Ruszył też do natarcia, tym razem nie tak już bojaźliwie, ze zjeżoną siercią na grzbiecie, aż kończąc samemu swe wykształcenie, zagłębił ostre ząbki w karku królika. Czuł drgające jeszcze życie w zamierającem ciele, czuł pod pyszczkiem prężenie się mięśni zdychającego królika i nie rozwarł ząbków, nim ostatnie tchnienie życia nie opuściło tej pierwszej jego ofiary.
Szara Wilczyca była tem zachwycona. Polizała pieszczotliwie swe wilczątko, Kazan zaś podniósłszy się z ziemi, wyraził swą aprobatę długiem obwąchiwaniem potomka. Bari zjadł następnie, ile sam tylko zapragnął, a mięso i krew smakowały mu tego dnia, jak nigdy dotychczas.
W ten sposób odsłaniały się kolejno przed jego bystremi ślepkami coraz to nowe tajemnice życia. Przekonał się, że niema potrzeby obawiać się ohydnego pohukiwania płowej sowy w czasie godów miłosnych, łoskotu walącego się drzewa, huku piorunów, szumu płynącej wody, przenikliwego miauczenia kota-rybojada, beczenia klępy w czasie rui ani odległego zewu braci wilków, wyjących nocami.
Dowiedział się też o swem własnem powonieniu, najcudowniejszej z pośród wszystkich poznanych dotąd tajemnic. Włócząc się pewnego dnia o jakieś pięćdziesiąt jardów od rodzinnego schroniska, natknął się noskiem na świeżą jeszcze woń króliczą. Nie zgłębiając swego wrażenia, bez chwili żadnego zgoła procesu myślowego pojął, że wystarczy iść za tą wonią, by zdobyć owo żywe, pełne krwi mięso, które tak lubił. Niezwłocznie też, drżąc z zadowolenia, począł biec za wykrytym tropem. Dobiegł w ten sposób do potężnego zwalonego w poprzek pnia drzewnego, poprzez który królik przeskoczył. Ślad mu się jednak urwał w tem miejscu i Bari, zbity z tropu, zawrócił jak niepyszny.
Chodził odtąd codziennie na poszukiwanie coraz to nowych przygód i niby podróżnik, co wylądował bez busoli na nieznanej wyspie, zapuszczał się na chybił-trafił w niewiadome. Codzień też napotykał coś nowego, niekiedy rzeczy cudowne, częstokroć straszne. Obawy jego jednakże malały teraz za każdym razem, rosła zaś w nim ufność, bo jak dotychczas nie przydarzyło mu się nie poważniejszego.
Równolegle zaś obok rozwoju umysłowego formowało się też ciało młodego wilczka. Przestał on być krągłą, tłuściutką bryłką; kształty poczęły się wydłużać, ruchy stawały się zwinniejsze i żywsze. Żółtawa sierć ciemniała, wzdłuż grzbietu zarysowała się jasno płowa pręga, jaka miał Kazan. Łbem wydłużonym i śpiczastym przypominał matkę. Całością jednak korpusu podobniejszy był raczej do ojca.
Oddziedziczył po nim wilczek zwarte, krępe kończyny i rozrosłą pierś, zapowiadającą siłę na przyszłość. Ślepia miał szeroko rozwarte z malutkiem piętnem krwawem w łzawicach. Wszyscy ludzie leśni wiedzą, czego się mają trzymać na widok owej kropelki krwi w ślepiach szczeniąt huskies. Znaczy to, że pies urodził się w Wildzie i je jedno z rodziców pochodziło z dzikich hord outlaw‘ów Wielkiej Białej Pustyni. W ślepkach Bari ta krwawa plamka rysowała się szczególnie wyraziście. Znaczyła ona, że choć był napoły psem był mimo to prawym synem Wildu, który go wziął raz na zawsze w swe panowanie.
Zwiedziwszy wreszcie jaknajdokładniej wysepkę, na której się zrodził, mały wilczek zapragnął zapuścić się poza jej obręb.
Naprzyglądawszy się wodzie, szemrzącej u brzegów wysepki, zamoczywszy w niej niejednokrotnie łapki i wycofawszy się zawsze z odrazą, zapuścił się ostatecznie na zwalony pień drzewa, służący za most rodzicom. Przeszedł po nim na drugi brzeg, nie straciwszy przytem równowagi i rozwarł szerokie ślepia w zdumieniu, jakby go nagle przeniesiono w świat nowy a nieznany. Zawahał się jeszcze przez chwilę, poczem odważnie ruszył przed siebie.
Uszedłszy jakieś pięćdziesiąt jardów, posłyszał naraz w pobliżu łopot skrzydeł. Był to whiskey-jack: miał go tuż wprost przed sobą.
Ptak nie mógł latać. Powłóczył ciężko jednem ze skrzydeł, prawdopodobnie złamanem w bójce, stoczonej z jednym z malutkich drapieżników Wildu. Mimo to wydał się wilczkowi od pierwszego wejrzenia jedną z najbardziej przejmujących obawą, a jednocześnie najbardziej podniecających do walki istot w świecie.
Sierć mu się zjeżyła wzdłuż płowej pręgi na grzbiecie i ruszył ku ptakowi.
Whiskey-jack, dotąd dotrzymujący miejsca, jął się kulejąc cofać, spostrzegłszy, że Bari zbliżył się doń na odległość jakichś trzech stóp. Wilczek zaś, wyzbywszy się wahania, natarł teraz zapalczywie na rannego ptaka z ostrem, gniewnem „i-i-p“. Nastąpiła krótka, zapalczywa gonitwa, aż ostre ząbki wilczka zagłębiły się w pierze.
Ptak wówczas jął go kuć dziobem. Whiskey-jack jest bowiem postrachem drobnego ludu ptaszęcego. W okresie wysiadywania jajek morduje swym mocnym dziobem pisklęta wróbli, gnieżdżących się po krzakach, łosich ptaków, a nawet dzięciołów, których zowią skrzydlatymi kowalami puszczy.
Ptaszysko więc waliło wciąż wilczka w łeb. Bari jednak dość już był duży, by pragnął uchodzić z pola walki, a ból, jakim go przejmowały ciosy dzioba, sprawił jedynie, że tem mocniej zagłębił ząbki. Odnalazł niemi wreszcie mięso pod pierzem i aż warknął piskliwie z dziecinnej uciechy.
Opór whiskey-jacka zaczął od tej chwili słabnąć, wnet też ptak przestał stukać dziobem i rzucać się w uścisku. Bari rozluźnił ząbki i zlekka się cofnął. Popatrzał na leżącego przed nim nieruchomo ptaka o poszarpanem upierzeniu. Whiskey-jack był już nieżywy.
W swej pierwszej bitwie odniósł wilczek zwycięstwo, nie dziw też, że zbudziła się w nim odtąd niezmierna duma. Nie będzie już w Wildzie pasorzytem. Uczynił pierwszy krok w bezlitosnym mechaniźmie dzikiego życia. Zabił.
W godzinę potem Szara Wilczyca idąc za śladem, znalazła go na tem samem miejscu. Z wielkiej sójki kanadyjskiej zostały jeno strzępy; pióra rozproszone były po ziemi. Bari zaś z umazanym krwią pyszczkiem leżał w triumfie, wypoczywając, na wprost szczątków swojej ofiary.
Szara Wilczyca odgadła wnet wszystko i jęła pieścić swe małe. Wzięła je potem ze sobą, wilczek zaś poniósł ojcu w pyszczku pióro zwyciężonego ptaka.
Od owej chwili łowy stały się najwyższą rozkoszą wilczka. Jeśli nie spał w dzień na słońcu lub nocą w dziupli drzewnej, szukał wszystkiego, co żyło, a coby mógł zamordować.
Wymordował też całą rodzinę myszy leśnych. Jedną z łatwiejszych zdobyczy były łosie ptaki, które podchodził pod wiatr i których coś trzy ubił w ciągu kilku dni. Mniej mu się powiodło z gronostajem, który go ugryzł boleśnie i uciekł, dawszy mu zaznać pierwszego posmaku porażki.
Przejął się nią ogromnie i trapiąc się przez kilka dni, zachowywał się znacznie spokojniej i mniej napastliwie. Pojął też, że z pośród zwierząt Wildu należało się mieć na ostrożności wobec tych, które jak i on posiadały ostre zęby. Pojął również, że nie one to stanowić mogły pożywienie. Istotnie też, spotkawszy po pewnym czasie kota-rybojada, jak i on poszukującego strawy, pozwolił mu przejść spokojnie, nie zaczepiając go wcale. A kot-rybojad, niemniej przezorny, postąpił w ten sam sposób.
Z każdym dniem pozyskiwał też wilczek coraz to nowe wiadomości. Instynkt szepnął mu, nim nawet zaznał, jak smakują palące kolce, iż należy się strzec jakiegokolwiek zetknięcia z jeżozwierzem.
W wyprawach swych zapuszczał się stopniowo wilczek coraz dalej i coraz to dłużej przebywał zdala od rodzinnego schroniska. W początkach, gdy wilczek się zapóźniał, Szara Wilczyca silnie się niepokoiła. Zwolna jednak przestała się o to troszczyć. Takie to są prawa przyrody.
Nadeszło wreszcie pewne popołudnie, gdy Bari zapuścił się dalej, niż kiedykolwiek. Upolował królika, posilił się nim i wypoczywał w tem samem miejscu, aż do zmierzchu.
Wzeszedł potem księżyc w pełni, olbrzymi i zloty, zalewając równiny, lasy i szczyty wzgórz poświatą, równą prawie jasności dziennej. Noc była cudowna. Bari pojrzał na księżyc i ruszył w drogę, hen w dal, nie myśląc już o rodzinnem schronisku.
Szara Wilczyca czuwała całą noc, wyczekując powrotu syna. Gdy wreszcie wzeszło słońce, przysiadła na zadzie i podniósłszy oślepłe oczy ku niebu, zawyła długo i przeciągle.

Bari dosłyszał wycie, ale nie odpowiedział na nie. Już był dorosły. Przyroda brała go w swe objęcia. Rozwierał się teraz przed wilczkiem nowy świat i nowe życie. Rodziców swych pożegnał raz na zawsze.


ZŁAMANY ZĄB I JEGO RODZINA

Cudowna pora roku, gdy wiosna zwolna przechodzi w lato, oddziaływała również na Kazana i na Szarą Wilczycę. I je też wzięła ochota puścić się w świat, wałęsać się po rozległych równinach, po leśnych ostępach. Owa chęć włóczęgi ogarnia niezmiennie zwierza Wildu o puszystem futrze i ostrym zębie, skoro tylko potomstwo z wiosennego lęgu opuści rodziców.
Przejasną nocą skąpaną w księżycowem srebrze, pies i ślepa wilczyca porzuciły też z kolei dziuplę w wypróchniałem drzewie i ruszyły doliną, w jaką przechodził moczar, wprost ku górom na dalekim zachodzie.
Polowały dniem i nocą, znacząc za sobą trop niezliczonemi szczątkami napół zeżartych królików i kuropatw. Była to pora roku, gdy się poluje dla przyjemności a nie z przymusu głodu.
O dziesięć mil ku zachodowi ubiły młodego jelonka. Całemi godzinami wygrzewały się w słońcu, nabierały ciała, a sierć lśniła się im coraz bardziej.
Żaden inny zwierz nie wchodził im w drogę. Rysia w owych niedość lesistych okolicach nie było, a i wilki się też nie trafiały. Kot-rybojad, kuna i tchórz wodziły się w obfitości wzdłuż potoku, nie był to jednak zwierz niebezpieczny. Pewnego dnia napotkały starą wydrę. Była to olbrzymka swego rodzaju; sierć w owej porze roku miała barwy brudno-szarej.
Kazan, leniwy obecnie, bo obżarty, popatrzył na nią niedbale. Szara Wilczyca długo węszyła w powietrzu ostrą woń ryb, jaka zalatywała od owego stworzenia; wodna istota obchodziła ich oboje tyle właśnie, co pień, płynący z prądem strumienia. Pies i wilczyca szły dalej, nie przypuszczając ani na chwilę, że to tłuste, niezgrabne stworzenie o głupiem wejrzeniu, z ogonem czarnym jak węgiel, stanie się niebawem ich sojusznikiem w jednej z tych walk na śmierć i życie, jakie staczają pomiędzy sobą mieszkańcy Wildu. Tragiczne, przepojone nienawiścią walki, kończące się dopiero ze śmiercią słabszego, a których jedynym świadkiem jest niebo, obojętne i nieme, i wiatr rozpraszający po świecie wspomnienia owych bojów.
Człowiek w owej górnej części doliny nie pojawił się już od szeregu lat, — cała rodzina bobrów zażywała też tam słodyczy życia w pokoju.
Wodzem plemienia był stary, czcigodny patrjarcha, któregoby Indjanin w swej obrazowej mowie nazwał Złamanym Zębem. Z czterech mocnych kłów bowiem, służącym bobrom do ścinania drzew przy budowie tam, jeden wyłamał się staremu przywódcy gromady.
Sześć lat minęło właśnie, odkąd Złamany Ząb przybył do owej miejscowości wraz z czterema innymi rówieśnikami i odkąd bobry zbudowały tam pierwszą tamę i pierwszą chatę na wodzie.
W kwietniu następnego roku żona Złamanego Zęba obdarzyła go czworgiem potomstwa; inne przysporzyły kolonji po dwoje, po troje lub po czworo nowych członków rodu.
W myśl obowiązujących u bobrów praw zwyczajowych owo pierwsze pokolenie po czterech latach powinnoby było połączyć się w stadła i opuściwszy dawną osadę, ruszyć gdzieś dalej, gdzie założyłoby nową. Pozostało jednak i mnożyło się na miejscu. To też teraz ruch, panujący w osadzie, sprawiał wrażenie jakby mrowienia się ludności oblężonego miasta.
Osada w owym siódmym roku istnienia składała się z piętnastu chat i stu zgórą obywateli, nie licząc nadto ostatniego pokolenia, jakie się zrodziło w marcu i kwietniu. Tama, wstrzymująca wody potoku, rozciągnęła się na dwieście zgórą jardów. Wylew wody pokrył obszerną przestrzeń, przeistaczając ją w staw, z którego sterczały brzozy, topole, olchy i wierzby o miękiej korze na młodych pędach.
Mimo jednak ów znaczny obszar wody i liczne drzewa dla tak rozrodzonej osady zaczęło już braknąć zwykłego pożywienia. Jak okiem sięgnąć, widać było pnie ogryzione z kory aż do białego drzewa.
A jednak trzymało bobry na miejscu przywiązanie do rodzinnych okolic, właściwe im podobnie jak i ludziom, choć w domku Złamanego Zęba, mierzącym wewnątrz od dziewięciu do dziesięciu stóp w średnicy, zamieszkiwało dwudziestu siedmiu członków rodziny, stłoczonych jak śledzie w beczce dzieci i wnuków.
Wreszcie stary patrjarcha postanowił opuścić osadę i ruszyć w świat na poszukiwanie nowej, dogodnej miejscowości. W chwili właśnie, gdy Kazan i Szara Wilczyca niedbale węszyły ostre wonie, dolatujące od osady bobrów, Złamany Ząb gromadzil dokoła siebie członków rodu — żonę, dwóch synów i ich potomstwo — zbierając się do drogi.
Złamany Ząb był po wszystkie czasy wodzem, uznanym przez wszystkich w osadzie. Żaden inny bóbr nie mógł się był z nim mierzyć ani wzrostem ani siłą. Od głowy aż po ogon miał on około trzech stóp długości, a ważył zapewne ze sześćdziesiąt funtów. Płaski jego ogon mierzył pięć cali szerokości na czternaście długości, a gdy nim bił o wodę w ciszy nocnej, to o mile słychać było niby packanie kijanki. Tylne rozłożyste jego łapy z błoną między palcami były conajmniej dwa razy większe od łap jego samicy, żaden też pływak w osadzie nie mógłby współzawodniczyć z nim pod względem szybkości.
Następną nocą, gdy Kazan i Szara Wilczyca ciągnęły dalej brzegiem strumienia, Złamany Ząb wylazł z wody, wdrapał się na tamę, otrząsnął się i obejrzał poza siebie, chcąc się przekonać, czy cała rodzina jest już gotowa do drogi.
Powierzchnia stawu, usiana tysiącem przeglądających się w wodzie gwiazd, marszczyła się naokół, pruta przez płynące ku tamie cienie. Do wychodźców przyłączyło się jeszcze kilka innych bobrów. Skoro już zebrało się całe grono, stary patrjarcha skoczył w wodę po przeciwnej stronie tamy, a za nim ruszyli w nurt strumienia inni wychodźcy o lśniących jedwabistych futrach. Nawet trzymiesięczne wyrostki płynęły niegorzej od rodziców, starając się usilnie, by ich tamci nie wyprzedzili. Złamany Ząb pierwszy pruł nurt z właściwą sobie godnością. Poza nim płynęły dorosłe bobry. Matki i dzieci stanowiły straż tylną. Ogółem było ich około czterdziestu sztuk.
Podróż trwała przez całą noc bez żadnych zresztą przygód. Wielka wydra przytaiła się w zwartej kępie wierzb i pozwoliła przepłynąć obok całej gromadzie, nie napastując nikogo.
Dziwnem zrządzeniem przyrody, rządzącej życiem i przewidującej wszystko ponad zrozumienie ludzkie, wydra jest śmiertelnym wrogiem bobrów, straszliwszym nawet dla nich od plemienia ludzkiego. Żywiąc się rybami, troszczy się ona jednocześnie, by ich ród nigdy nie wyginął. Tajny instynkt mówi jej też niewątpliwie, że tamy budowane przez bobry, przecinające bieg naturalny rzek i strumieni, grodzą również rybom ich drogi naturalne w czasie tarła. Nie mogąc się więc mierzyć w pojedynkę przeciw rozrodzonym osadom bobrów, pracuje podstępem, burząc im chytrze ich roboty. A jak się do tego zabiera, dowiemy się o tem niebawem.
Po kilkakroć razy w ciągu nocy Złamany Ząb przestawał płynąć i wychodził na brzeg, by się przekonać, czy dość tam rośnie drzew o miękiej korze i czy miejsce nadawałoby się na założenie osady. Tu jednak drzewa owe nie rosły dość licznie, tam znów miejscowość nie nadawała się do budowy tamy, a wiadomą jest rzeczą, że zmysł budowlany bobrów gra większą rolę niż nawet pociąg do jadła.
Cały ród ufał pod tym względem sądowi Złamanego Zęba i nikt się też z nim nie spierał, nikomu nawet przez myśl nie przeszło aby się zatrzymać, skoro przywódca płynął dalej.
O pierwszym rozbrzasku dotarto tak do moczaru, gdzie Kazan i Szara Wilczyca obrały sobie legowisko. Z prawa pierwszego zaboru zarówno wysepka jak i sąsiadujący z nią obszar należał bez wątpienia do psa i do ślepej wilczycy. Wszędzie pozostawiły tam ślady swego władania.
Złamany Ząb jednak był stworzeniem wodnem, o węchu przytem nie odznaczającym się bynajmniej szczególną przenikliwością; nie troszczył się on zupełnie o stworzenia lądowe. Zatrzymał się właśnie nawprost wypróchniałego drzewa, gdzie Kazan i Szara Wilczyca obrały sobie były schronisko, i wyszedł na brzeg. Stanął tam na tylnych łapach, wyprostował się i wsparłszy się na szerokim i ciężkim ogonie, począł się kołysać na boki na znak ukontentowania.
Miejscowość była jak wymarzona do założenia osady. Przeciąwszy tamą strumień nieco poniżej wysepki, możnaby zatopić rozległy obszar z całem mnóstwem topól, olch, wierzb i brzóz. Zwarty gąszcz drzew osłaniał przytem okolicę od wiatrów północnych, dzięki czemu zimą mrózby tu nie doskwierał tak bardzo.
Złamany Ząb dał więc znak całej gromadzie, że tu się należy zatrzymać. W tej chwili wszystkie bobry powychodziły na wysepkę i na leżące nawprost niej brzegi. Wyrostki jęły niezwłocznie ogryzać korę z młodych pędów, stare zaś posiliwszy się na prędce, zabrały się niebawem do pracy i pod wodzą Złamanego Zęba tegoż dnia jeszcze rozpoczęły budowę tamy.
Patrjarcha upatrzywszy wielką brzozę, rosnącą tuż nad brzegiem strumienia, zaczął ją podcinać od dołu. Choć brakło mu jednego zęba, umiał on jednak świetnie posługiwać się trzema pozostałemi, których mu zresztą wiek nie wyszczerbił bynajmniej.
Zęby bobra są bowiem równie ostre jak dłuta ze stali. Nazewnątrz pokrywa je twarda emalja, nie ścierająca się nigdy. Od strony wewnętrznej kość jest miększa, zato odrasta rok rocznie w miarę zużycia.
Siadłszy więc na zadzie, wsparłszy się przedniemi łapami o pień drzewa i mocno osadziwszy się na zwiniętym w łuk ogonie, Złamany Ząb żłobił pierścień dokoła pnia, coraz zwężający się w miarę zagłębiania w drzewo. Pracował w ten sposób przez szereg godzin, a gdy wreszcie cofnął się, by odpocząć, wnet inny z gromady zastąpił go w pracy.
Tymczasem reszta bobrów cięła pomniejsze drzewa. Pierwsza zwaliła się na wodę z trzaskiem i głośnym pluskiem młoda topola.
Wielka brzoza, u podstawy przypominająca teraz kształtem klepsydrę, dłuższego wymagała mozołu. Dopiero po dwudziestogodzinnem piłowaniu padła w poprzek strumienia, właśnie w tem miejscu, gdzie to zostało wyznaczone.
W ciągu całego następnego tygodnia ród bobrów zrzadka tylko wypoczywał. Jeśli bowiem bóbr w zasadzie woli pracować nocą, to w razie potrzeby umie również pracować i za dnia.
Zajęciu swemu mali inżynjerowie oddawali się z przemyślnością nieomal ludzką. Zwalili naprzód znaczną ilość małych drzewek i pocięli je na polana cztero i pięciostopowe. Polana te podtoczyły bobry do strumienia, popychając łbem i łapami, poczem spuściły na wodę, aż splynąwszy, wsparły się one o pień wielkiej brzozy; tam przemieszane z drobnemi gałęźmi polana te odegrały rolę faszyny.
Gdy wreszcie wykończony został w ten sposób szkielet tamy, rozpoczęło się jej lepienie. Pod tym względem bobry są mistrzami człowieka, a budowle ich jedynie dynamit jest w stanie rozsadzić.
Bobry więc poczęły naprzód mieszać w gębach błoto z pociętemi na sieczkę gałązkami, nosząc potem pod podbródkami, niby w pochwach, kawały tej mieszaniny, ważące od pół funta do funta i zalepiały nią wszelkie najdrobniejsze szczeliny w szkielecie tamy pomiędzy bierwionami a faszyną.
Wyda się to napozór zadaniem nad siły. Ale pracownicy Złamanego Zęba mogli w ciągu doby przenieść około tonny swego cementu. To też na trzeci dzień tama zaczęła już funkcjonować: woda poczynała wzbierać a wkrótce przepełniła łożysko i zatapiała zwolna oba brzegi.
Odtąd praca stała się znacznie łatwiejsza, bobry bowiem mogły spławiać wodą cały swój materjał budowlany. Polana płynęły jedne za drugiemi i dobijały do grobli, która wnet rozciągnęła się na pięćdziesiąt stóp wpoprzek strumienia.

Właśnie tak miały się rzeczy, gdy pewnego pięknego ranka Kazan i Szara Wilczyca powróciły do swego schroniska.


WALKA Z NAPASTNIKAMI

Pies i wilczyca były właśnie o pół mili mniej więcej od wypróchniałego drzewa, gdy z lekkim podmuchem południowego wiatru zaleciała Szarą Wilczycę ostra woń przybyszów.
Trąciła zlekka Kazana, zwracając mu na to uwagę; niebawem i on też wyczuł obcy zapach wzmagający się coraz w miarę, jak się zbliżano do legowiska.
O dwieście jardów mniej więcej od osady bobrów oba stworzenia posłyszały nagle głośny trzask i plusk drzewa, padającego w wodę. Przystanęły w miejscu i przez długą chwilę stały tak, wsłuchując się, z naprężonemi nerwami. Wnet potem znowu posłyszały plusk wody i jakieś przenikliwe piski.
Szara Wilczyca zwróciła ku Kazanowi oślepłe oczy. Lepi niż on wiedziała, co się tu działo i pragnęłaby mu to wyjaśnić.
Znowu więc oboje ruszyli truchtem. Gdy wreszcie przybyli tam, gdzie niegdyś była wysepka, ujęta w nurt bystrej wody i wypróchniałe drzewo, tak długi czas użyczające im schroniska, Kazan zamarł w bezgranicznem zdumieniu na widok niebywałych zmian, jakie zaszły przez czas ich nieobecności. Wokoło rozciągał się staw, zatapiający drzewa i krzewy.
Kazan i Szara Wilczyca podchodziły milczkiem, toteż pracownicy Złamanego Zęba nawet nie podejrzewali ich obecności. Sam Złamany Ząb we własnej osobie podpiłowywał z niezmiernem przejęciem jakieś drzewo. Obok niego czworo czy pięcioro małych dla zabawy budowało maleńką tamę, lepiąc ją z błota i drobnych gałązek. Na wielkiej tamie inne młode bobry, starsze już nieco, ale jeszcze nie dorosłe, bawiły się wprost nadzwyczajnie; drapały się naprzód na tamę a potem zjeżdżały na pośladkach po pochyłości i z głośnym pluskiem wpadały do wody. Właśnie owe pluski i głośne piski uciechy posłyszał był z oddali Kazan i Szara Wilczyca.
Dorosłe bobry pracowały w różnych punktach.
Kazan przyglądał się już podobnym scenom, przechodząc w górnej części doliny obok pierwszej osady bobrów. Wówczas jednak nie obochodziło go to zupełnie.
Obecnie rzeczy się miały zgoła inaczej. Bobry przestały być dlań zwykłemi wodnemi zwierzętami o łykowatem, niejadalnem mięsie i o niemiłym zapachu. Miał teraz do czynienia z najeźdźcami, którzy mu zagarnęli jego dziedzinę, byli to więc jego wrogowie, na których też szczerzył zęby w milczeniu. Sierć mu się zjeżyła na grzbiecie, mięśnie łap przednich i przedramienia naprężyły się jak bicze i milczkiem, bez jednego warknięcia, rzucił się na Złamanego Zęba.
Stary patrjarcha nie przeczuwał grożącego mu niebezpieczeństwa. Kazana spostrzegł ledwie na parę chwil przed napaścią. Przestał piłować drzewo; ale, powolny w ruchach na lądzie, zdawał się jakby wahać przez okamgnienie. Kazan mu siedział już na karku, gdy stary puścił się ku wodzie.
Nastąpiło teraz krótkie starcie wręcz bobra z napastnikiem. Ale Złamany Ząb przemknął się jak piskorz pod brzuchem Kazana i wnet skrył się w swym żywiole, bezpieczny już, jedynie z pogryzionym do krwi ogonem.
Kazana przygnębiło to niepowodzenie w natarciu i ucieczka nieuchwytnego wroga. Małe bobry, zdumione i przerażone widowiskiem nie śmiały, zdawało się, ruszyć się z miejsca. Ocknęły się dopiero wówczas, gdy Kazan był tuż-tuż.
Troje z pięciorga zdołały dobiec do wody. Dwoje innych jednak już nie zdążyło. Jednemu z nich Kazan strzaskał kość pacierzową prostem zaciśnięciem zębów. Drugie chwycił za gardziel i trząsł niem, jak to jamnik czyni ze schwytanym szczurem.
Szara Wilczyca posłyszawszy ową krótką walkę, podbiegła do towarzysza. Obwąchała dwa młodziutkie stworzonka, już leżące bez życia i ozwała się cichem skomleniem. Maleństwa te przypomniały jej niewątpliwie jej własne po potomstwo, które ryś wymordował wówczas na Sun Rock‘u, a może i jedynaka Bari, — bo w skomleniu tem brzmiały nuty macierzyńskiego roztkliwienia.
Jeśli jednak można się było tego domyślać po Szarej Wilczycy, to Kazan nie roztkliwiał się zupełnie. Pies równie był zimny i bezlitosny dla obu owych stworzonek, które naszły jego dziedziny, jak i ryś dla pierwszego potomstwa Szarej Wilczycy. Zwycięstwo nad wrogiem roznieciło w nim teraz tembardziej żądzę mordu. Jął biegać, rozżarty, po brzegu stawu i naszczekiwał głucho na zmąconą wodę, gdzie się Złamany Ząb ukrył.
Cały ród schronił się również w płynnym żywiole i widać było tylko cienie pływających pod powierzchnią bobrów.
Wreszcie znalazł się Kazan u jednego z krańców grobli. Nowa dlań rzecz zwróciła teraz na się jego uwagę. Instynkt przytem powiedział mu, że owa zagroda była dziełem Złamanego Zęba i jego towarzyszy. Przez kilka chwil rwał też zębami i pazurami polana i splecione z sobą gałęzie.
Nagle o jakieś pięćdziesiąt stop od brzegu, w środku tamy mniej-wiecej woda się zakotłowała i wynurzył się z niej okrągły łeb Złamanego Zęba.
Przez długą chwilę pies i bóbr mierzyły się wzrokiem w obopólnem naprężeniu. Wreszcie Złamany Ząb wynurzył się zupełnie, wdrapał się na tamę, ociekający wodą i lśniący — i rozłożył się na niej najspokojniej w świecie, bystro wpatrując się w Kazana.
Stary inżynjer był sam. Żaden inny bóbr nie wychynął z wody. Powierzchni stawu nie plamiła teraz najmniejsza zmarszczka.
Kazan usiłował odkryć przejście, któremby się mógł przedostać do wyzywającego go, zdawało się, nieprzyjaciela. Próżno jednak. Zwartą ścianę tamy łączył z brzegiem stos polan i chrustu, poprzez który płynęła zapieniona woda, jak przez otwarte napół stawidła upustu.
Trzykrotnie Kazan próbował przeprawić się po owej plątaninie gałęzi i trzy razy z rzędu próby kończyły się głośnem pluśnięciem wpadającego do wody psa.
Stary patrjarcha przez cały ów czas nie poruszył się ani razu. Gdy wreszcie Kazan cofnął się zniechęcony, Złamany Ząb podsunął się do brzegu tamy, stoczył się i zniknął pod wodą. Sprytny bóbr dowiedział się w ten sposób, że Kazan, podobnie jak ryś, nie byłby zdolny walczyć w wodzie i popłynął szerzyć ową radosną nowinę śród całego swego rodu.
Kazan zawrócił do Szarej Wilczycy. Położył się obok niej w słońcu i jął się przyglądać z zajęciem.
Po pół godzinie mniej-więcej dojrzał, jak Złamany Ząb wyszedł z wody na przeciwległy brzeg. Wnet też wynurzyły się inne bobry i wszystkie razem zgodnie przystąpiły do pracy, jakgdyby nic nie było zaszło. Jedne zaczęły podcinać drzewa, inne znów pracowały w wodzie, nosząc ładunki cementu i gałęzi. Trzymały się jednak zawsze jedynie w drugiej połowie stawu i żaden nie ośmielił się przekroczyć wytkniętej granicy.
Tylko jeden z bobrów podpłynął kilkanaście razy z rzędu do owej martwej linji, zatrzymując się za każdym razem i wpatrując w pomordowane przez Kazana i leżące jeszcze na brzegu małe. Była to niewątpliwie matka, pragnąca, lecz nie ośmielająca się podpłynąć do niewinnych ofiar.
Kazan uspokoiwszy się nieco, myślał teraz o owych szczególnych stworzeniach, które mogły przebywać zarówno w wodzie, jak i na lądzie. Nie były one zupełnie zdolne do walki i choćby niewiedzieć jak liczne, uciekały przed nim jednym, jak króliki, skoro się tylko ukazał w pobliżu. Nawet Złamany Ząb w starciu wręcz nie użył był kłów swych przeciw niemu.
Wnosił z tego, że na owe najezdnicze stworzenia polować należy podchodem, jak na króliki i kuropatwy. Zaczem ruszył po południu w drogę, a Szara Wilczyca poszła w trop za nim.
Zwykłym wilczym podstępem rozpoczął przede wszystkiem od oddalenia się od obranej zdobyczy, idąc brzegiem w górę strumienia. Poziom wody podniósł się był znacznie wskutek zbudowania tamy, to też liczne brody, któremi niejednokrotnie przechodził z brzegu na brzeg, stały się teraz nie do przebycia.
Postanowił więc, uszedłszy milę, przebyć wpław strumień, zostawiając Szarą Wilczycę, którą wstręt do wody zatrzymał po tamtej stronie. Następnie chyłkiem ruszył w dół strumienia po przeciwległym brzegu, idąc mniej więcej w odległości stu jardów od nurtu.
Nieco powyżej tamy rósł gęsty zagaj wierzb i olch. Korzystając z tego, Kazan ukrył się w gąszczu, czołgał się w razie potrzeby i gotował się do skoku, skoroby się tylko nadarzyła sposobność.
Chwilowo większość członków rodu pracowała w wodzie. Czterech tylko czy pięciu było na lądzie. Już miał się rzucić na jednego z nich, gdy w ostatniej chwili zmienił zamiar i postanowił zbliżyć się jeszcze do tamy. Gąszcz krył go wybornie, a był pod wiatrem. Szum wody, rwącej malutkiemi kaskadami poprzez otwarty upust, głuszył zupełnie jego ciche stąpanie.
Strumień po tej stronie niezupełnie był jeszcze zagrodzony i o parę kroków zaledwie od brzegu Złamany Ząb wraz z kilku pomocnikami oddawał się z całem przejęciem pracy. Stary bóbr starał się właśnie osadzić w wodzie jakieś polano grubości ludzkiego ramienia i tak był tem zajęty, że nie spostrzegł, jak z gąszczu wychylił się łeb i pierś Kazana.
Zauważył to inny bóbr i rzucił się w nurt, ostrzegłszy krzykiem o niebezpieczeństwie. Złamany Ząb podniósł łeb ku górze i dojrzał wyszczerzone kły Kazana. Na ucieczkę nie starczyło mu już czasu. Kazan zapuścił się na leżący tuż pień niewielkiej brzózki i już nań nacierał. Ostre kły wbiły się głęboko w kark patrjarchy.
Ale stary wyga niejeden miał fortel w zanadrzu. Nagle szarpnął się w tył i zdołał wytrącić Kazana z równowagi. Jednocześnie pochwycił psa za gardziel ostremi jak dłuta zębami. Zwarli się obaj przeciwnicy w zażartym uścisku i razem z głośnym chlupotem wpadli do wody.
Złamany Ząb ważył, jakeśmy to już powiedzieli, około sześćdziesięciu funtów. Skoro się dostał do wody, był już odtąd w swoim żywiole i uczepiwszy się całą zawziętością gardzieli Kazana, szedł na dno niby kawał ołowiu, pociągając za sobą przeciwnika.
Zielona woda zalała Kazanowi pysk, uszy, ślepia i nozdrza. Oślepł i począł się dusić. Jęło mu się kręcić we łbie. Jednakże, miast szarpać się i usiłować jaknajrychlej wyzwolić z uścisku, upierał się, by nie wypuścić Złamanego Zęba, wstrzymując oddech i coraz silniej zaciskając kły.
Wkrótce wyczuł pod łapami miękie, błotniste dno stawu i począł zanurzać się w bagno.
Wówczas dopiero zdjął go strach, zrozumiał bowiem, że w walce tej chodzi o jego życie. Puścił Złamanego Zęba i zawarł jaknajszczelniej paszczę, myśląc już o tem jedynie, aby go woda nie zalała. Z całej mocy jął się teraz szarpać, chcąc się wydrzeć przeciwnikowi i wypłynąć na powierzchnię, na wolne powietrze, do życia.
Przedsięwzięcie to, któreby na lądzie wydało się mu igraszką, tu stawało się niesłychanie trudne. Uchwyt starego bobra pod wodą wydał mu się straszliwszy niżli uścisk rysia na wolnem powietrzu. Jak na nieszczęście, ku zmąconej przy szamotaniu się wodzie nadpływał inny bóbr, dorosły, krępy w sobie i silny. Jeśli Złamanemu Zębowi pośpieszy z pomocą, to Kazan będzie się musiał pożegnać z życiem. Los jednakże zdarzył inaczej.
Stary patrjarcha nie był stworzeniem mściwem. Nie pożądał on ani krwi, ani śmierci nieprzyjaciela. Wyzwoliwszy się wreszcie od dziwnego napastnika, który się nań już podwakroć rzucił, a który teraz nie był już w stanie wyrządzić mu nic złego, nie widział obecnie żadnej racji, by go zatrzymywać dłużej pod wodą. Rozwarł więc zaciśnięte zęby.
A właśnie był czas najwyższy, pies bowiem tracił już siły, zduszony brakiem powietrza. Zdołał wszakże wypłynąć na powierzchnię i uczepiwszy się przedniemi lapami za jakieś młode drzewko, zrzucone na budowaną tamę, trzymał tak łeb ponad wodą przez dobrych kilka minut, póki się nie nałykał powietrza i nie odzyskał sił na tyle, by się móc wdrapać na brzeg.

Był przygnębiony tem wszystkiem niewypowiedzianie. Przemókł, jak nigdy w życiu dotychczas i dygotał na całem ciele. Rozwarł pysk i ziajał okrutnie. Pobito go jaknajsromotniej. A przecież zwycięzcą była istota znacznie odeń pośledniejszego gatunku. To go właśnie najbardziej gnębiło. Ledwie się wlokąc, wyglądem budząc politowanie, poszedł w górę strumienia aż do miejsca, gdzie go przebył wpław i gdzie po drugiej stronie pozostała czekająca nań Szara Wilczyca.


WYDRA DZIURAWI TAMĘ

W kilka dni potem Kazan odzyskał swe zwykłe siły i bujne zdrowie. Jednocześnie jednakże wzrosła w nim nienawiść do owych przeklętych bobrów. Myślał teraz jedynie o tem, jakby wytracić całe to wrogie plemię — aż się w nim krew burzyła od owych myśli.
A tymczasem grobla na strumieniu rosła coraz, przybierając olbrzymie rozmiary. Czworonożni inżynjerowie szybko i zwinnie cementowali obecnie tamę głównie pod wodą. Z każdą dobą poziom wody podnosił się coraz bardziej, staw rozlewał się coraz szerzej, zatapiając nowe przestrzenie.
Kazan, wiecznie trwający na straży, skoro go tylko nie odrywał od tego mus zdobycia pożywienia dla siebie i dla Szarej Wilczycy, krążył nieustannie dokoła stawu w poszukiwaniu sposobności, któraby mu pozwoliła ubić jednego z mniej ostrożnych członków rodu Złamanego Zęba.
W ten właśnie sposób napadł i zamordował dużego bobra, który zapuścił się nieco dalej na ląd. W trzy dni potem ofiarą jego padło dwoje małych, taplających się w błocie o kilka stóp od brzegu. Kazan, wściekłszy się jakby, poszarpał je dosłownie na strzępy.
Złamany Ząb postanowił wówczas, że praca odbywać się ma jedynie nocą, za dnia zaś cały ród ma siedzieć w chatach. Kazanowi jednak nie przeszkodziło to w niczem. Był równie sprawnym nocnym jak i dziennym myśliwcem i w ciągu dwóch nocy z rzędu ubił za każdym razem bobra. Już siedem sztuk miał na rozkładzie, gdy w walce z bobrami wzięła udział wydra.
Nigdy dotąd nie zdarzyło się Złamanemu Zębowi znaleźć się pomiędzy dwoma równie zażartymi wrogami, jacy go teraz osaczyli z obu stron jednocześnie. Na lądzie Kazan był przeciwnikiem niezwykle groźnym, a to dzięki niezrównanej zwinności ruchów, dzięki niezwykle subtelnemu powonieniu, dzięki wreszcie chytrej przemyślności w walce. W wodzie straszliwiej jeszcze groziła wydra.
Zwijała się ona w nurtach szybciej niż ryby, jakiemi się żywiła. Ostre jej zęby cięły nakształt stalowych igieł. Gładka była przytem i lśniąca, a tak zwinna, że bobry, choćby ich było całe mnóstwo, nie byłyby jej w stanie ująć; prześlizgiwała się im niemal pod brzuchami.
Nie jest to zresztą, jak i bóbr, istota krwiożercza, a przecież mimo to w całym Northlandzie niema nad nią większej niszczycielki bobrowych osad. Sroższą jest dla nich od dżumy.
Zimą zwłaszcza w czasie wielkich mrozów wyrządza bobrom wydra najstraszliwsze krzywdy. Nie napada ona bynajmniej na ich zaciszne domostwa. Robi jednak to samo, co człowiek przy pomocy dynamitu, mianowicie wygryza szczeliny w tamie pod lodem. Woda wówczas ze stawu poczyna wyciekać, lód łamie się i spiętrza w bezkształtne zwały, a domki bobrów są od owej chwili odsłonięte i wystawione na mróz. Bobry zdychają z zimna, mimo bowiem gęste swe futra są one niezmiernie wrażliwe na chłód, zwłaszcza, że zimą w Kanadzie temperatura obniża się niejednokrotnie do czterdziestu a nawet do pięćdziesięciu stopni poniżej zera. Osłona więc, jaką im daje lód i woda przeciw mroźnym podmuchom wiatru, jest im równie niezbędna jak ludziom ogień po domach.
Przez dwa dni z rzędu wydra zwijała się dokoła tamy, nurkując w głębokiej wodzie stawu. Kazan brał ją za bobra i próżno usiłował ją zajść znienacka. Wydra ze swej strony poglądała na Kazana z całą nieufnością i przezornie trzymała się odeń zdaleka. Ani jedno ani drugie nie przypuszczało nawet, że są dla się sprzymierzeńcami.
Bobry w dalszym ciągu oddawały się pracy, pilnie się strzegąc, lecz nie ustając ani na chwilę. Poziom wody wznosił się coraz bardziej.
Na trzeci dzień niszczycielski instynkt wydry podszepnął jej, że czas działać. Dała nurka i śpiesznie myszkując wzdłuż tamy, poczęła skrupulatnie badać groblę u podstaw. Niebawem wykryła słaby punkt budowli, gdzie polana, gałęzie i cement nie dość ściśle spojone były ze sobą; w to właśnie miejsce zapuściła swe ostre zęby.
Cal za calem, rwąc pazurami i miażdżąc zębem, torowała sobie drogę poprzez tamę. Okrągła szczelina, jaką powoli przebijała, mierzyła około siedmiu cali w średnicy. Po sześciu godzinach tama została przebita na wylot.
Wówczas szczeliną tą woda poczęła uchodzić jak gdy się w beczce kran otworzy. Kazan dojrzał, jak wydra, zadowolona z wyników swej pracy, wyszła z wody, wdrapała się na tamę i otrząsnęła z ukontentowaniem. Po półgodzinie poziom wody w stawie obniżył się już widocznie; nadto pod parciem rwącej przez tamę wody szczelina rozszerzała się coraz bardziej.
Nim minęła godzina, już trzy chatki bobrów wynurzyły się z wody: dokoła nich rozciągało się teraz czarne błocko.
Wówczas dopiero Złamany Ząb zaniepokoił się nie na żarty stanem rzeczy. Ogarnięty lękiem, zgromadził cały ród dokoła siebie, poczem wszyscy członkowie osady jęli się miotać w prawo i w lewo, pływać we wszystkich kierunkach, nie zwracając nawet uwagi na psa ani na wilczycę. Gdy wreszcie jeden z bobrów zapuścił się nieco dalej na brzeg, Kazan a za nim Szara Wilczyca susem się nań rzuciły. Walka trwała krótko, a wynik jej był straszliwy dla bobra; w mgnieniu oka padł zadławiony na śmierć. Reszta bobrów, dojrzawszy to, rzuciła się ku przeciwległemu brzegowi.
Złamany Ząb tymczasem dawszy wraz z kilku najlepszymi robotnikami nurka u podstaw tamy, zaczął poszukiwać szczeliny, którą należało zaszpuntować. Wydra chyłkiem się gdzieś wyniosła.
Praca była trudna i mozolna, bobry bowiem musiały przycinać polana odpowiedniej długości i ciągnąć je wraz z gałęźmi po błocku. Trzeba było przytem wystawiać życie na szwank, bo Kazan i Szara Wilczyca zapuszczały się po błocie daleko od brzegów, dysząc żądzą mordu. Wkrótce też pod ich ostremi kłami padło w ciągu jednego popołudnia pięć dorosłych bobrów i jedno małe, rozszarpane w mgnieniu oka na strzępy.
Złamany Ząb wreszcie zdołał zatknąć szczelinę, woda znów się poczęła podnosić, poczem mord przestał się srożyć.
Wydra ruszywszy w górę strumienia, oddaliła się o jakieś pół mili, by wypocząć po pracy. Rozciągnęła się gdzieś na gałęzi i grzała w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Zamierzała ona zaraz nazajutrz ruszyć znowu ku tamie i znowu ją przedziurawić. Tak sobie poczynała zazwyczaj, bawiąc się tem doskonale.
Ale ów zagadkowy, niewidzialny rządca losów w Wildzie, którego Indjanie zwą „Wielkim Duchem“, O-se-ki, ulitował się tym razem nad Złamanym Zębem i całym jego nieszczęsnym rodem.
Na widok przybierającej znowu wody w stawie Kazan i Szara Wilczyca poszły jak i wydra w górę strumienia, przypuszczając, że natrafią gdzieś na bobra, któryby się zapuścił nieco dalej od brzegu.
Wydra była, jakeśmy to już powiedzieli, duża, spłowiała latem i stara. Żyła już coś lat dziesięć, jakby chcąc dowieść człowiekowi, że jest przebieglejsza od niego. Próżno liczni traperzy zastawiali na nią sidła i potrzaski. Próżno najprzemyślniejsi z pośród nich budowali w nurtach strumieni i rzek chytre korytarze z polan i wielkich kamieni, gdzie u wyjścia czekały na wydrę stalowe cęgi, — zawsze na czas zwęszyła wydra niebezpieczeństwo.
Niewielu zresztą z pośród tych, co na nią polowali, było ją w stanie zobaczyć. Ślad tylko, jaki zostawiała za sobą na błocie lub na piasku nadbrzeżnym, mówił o jej wielkości. Gdyby nie umiała się tak wybornie bronić przeciw pożądliwości ludzkiej, przepyszne jej, jedwabiste futro zimowe powędrowałoby już było oddawna gdzieś do najwykwintniejszego sklepu na lądzie europejskim. Futro to bowiem godne było istotnie jakiegoś księcia czy księżnej, króla czy też cesarza. A jednak przez dziesięć lat z rzędu umiała żyć i wyślizgiwać się z zastawianych na nią potrzasków.
Owego jednak pięknego letniego wieczora nic nie budziło w niej nieufności. Żaden myśliwiec nie polowałby na nią, futro jej bowiem o tej porze roku nie przedstawiało żadnej zgoła wartości. Mówiła jej o tem przyroda i jej instynkt tajemny. Dlatego to zmorzona jednocześnie łagodnem słońcem i dziennym mozołem, z żołądkiem dobrze wypełnionym rybami, jakich się była najadła, spała teraz rozkosznie, najzupełniej spokojna, wyciągnąwszy się na gałęzi nad brzegiem strumienia.
Kazan nadszedł tam, stąpając bezszelestnie, a za nim ciągnęła Szara Wilczyca. Wiatr, wiejący ku nim, nie zdradzał ich obecności, niosąc im natomiast ze sobą zapach wydry.
Po owej jeiłkiej woni o rybim wyziewie poznały oba stworzenia, że mają przed sobą istotę wodną i nie wątpiły też ani na chwilę, że jest to jeden z owych nienawistnych wrogów o płaskim, szerokim ogonie. Szły odtąd jeszcze ostrożniej, aż nieposłyszane stanęły wprost przed wydrą. Kazan wstrzymał się nagle i zlekka trącił barkiem ślepą wilczycę.
A właśnie słońce zapadło poza drzewa, zgasło i zmierzch zwolna począł zapadać. W ciemniejącym już lesie ozwała się sowa, głuchemi nutami witając noc nadchodzącą. Wydra poruszyła się nagle na gałęzi. Zadygotała od jakiegoś niespodziewanego niepokoju i zmarszczyła wąsaty pyszczek. Już się miała zbudzić, gdy Kazan skokiem rzucił się na nią.
Oko w oko, w starciu wręcz mogłaby się była jeszcze bronić, dając dowody wrodzonej odwagi, Wild jednak tym razem orzekł, iż ma zginąć. O-se-ki, Duch wszechpotężny i wiekuisty wydał wyrok straszliwszy niźli wszystkie podstępy człowieka; od wyroku tego już ratunku nie było.
Kły Kazana wpiły się w gardziel, przecięły żyłę podgardlaną i wydra padła trupem w temże okamgnieniu, nie rozeznawszy nawet, kto był owym straszliwym napastnikiem. Co do psa i ślepej wilczycy, to te z całym spokojem ruszyły dalej, w dalszym ciągu poszukując nieopatrznych bobrów i nie przypuszczając ani na chwilę, że zamordowawszy wydrę, usunęły tem samem jedynego sprzymierzeńca, który długiemi zabiegami zmusiłby ostatecznie groźnego najeźdźcę do usunięcia się z moczaru.
Odtąd też stan rzeczy coraz się dla nich pogarszał. Gdy już nie było wydry, Złamany Ząb z całym swym rodem łatwo i sprawnie narządził budowle. Załatanie szczeliny było teraz igraszką; w lipcu cała już prawie kotlina moczaru została zatopiona.

Kazana i Szarą Wilczycę przeraziła wreszcie owa moc niezwalczona, równie prawie potężna i groźna co człowiek. Nocą raz, gdy na niebie świecił ogromny, srebrno-biały księżyc, opuściły oba stworzenia okolicę swego dawnego legowiska i poszły w górę brzegiem strumienia aż do pierwszej osady bobrów, którą oględnie wyminęły zdaleka; następnie, nie zatrzymując się ani na chwilę, ruszyły dalej ku północy.


W NIEWOLI

Pożar, którego Kazan i Szara Wilczyca zdołały w tak cudowny sposób uniknąć, nie był jedynym, jakie się srożyły w Northlandzie. Przyszły po nim inne następnego lata, rozniecone przez nieopatrznych zawsze Indjan lub niemniej lekkomyślnych białych, i wraz z niezwykłemi mrozami zimą, z głodem, Czerwonym Morem wyniszczyły tysiącem klęsk w lipcu i sierpniu całe rozległe krainy.
Kazan i Szara Wilczyca znalazły się wkrótce śród lasów, zżartych ogniem, rozdmuchanym przez wiatry wschodnie, lecące od zatoki Hudsona; nie było tam śladu życia, wszystko, co się zieleniło, znikło i obróciło się teraz w smętne popieliska. Pod miękiemi poduszkami ich łap zatrzeszczała tylko czasem zwęglona gałąź. Ślepa wilczyca nie widziała wprawdzie owego czarnego świata, ale powonieniem wyczuwała pogorzelisko.
Na widok owej bezgranicznej, rozpacznej pustki Kazan jakby się wahał, w którą stronę ma się skierować; mimo całą nienawiść ku ludziom wolał by był ruszyć na południe, tam bowiem w tej stronie świata istniała cywilizacja, a instynkt psa zawsze go nawet wbrew woli ku niej prowadzi. Instynkt wilczy przeciwnie pcha zawsze dzikiego outlaw‘a ku północy, to też Szara Wilczyca ten właśnie obrała kierunek.
Jej wola przeważyła tym razem i oba stworzenia ciągnęły zwolna ku jezioru Athabasca i ku źródłom rzeki Mac-Farlane.
W roku poprzednim z końcem jesieni do miejscowości Fort Smith nad wielkiem jeziorem Niewolniczem[28] przybył pewien poszukiwacz złota z puszką od konserw, pełną złotego piasku i drobnych grudek złota, zwanych pepitą. Cennego swego zbioru dokonał w rzece Mac-Farlane. Wieść o tem z niesłychana szybkością doniosła się do świata cywilizowanego i w połowie zimy straż przednia całej olbrzymiej hordy poszukiwaczy skarbów nadbiegła na rączych rakietach lub śpiesznie nadjechała sankami.
Złota istotnie znajdowano tam mnóstwo. Rzeka obfitowała w blaszki, mniejsze i większe: dość się było schylić i zaczerpnąć z dna piasku i żwirów. Niezwłocznie po przybyciu na miejsce poszukiwacze obierali sobie tereny eskploatacji i brali się do pracy. Zapóźnieni ciągnęli dalej w górę albo w dół rzeki. I szły wieści na cały Northland, że zbiory żółtego metalu obfitsze były tutaj niż nawet na wybrzeżach Yukonu[29].
Napływali coraz nowi poławiacze złota. Było ich początkowo około dwudziestu, potem stu, potem pięciuset, wreszcie liczba ich doszła do tysiąca. Wielu nadciągnęło z południa, z preryj, gdzie porzucali bardziej już wyeksplatowane złoża Saskatchewanu. Inni przybyli z dalekiej północy, z Klondyke, poprzez góry Skaliste i rzekę Mackenzie. Byli to najśmielsi, najbardziej otrzaskani z niebezpieczeństwem poszukiwacze przygód, lekceważący sobie zarówno mróz, głód jak i śmierć nawet.
Do liczby ich należał Sandy Mac Trigger[30].
Dla wielu rozmaitych względów Sandy wolał był opuścić okolice Yukonu. Skłaniały go do tego przedewszystkiem niezbyt przyjazne stosunki z policją patrolującą tam zawzięcie; nadto w kieszeniach wyczuwał niemiłą pustkę.
Był to jeden ze zdolniejszych poszukiwaczy złota, jacy spodziewali się zdobyć szczęście w owych odległych krainach. Zebrał on już był złota za miljon czy za dwa miljony dolarów, ale przepił lub przegrał w karty wszystko, co miał. Łotr to był bez czci i wiary, nie obawiający się ani Boga ani djabła.
Gębę miał brutala i zwierzaka. Dolna szczęka wysunięta naprzód, oczy wysadzone na wierzch, czoło cofnięte i niskie, wreszcie rude, już siwiejące włosy — wszystko to nadawało mu wygląd nie budzący bynajmniej zaufania. Dość było spojrzeć nań, by odnieść wrażenie, że należy się odeń trzymać zdaleka, conajmniej na odległość strzału.
Posądzano go też niebezpodstawnie, że zabił dwóch Iudzi i że wielu innym wypróżnił kieszenie. Zawsze jednak brakowało dowodów niezbitych, a policja nigdy nie była w stanie schwytać go na gorącym uczynku. Miał niesłychanie zimną krew i opanowany był nadzwyczajnie. Nawet najwięksi wrogowie mu to przyznawali, nie mogąc się nadto powstrzymać od uwielbienia na widok jego zaciętości i odwagi.
W ciągu sześciu miesięcy wyrosła nad brzegami rzeki Mac Farlane osada Red Gold City[31] o sto pięćdziesiat mil od innej, zwanej Fort Smith, leżącej z kolei o pięćset mil od świata cywilizowanego.
Przybywszy tam, Sandy Mac Trigger zwiedził pośpiesznie baraki, naprędce sklecone, chaty z bierwion, domy gry i bary, z których składała się nowa osada, wreszcie postawił na kartę ostatnich kilka grudek złota, jakie mu jeszcze pozostały w kieszeni. Szczęście dopisało mu tym razem, dzięki wygranej też mógł nabyć nieco zapasów żywności i wyekwipować się jako-tako.
Ekwipunek ów, prócz niewielkiej pirogi, składał się głównie ze starej strzelby, jakiegoś przedpotopowego grata, na widok którego nie mógł się powstrzymać przy kupnie od śmiechu, on, Sandy, co tylokrotnie miewał przecież wspaniałe, najnowocześniejsze fuzje. Tym razem jednak nie mógł sobie pozwolić na coś lepszego.
Opuściwszy następnie Red Gold City, gdzie się nie czuł dość swojsko śród ciżby ludzkiej, Mac Trigger postanowił udać się na południe, sterując pirogą ku źródłom rzeki poza punkt, gdzie poszukiwacze złota zaniechali już eksploatacji łożyska. Tam dopiero rozpoczął poszukiwania.
Istotnie w jednym z niewielkich dopływów znalazł ślady szlachetnego kruszcu. Mógł go był uzbierać za jakieś sześć do ośmiu dolarów dziennie, ale wzruszył tylko wzgardliwie ramionami i uśmiechnąwszy się z politowaniem, popłynął dalej.
Przez kilka tygodni z rzędu cierpliwie dokonywał poszukiwań, wciąż płynąc w górę rzeki. Nie znalazł jednakże nic. Po takiem niepowodzeniu niebezpiecznie byłoby spotkać się z nim na tem odludziu. Nikogo tam jednak nie było, nikomu też nie mógł wyrządzić krzywdy.
Pewnego popołudnia piroga jego przybiła do piasczystej łachy, ciągnącej się wzdłuż brzegu rzeki. Wpadł mu tam przedewszystkiem w oko jakiś trop zwierzęcy na mokrym piasku. Stworzeń tych było dwoje. Oba podeszły razem bok o bok do wody by się napić. Trop był świeży, z przed godziny lub z przed dwóch najdalej.
We wzroku Mae Triggera błysnęła ciekawość. Rozejrzał się dokoła.
— Wilki! — mruknął. — Chętniebym im posłał kulkę z tej starej rusznicy, by sobie trochę nerwy rozprężyć. Ale się drą!... I to w biały dzień w dodatku!
Wyskoczył na piasek.
O ćwierć mili stamtąd Szarą Wilczycę zaleciała z wiatrem woń człowiecza w chwili właśnie, gdy Kazan nieco się od niej oddalił w pościgu za białym królikiem. Przywarowawszy gdzieś w zagaju, czekała swego towarzysza od kilkunastu minut i posłyszała naprzód plusk wioseł na wodzie, a po tem chrobot pirogi, napierającej na piasek. Wówczas też ostrzegła Kazana o niebezpieczeństwie przeciągłem, żałosnem wyciem. Po raz pierwszy od czasu ubiegłej zimy istota ludzka znalazła się w tak bezpośredniem pobliżu stadła bezdomnych włóczęgów.
Mac Trigger wyczekał aż ostatnie echo wilczego zewu zacichło w oddali. Wówczas dopiero wydostał z łodzi swą starą flintę, założył nabój, przybił stemplem i ruszył w zarośla, ciągnące się nad brzegiem rzeki.
Kazan tymczasem śpiesznie powrócił do Szarej Wilczycy i stanął obok niej, jeżąc sierść na grzbiecie. Zaleciał go wnet podmuch wiatru, przepojony wonią ludzką, aż zatrząsł się cały i zadygotał.
Sandy polował swego czasu na lisy w krainach podbiegunowych, teraz więc eskimoską modłą, jakiej się tam wyuczył, począł zataczać kręgi dokoła zwierzyny aż póki się nie znalazł pod wiatrem.
Ale Szara Wilczyca sprytniejsza była nawet od podbiegunowego lisa o czerwonych ślepkach. Spiczastym pyskiem zataczała powoli krąg, idąc za kołowaniem Mac Triggera. Posłyszała, jak o jakieś trzysta jardów sucha gałąź zatrzeszczała pod stopami zbliżającego się człowieka. Następnie doleciał ją metaliczny dźwięk strzelby, gdy Sandy zaczepił nią o pień młodej brzózki. Trąciła barkiem Kazana i oba stworzenia ruszyły bezszelestnym truchtem w przeciwnym kierunku.
Sandy podchodził długo, niekiedy czołgając się jak wąż, ale nie znalazł nic. Po godzinnem bezowocnem polowaniu zawrócił wreszcie do rzeki i do pirogi. Tam dopiero zaklął jak czart, a zła gęba wykrzywiła mu się paskudnie. Wilki powróciły były znowu poza jego plecami do wodopoju. Ponad wszelką wątpliwość świadczyły o tem nowe, świeże ślady.
Wnet jednak zaśmiał się pod nosem, wydobył z łodzi worek podróżny, wyciągnął go na brzeg i wydostał zeń niewielką gumową torebkę.
Z torebki wydobył wreszcie flaszkę hermetycznie zamkniętą, w której były kapsułki żelatynowe. Każda z tych kapsułek zawierała pięć pastylek strychniny.
Nad brzegami Yukonu opowiadano sobie tajemniczo o owych pastylkach. Zapewniamo między innemi, że posiadacz ich kiedyś, chcąc je zapewne wypróbować, wrzucił jedną z nich do filiżanki kawy, którą poczęstował swego znajomka. Nie dowiedziono mu jednak tego nigdy.
Co wszakże było rzeczą pewną, to to, że Sandy Mac Trigger był jako myśliwy mistrzem w posługiwaniu się trutkami. Zdobył w ten sposób tysiące lisich futer, teraz też śmiał się cichaczem na myśl, o ileż łatwiej będzie mu się rozprawić przy pomocy owego niewinnego środka z ową parą wilków, które sobie drwiły zeń najwyraźniej.
Przed paru dniami upolował właśnie jelenia karibu i najsmakowitsze kąski załadował na lódź. Wydobył teraz jeden z nich i posługując się patyczkami, by przynęta nie zalatywała człowiekiem, wpakował jedną z kapsułek w kawałek tłuszczu, jaki następnie zawinął w pas z jeleniej skóry.
Powtórzywszy ów zabieg ośmiokrotnie, poszedł nieco przed zachodem słońca rozrzucić trutki. Część przynęt porozwieszał na krzakach, a resztę porozrzucał na tropach królików i karibu. Następnie powrócił do pirogi i zajął się przygotowywaniem wieczerzy.
Nazajutrz rano wstał wcześnie i niezwłocznie poszedł w zagaj, by sprawdzić wyniki swych podstępnych zabiegów.
Pierwsza jednak trutka była nietknięta. Drugą znalazł również w tym samym stanie, w jakim ją położył. Trzecia znikła.
Sandy zatarł ręce, nie wątpiąc, że w promieniu dwustu do trzechset jardów znajdzie otrutego wilka. Ale się rozczarował niebawem. Spojrzał po ziemi i zaklął paskudnie. Pod krzakiem, gdzie na gałęzi powiesił był przynętę, leżała ona na ziemi. Rozwinięta była wprawdzie ze skóry, w jaką ją był zawinął, ale kapsułka tkwiła w dalszym ciągu w tłuszczu.
Pierwszy raz w życiu zdarzyło się coś podobnego Sandy Mac Triggerowi. Zawsze przecież tak bywało, że gdy wilk albo ryś raz napoczął przynętę i gdy mu się wydała smakowita, niezawodnie ją zjadał. A tylko o tem nie wiedział, że Kazan zdawna poznał był do gruntu owe chytre podstępy ludzkie.
Poszedł więc dalej.
Czwarta i piąta trutka znowu były nietknięte. Szósta rozwinięta była jak trzecia, a biały proszek rozsypany był tym razem po ziemi. W tym samym stanie znajdowały się też dwie ostatnie. Przytem nie sposób było mieć wątpliwości, że była to robota owych dwóch tajemniczych wilków, których ślady widniały wszędzie w pobliżu.
Mac Trigger był wprost wściekły.
Już od paru tygodni bezowocne poszukiwania wprawiły go w zły humor, teraz zaś wybuchł cała kaskadą przekleństw i wyzwisk. Na owych dwóch wilkach miała się przecież ta cała złość obecnie skrupić. To nowe niepowodzenie uważał za punkt kulminacyjny niepomyślności, osadził też, że lepiej nie kusić się dalej o przełamanie losu. Wszystko się jakby sprzymierzyło przeciwko niemu, postanowił więc wrócić do Red Gold City.
Zjadłszy zatem śniadanie, Sandy Mac Trigger spuścił pirogę na wodę i popłynął z prądem. Leniwie rozsiadłszy się na ławce niby w fotelu, wydobył fajkę, nabił ją i począł palić, od czasu do czasu jedynie poruszając wiosłem, by nadać kierunek swej wątłej łódce. Starą swą flintę trzymał między kolanami. Sądził, że może gdzieś po drodze spostrzeże po tym czy po tamtym brzegu jakąś zwierzynę.
Około południa Kazan i Szara Wilczyca, które ze swej strony uważały, iż bezpieczniej się będzie oddalić od zatrutych przynęt i w tym celu przebiegły szybko jakieś pięć do sześciu mil, — poczuły pragnienie.
Zeszły więc na brzeg rzeki, która w tem miejscu wyginała się w nagły zakręt. Gdyby wiatr im sprzyjał, lub gdyby Sandy był wiosłował, Szara Wilczyca przeczułaby niezawodnie zbliżające się niebezpieczeństwo. Ale wiatr miały za sobą, a łódź płynęła bez szmeru z nurtem rzeki.
Dopiero na metaliczny szczęk nabijanej przez Mac Triggera strzelby Szara Wilczyca zastrzygła uszami. W tejże chwili włos się jej zjeżył i przestawszy chłeptać wodę, cofnęła się śpiesznie ku krzakom, rosnącym wzdłuż brzegu. Kazan natomiast został, podniósłszy łeb, jakby się chciał mierzyć z przeciwnikiem.
Prawie jednocześnie z poza zakrętu wynurzyła się piroga, a Sandy pocisnął cyngiel.
Buchnął słup dymu, Kazan poczuł nagle, jakby mu łeb oblano warem, aż mu świat zmętniał w ślepiach; zachwiał się i podał w tył, łapy się pod nim ugięły, aż wreszcie zwalił się na ziemię, jak bez duszy.
Na huk strzału Szara Wilczyca jęła cwałem uciekać. Ślepą będąc, nie dojrzała, że Kazan padł na piasek jak martwy. Dopiero ubiegłszy około mili, usunąwszy się jak najdalej od straszliwego grzmotu fuzji białego człowieka, przystanęła i spostrzegła, że towarzysz nie poszedł w jej ślady. Długo potem wyczekiwała go napróżno.
Sandy Mac Trigger przybił do brzegu i wyskoczył na ląd z dzikim okrzykiem uciechy.
— Alem cię mimo wszystko dostał w łapy, stary czarcie! — zaśmiał się hałaśliwie. — I drugiby mi nie umknął, gdybym miał strzelbę jak się należy, a nie to gałgaństwo!
Uniósł nieco kolbą łeb Kazanowi i nagle zdumienie odmalowało mu się na twarzy.
— Na miły Bóg! — zawołał. — To nie wilk! To pies, Sandy Mac Triggerze! To najautentyczniejszy pies!

METODY MAC TRIGGERA.

Sandy Mac Trigger przykląkł na piasku przed swą ofiarą, zdającą się leżeć bez ducha. Podniósł łeb Kazanowi i wnet wypatrzył, że na sierci jak i na skórze pod siercią widne były jeszcze obtarcia i zgrubienia od noszonej przez psa obroży.
Oczom swym nie był w stanie wierzyć.
— To pies! — znowu począł wołać. — Pies, Sandy! I to piękny pies w dodatku!
Kałuża krwi zalała piasek dokoła łba Kazana. Myśliwiec począł teraz opatrywać ranę, chcąc sobie ściśle zdać sprawę, gdzie pies został postrzelony.
Kula uderzyła o szczyt łba, ale nie naruszyła czaszki, przeciwnie, ześliznęła się po kości. Rana, choć pies padł jak spiorunowany, nie była przecież groźna, a drgawki Kazana, który wstrząsał łapami i dygotał w sobie, nie były bynajmniej skurczem przedśmiertnym, jak się tego początkowo obawiał Mac Trigger. Pies nie miał wcale ochoty umierać; przeciwnie, zwolna powracał do życia.
Sandy Mac Trigger znał się wyśmienicie na psach uprzężnych. Spędził przecież w ich towarzystwie dwie trzecie życia. Jednym rzutem oka mógł był określić ściśle wiek psa, jego wartość i pochodzenie. Na śniegu odróżniał trop psa rasy Mackenzie od śladów malemuta, wyciski łap psa eskimoskiego od tropu husky z Yukonu.
Począł więc bacznie oglądać łapy Kazana. Łapy były wilcze. Sandy się zaśmiał. Pies był rozrośnięty i mocny, to też Mac Triggerowi przyszło na myśl, że w zimie za psy niewątpliwie płacić będą doskonałe ceny w Red Gold City.
Poszedł następnie do łodzi i przyniósł stamtąd kawał płótna, którem zatamował upływ krwi; jednocześnie zabrał też z sobą znaczny zapas surowcowych rzemyków, z których począł niezwłocznie robić kaganiec.
Splatał w tym celu najcieńsze rzemyki po kilka razem, jak się to czyni przy wyrobie siatki u rakiet. W ciągu dziesięciu minut kaganiec był gotów, nałożył go też niezwłocznie na pysk Kazanowi i mocno przywiązał na karku. Następnie z rzemieni również sporządził dziesięciostopową linkę. Wreszcie siadł, skrzyżowawszy nogi i czekał, aż się Kazan ocknie.
Czekał zresztą nie długo. Pies podniósł łeb i jął się rozglądać. Z początku nie widział nic. Krwawa mgła przesłaniała mu wzrok. Po pewnym czasie przejaśniło mu się w ślepiach i spostrzegł człowieka.
Porwał się odruchowo na łapy. Zbyt jednak był osłabiony, by móc ustać, zwalił się też trzykrotnie, raz po razie, na ziemię. Człowiek, siedzący odeń o jakieś sześć stóp, trzymał mocno linkę w ręku i śmiał się. Kazan wyszczerzył zęby, warknął groźnie, zjeżył sierć na grzbiecie. Sandy Mac Trigger wstał.
— Głowębym dał, że wiem, co ci chodzi po łbie, — mruknął. — Widziałem ja już nieraz różnych twoich krewniaków. Zdziczałeś trochę w tem przeklętem wilczem towarzystwie i trzebaby ci wsypać kilka porządnych porcyj batów, byś się nauczył uległości. A możebyśmy tak zaraz zaczęli lekcję, co? Słuchaj no...
Mac Trigger wprzódy jeszcze przyniósł z pirogi potężną pałkę. Podniósł ją teraz z ziemi, nie puszczając jednak linki z ręki.
Kazan wreszcie oprzytomniał zupełnie. Miał przed sobą człowieka, odwiecznego wroga, a człowiek ów miał nieodłączny kij w ręce. Zbudziła się więc w Kazanie na ów widok cała jego dzika krwiożerczość. Wiedział, że Szara Wilczyca uciekła. A winien temu był ów człowiek, człowiek, co go postrzelił, a teraz zamierzał go bić kijem.
Tak więc gwałtownie rzucił się na Mac Triggera, że ten, choć się miał na baczności, nie zdążył odparować na czas napaści. Nim podniósł kij do góry lub nim w bok uskoczył, już Kazan uderzył go całym sobą w piersi.
Kaganiec jedynie ocalił życie Mac Triggerowi. Pies szczęknął głośno zębami, ale nie był w stanie ugryźć nienawistnego wroga. Sandy przecież padł w tył, jakby zwalony pociskiem z katapulty.
Zwinny jednak jak kot, porwał się Sandy Mac Trigger na nogi, nie puściwszy ani na chwilę linki, na której trzymał swego jeńca, obwiązawszy rzemień kilkakroć dokoła dłoni.
Pies skoczył powtórnie. Tym razem przyjął go gwałtowny młyniec kija i pałka spadła mu na barki z taką siłą, aż się potoczył po piasku o kilka kroków.
Nim się znów zdążył ocknąć, już Mac Trigger przykracając linki, stał nad nim.
Posypały się teraz nań straszliwe ciosy kija, tak odmierzane dokładnie, jak się tego można było spodziewać po owej zaprawnej do bicia dłoni. Z początku ciosy budziły w Kazanie tem większą wściekłość. Ale i przeciwnik jego, napół oszalały z okrucieństwa i złości, niemniej był wściekły. Za każdym razem, gdy Kazan porywał się do skoku, kij w locie spadał na grzbiet z taka siłą, jakby miał kości potrzaskać. Na gębie Mac Triggera nie widać było cienia litości. Nigdy jeszcze takiego psa nie widział i choć nałożył Kazanowi kaganiec, przez pół ledwie wierzył w wygraną. Było dlań rzeczą oczywistą, że gdyby kaganiec pękł albo się zsunął, byłoby po nim napewno.
Przejąwszy się tem, wyrżnął wreszcie Sandy tak potężnie Kazana przez łeb, że ten zwalił się na piasek jak zmięty gałgan.
Sam też Mac Trigger był tak zmęczony, że z trudem łapał w gardziel powietrze. Dopiero gdy Kazan padł znów zamroczony na ziemię, rzucił kij i wówczas jedynie zdał sobie sprawę z owej rozpaczliwej walki, jaką musiał był stoczyć.
Skorzystał z zamroczenia psa i wzmocnił kaganiec, wplótłszy weń jeszcze cały szereg rzemyków. Następnie odciągnął Kazana o kilka kroków opodal aż do jakiegoś wyrzuconego na brzeg potężnego drzewa i przywiązał go tam jak mógł najsilniej. Wreszcie wyciągnął łódkę na brzeg i począł się roztasowywać na nocleg.
Kazan po pewnym czasie ocknął się znowu, ale leżał teraz nieruchomo, przyglądając się z podełba swemu katowi. Każdy najmniejszy gnat go bolał.
Sandy Mac Trigger był za to rad niezmiernie. Podszedł parokrotnie do psa z kijem w ręce i cofnął się znowu. Wreszcie za trzecim razem trącił go końcem kija, co znów rozbudziło w psie wściekłość. Tego właśnie chciał Mac Trigger. Jest to zwykły sposób poskramiaczy zdziczałych psów. Zmusza to psa do zdania sobie sprawy, iż wszelki bunt nie przyda się na nic. I znów na nieszczęsne stworzenie posypały się kije.
Aż wreszcie Kazan przestał się srożyć na człowieka i na jego kij i schronił się z żałosnym skowytem poza pień drzewa, do którego był przywiązany. Ledwie się mógł ruszać. Nawet gdyby nie był wówczas na uwięzi, nie byłby w stanie uciekać. Sandy widząc to, odzyskał dobry humor.
— No, widzisz, no widzisz — powtarzał po raz dwudziesty z rzędu, — w końcu wypędzę z ciebie djabła. Niema jak kij, jeśli chodzi pouczenie kobiety i psa, jak się mają zachowywać. Nim miesiąc minie, będziesz gotów i wart będziesz dwieście dolarów, albo żywcem obedrę cię ze skóry.
Kilkakroć jeszcze przed zapadnięciem nocy Sandy usiłował rozbudzić wściekłość w Kazanie, draźniac go końcem kija. Pies na to jednak już nie reagował. Przymknąwszy ślepia, ze łbem wciśniętym między łapy, zdawał się nawet nie widzieć Mac Triggera, Sandy rzucił mu wówczas kawał mięsa pod nos i nie spojrzawszy nań nawet, odszedł.
Nie zdawał się też Kazan widzieć, jak słońce skryło się poza lasami na zachodzie i jak poczęło się zmierzchać. Na chwilę tylko rozbudził się z martwoty. Zdawało mu się w pewnym momencie, że posłyszał tak dobrze sobie znane, przyzywające go wycie. Podniósł łeb i nasłuchiwał.
Sandy Mac Trigger rozniecił tymczasem ognisko na wybrzeżu. I on też podniósł się z ziemi i stał teraz wyprostowany w czerwonych blaskach płomienia; zwrócił się twarzą ku lasowi i nasłuchiwał również. Wsłuchiwał się w ów zew ponury, co rozbudził Kazana, w żałosne zawodzenie Szarej Wilczycy, rozlegające się w oddali.
Kazan zkolei wstał i skowycząc począł się rwać z uwięzi. Ale Sandy poskoczył doń, porwawszy wprzód za kij, jaki rzucił poprzednio na ziemię.
— Leżeć mi tu, do stu djabłów! — nakazał.
I w krwawych blaskach ogniska kij znowu się wzniósł ku górze i spadł ze straszliwą siłą na nieszczęsne zwierzę.
A gdy następnie Mac Trigger powracał do ogniska, rozłożonego na piasku opodal rozpostartych derek, kij był oblepiony krwią i siercią.
— Niewątpliwie, — gadał teraz Sandy sam do siebie — metodą swą skłonię go wreszcie do posłuszeństwa. Skłonię... albo go utłukę na śmierć!
W ciągu nocy Kazan słyszał niejednokrotnie tęskny zew Szarej Wilczycy. Odpowiadał jej jednak tylko cichem skomleniem, bo się bał kija. Dygotał cały z gorączki, trząsł się w dreszczach, bolał go każdy członek. Patrzał na płonące ognisko i czuł, jak go gardziel pali z pragnienia.
O świcie Sandy Mac Trigger wylazł z pod derek i przyniósł Kazanowi mięsa i wody. Pies wypił wodę, ale jeść nie chciał zupełnie. Nie warczał już jednak, ani nie szczerzył zębów. Sandy był rad z tego niezmiernie.
Gdy słońce wzeszło, Sandy skończył śniadanie i jął się gotować do drogi. Bez obawy już podszedł tym razem do psa, nie biorąc z sobą kija; odwiązał go od drzewa i powlókł za sobą ku pirodze. Kazan nie opierał się zupełnie.
Wreszcie obaj znaleźli się już nad wodą; wówczas Sandy Mac Trigger przywiązał linkę ztyłu za pirogą. Bawiła go niezmiernie myśl, co teraz nastąpi, a co stanowiło jeden ze sposobów tresury, stosowanej nad brzegami Yukonu.
Sandy pchnął teraz łódź na rzekę silnym, a gwałtownym ruchem, aż Kazan szarpnięty nagle wpadł do wody. Linka się wyprężyła, Mac Trigger zaś jął wiosłować, napierając z całej mocy, by łódź płynęła jaknajszybciej.
Mimo całe osłabienie pies musiał płynąć, by móc utrzymać łeb nad wodą i nie utonąć. Sandy zaś, jakby w tej piekielnej igraszce chcąc jeszcze zwiększyć torturę, wiosłował z całej siły. Porwany przez wiry wodne, tworzące się za pirogą, Kazan czuł chwilami, jak się ze łbem zanurza w wodzie. To znów, gdy nieco przychodził do siebie i płynął w rozpaczliwym wysiłku, straszliwy prześladowca okrutnym ciosem wiosła w łeb pogrążał go znowu w wodę.
Podróżowano w ten sposób około mili, aż wreszcie pies, wyczerpany do najwyższego stopnia, począł już tonąć naprawdę. Wówczas dopiero kat osądził, iż czas go wciągnąć do łodzi i dać wypocząć.
Ów brutalny system tresury Mac Triggera, może właśnie ze względu na tę brutalność, dał pożądane wyniki. Kazan stał się uległy jak dziecko. Nie myślał już o utraconej wolności, ani o jej odzyskaniu. Pragnął jedynie, by mu pan jego pozwolił leżeć na dnie pirogi, gdzie nie byłoby wody ani kija. A przecież kij leżał tam właśnie między nim a człowiekiem, o stopę od jego pyska, a krew, jaka się na drzewie zapiekła, była jego własną krwią.
Przez pięć dni i pięć nocy łódź płynęła w ten sposób z biegiem rzeki, a Mac Trigger chcąc wpoić psu posłuch raz na zawsze, trzykrotnie jeszcze pastwił się nad nim na lądzie, bijąc go do utraty przytomności; trzykrotnie też powtarzała się potem tortura wodna.
Szóstego dnia rankiem lódź Mac Triggera przybiła do brzegu w Red Gold City, gdzie Sandy rozłożył się niezwłocznie obozem. Nabył on przedewszystkiem mocny łańcuch i uwiązał Kazana u wbitego w ziemię potężnego pala; następnie przeciął linkę i zdjął mu z pyska kaganiec.
— Teraz — rzekł do swego jeńca — będziesz mógł żreć swobodnie. Musisz znów nabrać sił i musisz się stać dziki jak piekło... To, co mi chodzi po głowie, warte doprawdy ładunku futer! Tak, tak, strumień złota powinien mi napłynąć do kieszeni. Jużem to robił dawniej i spodziewam się, że mi się to i teraz powiedzie. Dzięki Bogu, nareszcie mi wpadła do rąk szczęśliwa karta!


ZNOWU PROFESOR WEYMAN

Odtąd Sandy Mac Trigger przynosił Kazanowi dwa razy dziennie kawały świeżego mięsa. Nie dawał mu ani ryb, ani tłuszczu, ani polewki mącznej, a tylko krwawe, czerwone mięso. Pewnego dnia przyniósł mu nawet ciepłe jeszcze jelita karibu, jakiego ubił umyślnie po to o pięć mil od osady.
Dzięki takiemu odżywianiu Kazan wkrótce potem odzyskał zdrowie, nabrał ciała, mięśnie zaczynały w nim grać, jak poprzednio. Mac Trigger go już nie bijał, za to Kazan rwąc się z uwięzi, witał go zawsze głośnem ujadaniem i szczerzył na jego widok groźnie zęby.
Pewnego popołudnia Sandy przyprowadził z sobą kogoś jeszcze. Kazan rzucił się niespodzianie na nowego przybysza, który zbliżył się doń nieco zanadto, aż ten uskoczył w tył, mamrocząc pod nosem przekleństwa.
— Nada się do tego, — rzekł wreszcie nieznajomy. — Lżejszy będzie wprawdzie o jakieś dziesięć do piętnastu funtów od mego duńczyka, ale kły ma potężne i jest dużo żwawszy... Nim zostanie powalony, będzie to wcale piękne widowisko!
— Nim zostanie powalony... — zaperzył się Mac Trigger. — Stawiam dwadzieścia pięć procent z swej części zysku, że mój pies nie da się powalić!
— Zgoda! — odrzekł ten drugi. — Jak długo jeszcze musimy czekać aż przyjdzie do formy?
Sandy namyślał się chwilę.
— Tydzień... Przed tygodniem nie odzyska pełnej swej wagi.
Tamten kiwnął głową na znak zgody:
— A więc od dziś za tydzień, wieczorem.
I dodał jeszcze:
— Pięćdziesiąt procent mojej części, że mój duńczyk pobije twego zapaśnika.
Sandy Mac Trigger popatrzał przeciągle na Kazana.
— Trzymam cię za słowo, — odrzekł wreszcie.
I ściskając nieznajomego za rękę, dodał jeszcze:
— Nie przypuszczam, żeby w całej tej krainie, stad aż do Yukonu znalazł się choćby jeden pies, coby był w stanie pobić tego mieszańca psa z wilkiem.
A właśnie pora była odpowiednia do tego rodzaju zabaw w Red Gold City. Mieszkańcy tej osady mieli coprawda rozrywki w postaci szulerki albo jakichś sprzeczek, wybuchających od czasu do czasu, wreszcie upijali się przy każdej sposobności. Ale obecność królewskiej policji nakładała im pewne wędzidła. W porównaniu też z życiem w okolicach Klondyke, o setki mil bardziej na północ, tu, w Red Gold City było nudno i ponuro.
Zapowiedź więc walki psów, jaką organizowali Sandy Mac Trigger i właściciel baru, Jan Harker, przyjęto głośnemi oklaskami. Wieść o tem rozniosła się pantoflową pocztą o dwadzieścia mil dokoła i wzbudziła niezmierne zaciekawienie.
Przez cały tydzień przed spotkaniem oba psy, Kazan i wielki dog duński, wystawione były na widok publiczny w izbie poza szynkownią w mocnych, umyślnie zbitych drewnianych klatkach.
Pies Harkera był mieszańcem wielkiego doga duńskiego z kundlem. Urodził się w Northlandzie, nosił uprząż i chodził w zaprzęgu w sankach.
Wszystkich ogarnęła gorączka zakładów. Stawiano na duńczyka w stosunku dwóch do jednego.
Stosunek ten dochodził niekiedy do trzech przeciw jednemu. Ci natomiast, co stawiali na Kazana, byli to ludzie, zdawna znający się z Wildem. Wiedzieli oni, co znaczył, jeśli chodziło o siłę i wytrzymałość, ów krwawy błysk w ślepiach mieszańca psa z wilkiem.
Pewien stary traper, obecnie trudniący się poszukiwaniem złota, zwierzał się swemu sąsiadowi na ucho.
— Ja bez gadania stawiam na tego wilka. Pobije on duńczyka na łeb na szyję. Grubas nie będzie nawet wiedział, co się z nim stało.
— Ale ten ma wagę za sobą, — odpowiadał ów drugi, wątpiąc jeszcze. — Popatrz, co to za paszcza i jaki kark rozrosły.
— A ty popatrz — przerwał mu stary traper — na łapy zacznie słabsze swego faworyta, na jego gardziel delikatną i bardziej wystawioną na kły wilka; popatrz, jak mu brzuch zwisa ociężale. Na miłość boską, towarzyszu, wierz mi na słowo! Grosza nie stawiaj na duńczyka.
Do rozmowy wtrącili się jeszcze inni: a stawiali na wilka, tamci znów doradzali stawiać na doga.
Kazan warczał z początku na wszystkie owe otaczające go twarze. Wreszcie położył się w kącie klatki ze łbem między łapami i przyglądał się ludziom, ponury i milkliwy.
W dzień walki z wielkiej sali baru Jana Harkera wyniesiono wieczorem wszystkie stoły. Na platformie na wysokości trzech stóp od podłogi ustawiono ogromną klatkę po dziesięć stóp wszerz i wzdłuż, dokoła niej zaś rozstawiono ławy jedna za drugą. Klatka od góry nie była zamknięta, ponad nią zaś wisiały dwie wielkie lampy naftowe z reflektorami.
Trzystu widzów, z których każdy opłacił pięć dolarów za wejście, wyczekiwało wprowadzenia zapaśników.
Naprzód wprowadzono do klatki wielkiego doga duńskiego. O ósmej wieczorem Harker, Mac Trigger i dwóch jeszcze innych ludzi wniosło do sali na mocnych drewnianych noszach klatkę z Kazanem.
Duńczyk, mrugając ślepiami w jaskrawem świetle reflektorów, nastawił uszy, jakby zdziwiony, czego odeń chciano, gdy do klatki wprowadzono z kolei Kazana.
Kazan jednak nie wyszczerzył kłów i ledwie zlekka zaparł się przez chwilę na łapach. Ów pies nieznany nie obchodził go zupełnie. Duńczyk ani się doń nie rzucił, ani nawet nie warknął. I Kazan mu był również obojętny.
Śród publiczności rozległ się szmer lekkiego rozczarowania. Dog potoczył ślepiami po trzystu gębach otaczających go brutali i zdawał się im przyglądać z zaciekawieniem, kołysząc się zlekka na boki. Kazan również się rozglądał po sali.
Urągliwy, szyderczy śmiech przebiegł śród stłoczonego w sali tłumu, jaki tu przybył, by ujrzeć krew i śmierć. Pod adresem Mac Triggera i Harkera posypały się żarty i głosy, naśladujące krzyki zwierząt; tłum coraz rosnącym wrzaskiem domagał się przyobiecanej walki lub zwrotu pieniędzy za wejście.
Sandy był purpurowy ze wstydu i z wściekłości. Harkerowi nabrzmiały jak postronki grube sine żyły na czole.
Szynkarz wreszcie pogroził pięścią tłumowi i ryknął:
— Spieszy ci się, bando idiotów! Zaczekajcie, aż się psy zwąchają ze sobą! Trochę cierpliwości, jeśli laska!
Hałas nieco przycichł i oczy znów się zwróciły ku klatce. Istotnie Kazan nieco się przybliżył i stanął nawprost olbrzymiego duńczyka, ten zaś jął się przyglądać nieufnie Kazanowi.
Następnie wilk się począł nieznacznie przysuwać. Z całą przezornością gotował się albo do skoku na przeciwnika, albo też do uskoczenia w bok, jeśli tak z gry wypadnie. Duńczyk zachowywał się podobnie. Mięśnie naprężyły im się obu. W sali zapadła taka cichość, że możnaby było dosłyszeć brzęczenie muchy. Sandy i Harker, stojący tuż obok klatki, ledwie byli w stanie oddychać.
Dwa psy, oba jednako pyszne, dwaj zapaśnicy, tyle już liczący walk krwiożerczych w przeszłości, z okrutnej woli ludzkiej stoczą niezawodnie ostatnią zażartą walkę. Już wpierają w siebie groźne wejrzenia.
A wtem jakby się coś w nich odmieniło. Czyżby to O-se-ki, Wielki Duch Pustkowi pochylił się nad niemi, nakazując, iż jako ofiary ludzkiego barbarzyństwa, winny żywić dla się uczucia braterstwa?
Jakkolwiek i cokolwiekbądź się stało, dość, że w chwili stanowczej, gdy cała sala wstrzymując oddech, wyczekiwała na niechybne, rozżarte starcie wręcz — wielki dog duński zwolna podniósł łeb ku lampom naftowym i ziewnął potężnie.
Harker dostrzegłszy, jak jego zapaśnik odsłania w ten sposób gardziel, wystawiając ją na kły Kazana, począł drżeć na całem ciele i kląć jak potępieniec. Kazan jednak nie skorzystał z chwili i nie rzucił się na współzapaśnika. Obaj przeciwnicy zawarli z sobą pokój i przypieczętowali go trwale, zbliżywszy się bowiem i wsparłszy się wzajem o siebie, zdawali się teraz patrzeć z bezgraniczną pogardą poprzez kratę swego więzienia na tłum znowu wpadający we wściekłość.
Nastąpił bowiem wówczas wybuch gniewu, ozwał się ryk pogróżek, jakby rozpętany huragan. Harker, zrozpaczony, wydobył rewolwer z olster i zmierzył do wielkiego doga duńskiego.
Naraz śród wrzawy ogólnej rozległ się jakiś głos, górujący ponad nią.
— Wstrzymajcie się! — zawołał ktoś tonem rozkazu. — Wstrzymajcie się w imię prawa!
Uczyniła się nagle cisza; wszystkie twarze zwróciły się ku mówiącemu.
Dwaj jacyś ludzie stali na stołkach, górując ponad otoczeniem.
Jednym z nich był policjant Brokaw z konnej policji północnego zachodu. On się to właśnie ozwał pierwszy i jeszcze trzymał podniesioną do góry rękę, nakazując gestem ciszę i uwagę. Drugim z nich był profesor Paweł Weyman. Ten teraz począł mówić, a policjant osłaniał go w dalszym ciągu podniesioną do góry dłonią.
— Daję właścicielom za te psy pięćset dolarów!
Nie było na sali człowieka, coby nie posłyszał uczynionej w ten sposób propozycji.
Harker spojrzał na Mac Triggera. Przysunęli się nieco ku sobie.
— Nie chcą się bić ze sobą, — ciągnął dalej nowowoprzybyły, — a byłyby z nich wyborne psy uprzężne. Daję właścicielom pięćset dolarów.
Harker podniósł rękę na znak, że chce zabrać głos.
— Dajcie sześćset! Tak, sześćset i bierzcie je.
Profesor Paweł Weyman zdawał się wahać. Po chwili skinął głową na znak zgody.
— Płacę sześćset, — powiedział.
Tłum znowu jął pomrukiwać. Harker wdrapał się wówczas na platformę, na której stała klatka.
— Nie jestem winien, — zawołał — ani ja, ani właściciel wilka, że się psy bić ze sobą nie chciały! Jeśliby się jednak znaleźli pomiędzy wami ludzie do tego stopnia niedelikatni, by się upominać o zwrot pieniędzy, to się im je zwróci przy wyjściu! Myśmy tu wszakże nic nie zawinili. Psy nas oszukały, to i wszystko.
Pawel Weyman wraz z policjantem utorował sobie drogę do klatki, wyjął z kieszeni paczkę banknotów i odliczywszy trzysta dolarów Janowi Harkerowi, a drugie trzysta Sandy Mac Triggerowi, szepnął zcicha ku psom, które przypatrywały się mu z zajęciem poprzez kraty.

— Drogoście mnie kosztowały, moje pieski, bardzo drogo... Ale przydacie mi się w dalszej podróży, a wkrótce staniemy się zapewne jaknajserdeczniejszymi przyjaciółmi.


ŚLEPA i OSAMOTNIONA

Gdy Kazan padł na brzegu rzeki, postrzelony przez Sandy Mac Triggera, Szara Wilczyca długie godziny potem wyczekiwała na powrót swego wiernego towarzysza. Tylekroć razy powracał do niej, że spodziewała się tego powrotu lada chwila. Przywarowawszy na ziemi, węszyła nieustannie i skowytała cichutko, nie mogąc wyczuć zapachu nieobecnego. Minął dzień cały jednak, a Kazan nie wracał.
Oddawna już dla Szarej Wilczycy dzień zlał się z nocą. Mimo to wyczuwała zawsze tajemnym instynktem godziny, gdy świat przesłaniał się mrokiem, gdy księżyc i gwiazdy lśnić się były powinny wysoko w górze. Skoro Kazan był w pobliżu, ślepota nie przejmowała jej nigdy taką trwoga. Nie odnosiła wówczas wrażenia, iż pogrążona jest w otchłań nieskończonych mroków.
Teraz próżno wzywała go ku sobie. Zaleciała ją tylko w pewnej chwili ostra woń dymu od rozpalonego przez Mac Triggera ogniska na piasku. Pojela też, że ów dym i człowiek, co rozniecił ogień, są przyczyną nieobecności Kazana. Nie śmiała się jednak zbliżać nadmiernie, choćby najciszej nawet stąpając. Umiała czekać cierpliwie i ufała, że towarzysz jej powróci nazajutrz. Położyła się wreszcie w gąszczu pod krzakiem i zasnęła.
Po ciepłym promieniu słońca odgadła, że już rozedniało. Niepokój wówczas przeważył jej wrodzoną przezorność, to też porwawszy się na łapy, podążyła ku rzece. Wonie dymu i człowieka rozwiały się tymczasem, szła jednak za dolatującym ku niej pluskiem fal.
Przypadek sprawił, że natrafiła na trop swój własny i Kazana, pozostawiony w przeddzień, gdy oboje szli się napić nad brzegiem rzeki. Poszła za nim i bez trudu odnalazła miejsce na łasze piasczystej, gdzie Kazan postrzelony padł i gdzie Mac Trigger obozował.
Odszukała tam węchem zakrzepłą krew psa, zmieszaną z wonią człowieka w jego śladach na piasku. Odnalazła dalej pień drzewa, do którego towarzysz jej był przywiązany, popielisko po roznieconym na łasze ogniu i doszła aż do wody za śladem Kazana, gdy go Mac Trigger wlókł. Tu urywała się już nić przewodnia.
Szara Wilczyca siadła wówczas na zadzie, zwróciła oślepły pysk ku niebu i rzuciła w powietrze przeciągły zew, jakby łkanie rozpaczy, które wiatr poniósł w oddale. Wróciła potem z łachy do nadbrzeżnych zarośli i położyła się tam pod krzewem z pyskiem zwróconym ku rzece.
Zaznała już przedtem, czem jest ślepota, teraz zaś zaczynała pojmować, czem jest osamotnienie, przejmujące bezmiernym lękiem. Cóż pocznie odtąd sama, bez tkliwej opieki swego towarzysza?
Posłyszała w pewnej chwili o parę jardów opodal gdakanie leśnej kuropatwy i wydało się jej, jakby ją ten głos doleciał skądeś z innego świata. Mysz leśna prześliznęła się jej pomiędzy przedniemi łapami. Usiłowała ją pochwycić, ale natrafiła pyskiem na jakiś kamyk; mysz uciekła.
Ogarnęło ją wówczas przerażenie. Zwarła się cała w bezmiernym dygocie, jakby chroniąc się przed szalejącym mrozem. I ogarnięta lękiem na myśl o owym mroku, jaki ją spowijał, poczynała trzeć łapami zawarte na zawsze ślepia, pragnąc je jakgdyby rozewrzeć na światło dzienne.
W ciągu popołudnia zaczęła błądzić po lesie. Wkrótce jednak znowu ją strach ogarnął i skłonił do powrotu na piasczyste wybrzeże, gdzie się ponownie przytuliła do drzewa, pod którem Kazan przespał swą noc ostatnią na uwięzi. W miejscu tem czuło się wyraźniej niż gdzieindzej woń, jaką pies pozostawił po sobie; tam też widać było na piasku krwawe ślady.
Po raz drugi wzeszło słońce, którego nie widziała oślepła, osamotniona Szara Wilczyca. Zachciało się jej pić, podeszła więc do brzegu i długo chłeptała wodę. O jedzeniu nie pomyślała nawet choć już od dwóch dni nic nie jadła.
Nie była w stanie dostrzec, że świat nagle spowiły mroki, że w chaosie pędzonych wiatrem chmur czaiła się burza. Wyczuwała jednak parność w powietrzu, denerwujące wpływy elektryczności, jaką atmosfera była przeładowana, a która wyładowywała się w zygzakach błyskawic.
Wnet potem całun żałobny przesłonił całe niebo aż po widnokrąg, grom zahuczał; wilczyca przytuliła się lękliwie do pnia drzewnego.
Przez długie godziny burza srożyła się ponad nią, rycząc piorunami, wyjąc wichrem i płacząc ulewnym deszczem. Gdy wreszcie uciszyło się na świecie, Szara Wilczyca otrząsnęła się z wody i myśląc zawsze o Kazanie, który obecnie był już od niej daleko, poczęła z powrotem węszyć ślady na piasku. Nawałnica jednak zmyła wszystko, zarówno krew jak i woń Kazana. Nie zostało po nim ani śladu, ani wspomnienia.
Przestrach Szarej Wilczycy wzmógł się jeszcze bardziej; nadomiar złego poczuła, że głód jej skręcać zaczyna wnętrzności. Postanowiła więc ruszyć znów z nad brzegu rzeki w las na poszukiwanie.
Po wielekroć razy wpadała węchem na trop zwierzyny; ta jednak zawsze się jej wymykała. Zdarzyło jej się nawet, że pazurami wykopała z nory mysz polną, która jednak zdołała uciec jej już z przed pyska.
Wygłodniałemu stworzeniu przyszedł wreszcie na myśl ostatni posiłek, spożyty razem z Kazanem. Był to ogromny królik, którego zjedzono zaledwie połowę. Od miejsca tego dzieliła ja jakaś mila czy dwie.
Zaostrzone naderwszystko powonienie i ów zmysł wewnętrzny orjentacji, tak potężnie rozwinięty u dzikich zwierząt, doprowadził ją przecież do tego właśnie miejsca poprzez las, skały i zarośla prostą drogą, tak właśnie jak gołębia, powracającego do gołębnika.
Uprzedził ją tam biały lis. W miejscu, gdzie Kazan ukrył był królika, odnalazła zaledwie parę strzępów skóry i trochę sierci. Co pozostawił lis po sobie, uprzątnęły z kolei łosiowe ptaki i sójki kanadyjskie. Z pustym brzuchem powróciła więc Szara Wilczyca nad rzekę, ciągnącą ją niezwalczenie do siebie.
Następną noc przespała na tem samem miejscu, gdzie spał Kazan i po trzykroć nawoływała go, zawsze jednak napróżno. Rankiem spadła rosa obfita, któraby zmyła niezawodnie resztę woni po zaginionym, gdyby po burzy zostały były jakieś jeszcze ślady. Mimo to jednak jeszcze przez trzy dni Szara Wilczyca uparcie trzymała się tego miejsca.
Czwartego dnia głód jej tak począł doskwierać, że chcąc go oszukać, obgryzała korę z młodych wierzbowych pędów. Przypadkiem dopiero, pijąc wodę z rzeki, natknęła się pyskiem na piasku nadbrzeżnym na jednego z owych wielkich mięczaków, jakie napotyka się w rzekach Northlandu, a których muszla przypomina formą grzebień kobiecy; stąd też pochodzi ich nazwa.
Wydobyła mięczaka łapami na piasek a że się muszla zamknęła, więc ją rozgryzła w zębach. Mięso zasmakowało jej bardzo, zaczęła więc poszukiwać w dalszym ciągu owych „grzebieni“ i znalazła ich tyle, że mogła była nasycić się niemi wybornie. Została też tam jeszcze przez trzy dni.
Następnie nocą rozdzwonił się w powietrzu zew jakiś, przejmując ja dziwnem drżeniem. Wstała i dygocąc całem ciałem, zaczęła biegać tam i z powrotem po piasku, zwracając się to ku północy, to ku południowi, to znów na zachód i na wschód. Ze łbem zadartym do góry węszyła i nasłuchiwała, jakby chcąc sobie zdać sprawę, z którego punktu na widnokręgu dolatywał ku niej ów zew tajemniczy.
A zew dochodził zdaleka, z bardzo daleka, poprzez cały Wilderness. Płynął on z Sun Rock‘u, gdzie tak długo przebywała razem z Kazanem; z Sun Rock‘u, gdzie straciła wzrok, gdzie ciemność, ogarniająca ja teraz powszędy, po raz pierwszy zaciężyła nad jej powiekami. Do tego to odległego miejsca, gdzie przestała widzieć światło i życie, gdzie słońce przestało się jej ukazywać na lazurze nieba, gdzie gwiazdy i księżyc przestały jej świecić nocą, — do tego to miejsca przenosiła się myślą, pełną żałości i rozpaczy. Tam niechybnie, wyobrażała sobie, powinien być Kazan. Nie bacząc więc na ślepotę i głód, nie bacząc na wszystkie przeszkody, jakieby napotkać mogła po drodze, pobiegła tam, porzucając znajome wybrzeże. O dwieście mil stamtąd był Sun Rock; tam też dążyła.

LECZ KONIEC ŻAŁOSNY

Kazan podówczas był o sześćdziesiąt mil stamtąd ku północy; uwiązany na łańcuchu, leżał on i patrzał na profesora Weymana, mieszającego dlań w dużem wiadrze tłuszcz z otrębami.
Wielki dog duński, dla którego przeznaczona była polowa jadła, leżał również o kilka stóp od Kazana; z paszczy ciekła mu ślina na widok przygotowywanej posilnej strawy.
Profesor rad był nieskończenie, że owe dwa wspaniałe psy nie zechciały się wzajem mordować ku uciesze trzechset zgromadzonych w tym celu brutali. Naszkicował sobie nawet ciekawe bardzo sprawozdanie naukowe z tego zdarzenia.
Przygotowawszy jadło, Weyman dał naprzód żreć duńczykowi. Przyniósł mu około litra smakowitej papki i gdy pies, kręcąc ogonem z uciechy, zajadał z apetytem, poklepał go przyjaźnie po grzbiecie.
Inaczej zupełnie zachowywał się, podszedłszy z kolei do Kazana. Zbliżał się doń bardzo ostrożnie, nie chcąc jednakże mu dać poznać, że się go boi.
Sandy, wypytywany przez czas dłuższy, opowiedział profesorowi całą historję, jak schwytał Kazana i jak uciekła mu Szara Wilczyca. Paweł Weyman ani na chwilę nie wątpił, że dziwnym wypadkiem zdarzyło mu się odnaleźć tego samego psa, którego już raz był posiadał i którego obdarzył swobodą.
Obecnie, przypuszczając, że wypuszczenie go znów na wolność na nicby się nie zdało, skoro dzika jego towarzyszka zagubiła się gdzieś, prawdopodobnie na zawsze, profesor dokładał wszelkich starań, by sobie zjednać łaski Kazana.
Wszelkie jednak usiłowania w tym kierunku stale go zawodziły. W oczach wilka nic nie było w stanie wywołać błysków wdzięczności. Nie warczał wprawdzie na Weymana, ani nie usiłował ugryźć go w rękę, gdy mógł był za nią pochwycić. Niczem jednak nie objawiał przyjaznych uczuć. Wielki dog duński przeciwnie w krótkim przeciągu czasu oswoił się i okazywał swemu nowemu panu zupełną ufność.
Od czasu do czasu pod tym czy pod innym pretekstem Mac Trigger przychodził w odwiedziny do małej chaty z bierwion, gdzie mieszkał profesor Weyman ze swym służącym; chata stała nad brzegiem Wielkiego jeziora Niewolniczego o godzinę drogi mniej więcej od Rod Gold City.
Kazan wówczas wpadał we wściekłość i rwał się z łańcucha szalonemi susami, jakby się chciał rzucić na swego dawnego pana. Szczerzył zęby i uspakajał się dopiero wówczas, gdy srogi gość odchodził.
Pewnego dnia, gdy się ta scena znów powtórzyła, Sandy Mac Trigger rzekł do Pawła Weymana:
— Na nic się to nie zdało, cała ta robota; nie sposób zrobić sobie zeń przyjaciela!
Poczem dodał nagle:
— Kiedy pan stąd wyjeżdża?
— Za tydzień, — odrzekł profesor. — Wkrótce już chwycą pierwsze przymrozki. Pierwszego października spotkać się mam z sierżantem Conroy‘em i jego ludźmi na Forcie Fond-du-Lac.
— A jak pan podróżuje?
— Przypłynie po mnie piroga z mym bagażem, poczem popłynę w górę rzeki Pokoju aż do jeziora Athabasca[32].
— I zabierze pan z sobą wszystkie te graty, jakie są w chacie? Psy pan też pewno weźmie, jak sądzę...
— Tak.
Sandy zapalił fajkę i udając zupełnie obojętnego, choć rozmowa ta ciekawiła go tak, aż mu się oczy iskrzyły, — ciągnął dalej:
— Ładny pieniądz pewno kosztują te podróże, panie profesorze?
— Ostatnia kosztowała mnie około siedmiu tysięcy dolarów; obecna zaś kosztować będzie zapewne coś około pięciu. Ale mam różne subwencje...
— Mój ty Boże! — westchnął z przejęciem Sandy. — Więc pan rusza za tydzień?
— Tak mniej więcej.
Sandy Mac Trigger wstał i poszedł do siebie, uśmiechając się złośliwie brzegiem warg.
Paweł Weyman długo poglądał za odchodzącym.
— Coś mi się zdaje, — szepnął do Kazana — że to nicpoń okrutny. Może i nie bez słuszności skaczesz mu tek do gardła. Chciałby on najwidoczniej, bym go wziął za przewodnika.
— Wsadził ręce w kieszenie i poszedł do chaty.
Kazan położywszy się, spuścił łeb między przednie łapy, ale ślepia miał szeroko rozwarte. Było już późno popołudniu. Upływała wkrótce pierwsza połowa września, co noc też nadciągały pierwsze zimne podmuchy jesieni.
Pies patrzał, jak ostatnie promienie słońca malowały się na zachodzie. Wnet potem szybko zapadł zmrok. O tej porze właśnie budziła się w nim dzika żądza swobody. Noc za nocą gryzł w zębach stalowy łańcuch. Noc za nocą, poglądał na księżyc i na gwiazdy, a gdy wielki dog duński chrapał wyciągnięty, jak długi — Kazan wsłuchiwał się czujnie, czy nie doleci go skądciś zew Szarej Wilczycy.
Nocy tej zimniej było niż zwykle i pod wpływem ostrego, dojmującego wiatru wschodniego Kazan niepokoił się coraz bardziej. Budziło się w nim, we krwi, to, co Indjanie zwą „szałem mrozów“. Letnie wygrzane noce, gdy wszystko zasypia snem letargicznym, minęły już; nadchodziła teraz pora upajających, niekończących się polowań. Kazan marzył o wyrwaniu się na wolność, gdzieby mógł biegać aż do zmęczenia wraz z Szarą Wilczycą.
Całą noc dygotał w niezwykłem, przejmującem nawskroś podnieceniu. Myślał, że Szara Wilczyca nań czeka i rwał się z łańcucha, skowycząc, jakby się skarżył. W pewnej chwili posłyszał wycie czyjeś i wyobraziwszy sobie, że to zew towarzyszki, odpowiedział nań tak hałaśliwie, że zbudził nawet Pawła Weymana.
Ponieważ świt się już miał wkrótce czynić, profesor ubrał się i wyszedł z chaty. Zdał sobie sprawę niezwłocznie, że bierze przymrozek. Zwilżył z lekka palce i podniósł je ponad głowę. Po stronie, która najpierwej wyschła, rozeznał, że wiatr się wykręcił ku północy. Uśmiechnął się więc pod wąsem i podszedł do Kazana.
— Od tych przymrozków — zagadał doń — wyginą wkrótce ostatnie muchy. Za parę dni więc będziemy mogli ruszyć. Piroga już powinna być drodze.
W ciągu dnia Paweł Weyman wysłał swego służącego do Red Gold City po jakieś zakupy i pozwolił mu wrócić dopiero nazajutrz zrana. Sam zaś wziął się do ostatnich przygotowań do drogi; pakował bagaż i porządkował notatki.
Noc po tym dniu była spokojna i jasna. Weyman spał w chacie, wielki dog duński chrapał również; Kazan tylko drzemał zaledwie napół ze łbem pomiędzy przedniemi łapami, z przymkniętemi do połowy powieki.
Mniej był podniecony coprawda, niż nocy poprzedniej, ale co chwilę podnosił łeb i węszył powietrze.
Nagle drgnął, posłyszawszy trzask jakiejś gałązki. Rozwarł szeroko ślepia i wciągnął głęboko powietrze w nozdrza. Duńczyk spał w dalszym ciągu.
W parę chwil potem cień jakiś pojawił się między sosnami poza chatą. Zbliżył się pocichu, z głową pochyloną ku ziemi i wciśniętą pomiędzy ramiona. Mimo to w jarzeniu gwiazd rozpoznał Kazan odrazu gębę tego szubienicznika Mac Triggera. Nie drgnął jednak nawet, przyczaił się wilczym obyczajem, udając, że nic nie widzi ani nie słyszy.
Sandy Mac Trigger nie miał tym razem ze sobą ani bata, mi kija, ale w ręku trzymał rewolwer, którego lufa lśniła się ledwie widocznie. Obszedł dokoła chatę, stąpając jak najciszej i zbliżył się do drzwi, które zamierzał wyważyć gwałtownem pchnięciem ramienia.
Kazan przyglądał mu się bacznie. Czołgał się zwolna po ziemi, zapominając o łańcuchu i zbierał się cały w sobie, naprężając każde ścięgno do skoku.
Wreszcie dał susa z taką szaloną siłą, że jedno z ogniw łańcucha, słabsze widać, pękło z trzaskiem. I nim Sandy Mac Trigger zdołał się odwrócić i stanąć w postawie obronnej, już wilk porwał go za gardło.
Zbój padł z okrzykiem przerażenia na ziemię, a dog tymczasem, rwąc się z łańcucha, ujadał grubym głosem na postrach.
Paweł Weyman, zbudzony, ubierał się pośpiesznie. Zbój z przegryzioną żyłą podgardla wił się w ostatnich drgawkach konania.
Kazan spojrzał na gwiazdy, błyszczące mu ponad łbem, po czarnych dokoła sosnach. Wsłuchał się w szum wiatru pomiędzy gałęźmi. Tu byli ludzie. Tam, kędyś we świecie — Szara Wilczyca. A on był wolny.

Położył uszy po sobie i ruszył pośpiesznie w mrok.


ZEW Z SUN ROCK‘U

Ze spuszczonemi uszami, z podwiniętym pod siebie ogonem, przypadłszy zadem ku ziemi, jak wilk, gdy wystraszony ucieka przed niebezpieczeństwem, — biegł Kazan z całych sił, a za nim leciało przedśmiertne chrapanie konającego Mac Triggera. Przystanął dopiero ubiegłszy dobrą milę.
Wówczas po raz pierwszy od szeregu tygodni przysiadł na zadzie i zawył długo, przeciągle, aż echo przywtórzyło mu z oddali.
Odpowiedziała mu jednak nie Szara Wilczyca, lecz wielki duńczyk. Paweł Weyman, pochylony nad nieruchomym już trupem Mac Triggera, posłyszał wycie mieszańca. Nastawił uszu i nasłuchiwał, czy wycie się nie powtórzy. Ale Kazan ruszył już był w dalszą drogę.
Świeże powietrze o mroźnych podmuchach, nadciągających z nad oceanu Lodowatego, mirjady gwiazd, lśniących nad głową, bezmiar szczęścia na myśl o odzyskanej swobodzie, wszystko to dodawało mu pewności siebie i przydawało energji mięśniom.
Biegł tak wprost przed siebie, jak pies za śladem swego pana, którego nic z tropu nie zbije.
Ominąwszy zdala Red Gold City i zostawiwszy za sobą Wielkie jezioro Niewolnicze, ruszył naprzełaj przez lasy i zagaje,równiny, moczary i złomy skalne, wprost przed siebie ku rzece Mac Farlane. Gdy się już znalazł nad jej brzegiem, zwrócił się w górę rzeki, nie wątpiąc, że o czterdzieści mil stamtąd Szara Wilczyca, która wyczekiwała już nań niejednokrotnie, czeka go i teraz w miejscu, gdzie został schwytany.
O świcie był u celu, pełen nadziei i ufności. Rozejrzał się dokoła w poszukiwaniu towarzyszki, zaskowytał zcicha i machał ogonem. Ale Szarej Wilczycy nie było nigdzie.
Siadł więc na zadzie i ozwał się samczem, przywołującem wyciem. Ale żaden głos nie ozwał się w odpowiedzi. Zaczął więc węszyć i szukać wszędzie.
Tysiąc rozlicznych śladów krzyżowało się ze sobą; biegał za niemi i węszył, ale napróżno. Równie bezowocnie nawoływał też towarzyszkę wyciem.
Wreszcie dokonało się w jego umyśle to samo rozumowanie, jakie poprzednio błysnęło w myślach Szarej Wilczycy. Tę, co mu zaginęła, tę, której poszukiwał, odnajdzie niewątpliwie tam, gdzie przez dłuższy czas byli ze sobą razem.
W myśli stanęło mu naprzód wypróchniałe drzewo na gościnnym moczarze, gdzie przebył z Szarą Wilczycą poprzednią zimę. Tam więc ruszył, skoro noc spowinęła niebo w granatowe mroki. O-se-ki, Wielki Duch, pochylił się nad nim i kierował jego krokami[33].
Dniem i nocą, w świetle jesiennego słońca, w jarzeniu migotliwych gwiazd, biegł bez przerwy przez góry i doliny. Niekiedy, opadając z sił, chwytał królika i zjadał parę kęsów, przesypiał się godzinę lub dwie, by się znów porwać i biec w dalszym ciągu.
Czwartej nocy stanął na dolinie, ciągnącej się ku moczarowi.
Biegł więc dalej brzegiem strumienia i minął pierwszą osadę bobrów, nie zwróciwszy nawet na nią uwagi. Dopiero gdy przybył do drugiej kolonji, założonej pod wodzą Złamanego Zęba, stropił się nagle. O tem zapomniał był zupełnie.
Złamany Ząb i jego pracownicy dokończyli i udoskonalili swe dzieło. Sztuczny staw, zalewający moczar, rozlał się jeszcze szerzej, a wypróchniałe drzewo z ciepłem, zabezpieczonem od wiatrów gniazdem znikło gdzieś zupełnie. Trudno było nawet rozeznać się w okolicy.
Kazan przystanął i, osłupiały, wpatrzył się w wodę, węsząc w powietrzu, przesyconem ckliwą wonią zaborców.
Podział się gdzieś cały jego zapał i wytrwałość. Łapy miał obolałe od długiego, uporczywego biegu. Żebra mu sterczały od niedostatecznego pożywienia. W ciągu całego dnia krążył dokoła stawu, poszukując ciągle wszyscy. Z nastroszoną siercią na grzbiecie, z zapadłemi bokami, z biegającem, niespokojnem wejrzeniem miał wygląd wystraszonego, ściganego zwierzęcia. I tu również nie było wiernej towarzyszki.
A przecież i ona tu była, przeszła tędy. Kręcąc się i węsząc przy biegu strumienia, nieco powyżej stawu, Kazan natrafił na kupkę pogryzionych mięczaków rzecznych. Były to resztki posiłku ślepej wilczycy.
Kazan poczuł woń prawie już zupelnie zwietrzałą swej towarzyszki, poczem rzucił się na ziemię pod jakimś nisko zwisającym konarem i zasnął ze ślepiami, wilgotnemi od łez. We śnie smutek przejmował go coraz dotkliwszy, aż skomlił, jak małe dziecko. Uspokoił się nieco następnie, a potem nagle inna wizja przemknęła mu przez myśl i gdy się świt ledwie uczynił, zerwał się i znów pędem puścił się wprost przed siebie.
W tym samym czasie mniej więcej w złotych blaskach jesiennego słońca troje ludzi, mężczyzna, kobieta i dziecko, płynęło pirogą w stronę Sun Rock‘u. Niebawem ujrzeli też, jak poza zakrętem rzeki ponad wierzchołkami jodeł błysnął szczyt tak dobrze im znanej, urwistej, nasępionej krzewami skały.
Kobieta była nieco wybladła i wychudła; policzki jej, utraciwszy poprzednią świeżość, teraz dopiero pod wpływem dobroczynnego powietrza, poczynały się zwolna malować lekkim rumieńcem. Wycieńczył ją tak sześciomiesięczny pobyt w mieście i zetknięcie ze światem cywilizacyjnym.
— Mam wrażenie, Janko, — mówił do niej mężczyzna, — że lekarze mieli jednak słuszność, radząc mi, bym cię zabrał z sobą na nowy sezon łowów na łono tej pięknej dzikiej przyrody, gdzie spędziłaś całą swą młodość pod okiem ojca, a bez której zdaje się żyćbyś nie mogła! A czy teraz jesteś szczęśliwa?
Kobieta się uśmiechnęła.
Piroga mijała właśnie długi, piasczysty półwysep, wrzynający się głęboko w koryto rzeki.
— To tu, pamiętasz, nasz dawny druh, wilk, rozstał się z nami. Poznaję dokładnie to miejsce. Jego opuszczona towarzyszka, ślepa wilczyca, siedziała tu na piasku i wyła za nim. Aż się zerwał i skoczył do wody... Chciałabym wiedzieć, co się teraz z niemi dzieje... My już wkrótce będziemy na miejscu.
Istotnie dawna ich chata stała tam wciąż, tylko dzikie wino i inne pnącze pokryły ją niemal zupełnie. Drzwi i okna zabite były w dalszym ciągu żerdziami. Dokoła pleniły się bujne trawy i chwasty.
Otwarto ją nie bez wzruszenia. I gdy mąż wyładowywał z pirogi bagaż i całe stosy potrzasków, Janina porządkowała w izbie, a mała Janeczka, wyrosła już na śliczną dziewczynkę, bawiła się, szczebiocząc jak ptaszę.
Zmierzch wkrótce zapadł, a gdy zmęczone podróżą dziecko położyło się i zasnęło, Janina wraz z mężem siadła na progu chaty, by się nacieszyć jeszcze czarem ostatnich, jesiennych dni, po których nadejdzie wkrótce mroźna, bezlitosna zima.
Nagle drgnęli oboje.
— Słyszałaś? — rzekł mężczyzna głaszcząc dłonią bujne jedwabiste włosy żony.
— Słyszałam... — odpowiedziała.
Jakby lekkie drżenie wzruszenia zabrzmiało w jej głosie.
— To nie on. To, zdaje się, raczej to samo wycie jakiem go z piasczystej ławy nawoływała ślepa wilczyca.
Mężczyzna skinął głową potakująco.
Janina pochwyciła go nerwowo za rękę.
— Są tu niewątpliwie w dalszym ciągu, albo powróciły tu, jak i my.
A potem, po chwili milczenia dodała:
— Słuchaj, mój drogi! Przyrzekasz mi, że w ciągu tej zimy nie będziesz polował na wilki ani ich chwytał w potrzaski! Gdyby tym dwojgu miało się stać coś złego, byłabym doprawdy niepocieszona.
— I ja też tak sądzę... Dobrze, przyrzekam ci, moja droga.
Noc zapadała powoli, malowała niebo granatem; gwiazdy błyskały coraz jedna za drugą.
I znów po raz wtóry rozległ się jękliwy zew. Nie sposób było wątpić. Wycie dochodziło wprost z Sun Rock‘u.
— A on? — szepnęła Janina z lekkim niepokojem w głosie. — Co się też z nim dzieje?
W tejże chwili jakiś cień poskoczył ku nim z mroku.
— To on! — krzyknęła kobieta. — To on, mój wilk kochany!
Istotnie Kazan przypadł do niej, skacząc, naszczekując, wywijając puszystym ogonem.
— Poznał cię, daje słowo, — ozwał się mąż ze śmiechem. — I lubi cię, jak dawniej.
Uszczęśliwiona Janina głaskała zwichrzone kudły i brała w ręce z pieszczotą mocny, włochaty łeb.
Nagle znów gdzieś od Sun Rock‘u ozwało się rzewne, skarżące się wycie. Kazan, jakby zacięty biczem, poskoczył i wyrwawszy się pieszczącej go Janinie, w mgnieniu oka znikł w mroku.
Kobietą ogarnęło wzruszenie. Ze drżeniem niemal zwróciła się do zamyślonego głęboko męża.
— Widzisz, — rzekła doń — że jest Bóg Wildu, Bóg, co tchnął duszę nawet w dzikie zwierzęta. Na tym bezbrzeżnym odludnym obszarze Wielkiej Białej Pustyni zwierzęta stają się nam braćmi. I dlatego to jest powiedziane: „nie zabijaj...“
— Wierzę w to i ja, moja droga, kochana Janino, — szepnął mężczyzna. — Powinniśmy szanować cudze życie... prócz chyba wypadków, gdy się broni własnego lub gdy głód nas do tego zmusza. Tu, gdzie się człowiek tak bezpośrednio styka z przyrodą, sprawy te wyglądają zupełnie inaczej, niż tam, po miastach.
Noc już tymczasem zapadła. Jarzenie gwiazd odbijało się w oczach Janiny, która wsparła głowę pieszczotliwym ruchem na piersi męża.
— Jaki ten dziki świat jest cudny! — mówiła.— Nasz stary druh nas nie zapomniał, a i jej też pozostał wierny. Jestem pewna, że znów od czasu do czasu będzie przychodził do nas w odwiedziny, jak dawniej.
Powieki jej opadały zwolna na oczy. Z oddali dochodziło coraz krótkie, urywane naszczekiwanie, po którem następowała znów słodka, kojąca cisza.
To Kazan polował wespół z Szarą Wilczycą, skąpany w opalowem świetle księżyca, który wzeszedł właśnie i zalewał swem łagodnem, roztęsknionem jarzeniem doliny i lasy.

KONIEC






  1. „Husky“ — rasa psów, zaprzęganych do sanek w północnej części Ameryki Północnej, zwanej „Northlandem“, Ziemią Północną, a ciągnącej się na przestrzeni 2.000 km. mniej więcej, aż po morze Podbiegunowe.
  2. „Barrens“ — rozległe, najdziksze, najbardziej pustynne obszary Northlandu.
  3. „Cariboo“ — gatunek renifera, żyjący dziko na północy Ameryki
  4. „Out-law“ — wywołaniec, wyjęty z pod prawa. Tak zwane są wilki w mowie potocznej w Northlandzie.
  5. Kolej transkontynentalna kanadyjska, ciągnąca się z Halifaxu bad Oceanem Atlantyckim w Nowej Szkocji, biegnie na północ od granicy Stanów Zjednoczonych i kończy się na wybrzeżu oceanu Spokojnego; mierzy 5.000 kilometrów.
  6. Rzeka Mackenzie wypływa z gór Skalistych, przepływa w pobliżu jezior Niedźwiedziego i Niewolniczego i przeciąwszy Kanadę na ukos ku zachodowi, wpada do oceanu Lodowatego.
  7. Mila angielska równa się 1.600 metrów.
  8. „Wild“ lub „Wilderness“ jest nazwą swoistą, nie dająca się przetłumaczyć, jak pampasy, step, dżungla i t. p. Wild obejmuje znaczną część amerykańskiego Northlandu, ciągnąc się aż po koło podbiegunowe. Nie jest to już ląd zamieszkały normalnie, a jeszcze nie są to obumarłe pustkowia biegunowe. Rosną tam lasy, gęsto poprzecinane łąkami. Przez znaczną część roku sroży się tam zima, spowijając świat jednolitym płaszczem śnieżnym. W ciągu krótkiego lata ziemia okrywa się bujną, szybko rosnącą roślinnością. Powierzchnia jest to jednostajnie płaska, jak rozlegle płaszczyzny barrenów, to znów poprzecinana wzgórzami.
  9. Jard równa się 91.4 cmtr.
  10. Drzewa, wydzielające balsam, rodzaj niezwykle silnie pachnącej żywicy.
  11. „Hummooks“ — są to kawały lodu, pękającego i kruszącego się pod własnem swem ciśnieniem w czasie zamarzania jezior.
  12. „Słoneczna Skała“ po angielsku.
  13. Zatoka Hudsona jest wielkiem morzem wewnętrznem ciagnącem się daleko w głąb terytorium kanadyjskiego, mierzącem z północy na południe około tysiąca kilometrów. Morze to łączy się z oceanem Atlantyckim cieśniną Hudsona, na północy zaś — z morzem Baffina i oceanem Lodowatym przez kanał Foxa już w pobliżu kola polarnego.
  14. Wrota, wiodące do kanału Foxa.
  15. Ziemia o gruncie przesiąkłym wodą.
  16. Wilki łąkowe; rodzaj niewielkiego wilka, zbliżonego do lisa.
  17. W oryginale po francusku; nazwa oznacza dno (wyschłego) jeziora.
  18. Przedsiębiorstwo p. n. „Hudson’s Bay Costrpany“ utrzymuje w całym Northlandzie a nawet w obrębie kola podbiegunowego liczne posterunki i faktorje.
  19. Dosłownie „czerwona groza“.
  20. „James Bay“ czyli zatoka Jamesa (Dżemsa) jest częścią najbardziej na południe wysuniętą zatoki Hudsona. Jezioro Athabasca leży o 1000 km. ku północnemu zachodowi, pomiędzy 60 równoleżnikiem a kołem podbiegunowem. Okolica, zwana Fond-du-Lac ciągnie się na północ od jeziora Athabasca.
  21. Jezioro Reniferowe i jez. Wollaston leżą na południe od jeziora Athabasca; tamże leżą forty Albany i Churchill (Czerczil).
  22. Zapomniana już dziś nazwa samicy łosia.
  23. „Huskies“ liczba mnoga rzeczownika „husky“ — jeden z gatunków psa uprzężnego.
  24. Hound‘y makenzyjskie, psy labradorskie, eskimoskie, malemuty są to, jak i „huskies“, rasy psów, używanych do zaprzęgu.
  25. „Ptak łosia“ — ptaki te siadają łosiom na grzbietach i wyjadają gnieżdżące się tam pasorzyty, podobnie jak u nas czynią to szpaki, sadowiące się na grzbietach wołów i baranów.
  26. Whiskey-jack“ (łiski-dżek) — rodzaj sójki o wielkich ślepiach, gnieżdżący się w Nortlandzie.
  27. O psich żebrach — nazwa plemienia.
  28. Wielkie jezioro Niewolnicze leży na północ od jeziora Athabasca ponad 60-ym równoleżnikiem; mierzy ono ze wschodu na zachód około 5000 km.
  29. Rzeka Yukon lub Yaku płynie naprzód z południa na północ, a potem skręca na zachód i wpada do morza Berynga na terytorjum Alaski.
  30. Sandi Mak Tridżer.
  31. Miasto Czerwonego Złota.
  32. Jezioro Athabasca, nad którem leży Fort Fond-du-Lac, położone jest na południe od wielkiego jeziora Niewolniczego. Rzeka Pokoju łączy oba te jeziora; odległość pomiędzy obu jeziorami wynosi 350 km.
  33. Jak wiadomo, pies równie jak wilk przebiegać może znaczne przestrzenie, nie błądząc i dążąc ściśle do wytkniętego celu. Stwierdzone są wypadki, że psy, które poszły za armją napoleońską do Moskwy, wróciły stamtąd po stracie poległego pana do swych dawnych domów we Francji lub we Włoszech.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Oliver Curwood i tłumacza: Stanisław Koźmiński.