Kazan/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kazan |
Wydawca | „Polska Zbrojna“ |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia „Polski Zbrojnej“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Stanisław Poraj |
Tytuł orygin. | Kazan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Stary traper Piotr Radisson, ustawiwszy namiot na obrzeżu niewielkiego lasku, złożonego z cedrów i sosen, niecił teraz ognisko. Z dwunastu bodaj ran, zadanych wilczemi kłami, krwawił obficie, a ponadto czuł, jak mu się w piersiach rozwierała inna, dawna rana, o której on tylko wiedział, jak bardzo była groźna.
Znosił jedno po drugiem pocięte polana i zwalał je na stos już podpalony, a drobne języczki ognia lizały chciwie chróst, użyty na podpałkę. Następnie zrobił zapas drzewa na całą noc.
Janina, dotąd siedząca na sankach, przypatrywała się ojcu rozszerzonemi jeszcze z przerażenia oczyma, dygocąc całem ciałem. Do piersi przyciskała wciąż jeszcze swe maleństwo. W poblasku ognia złotem lśniły się jej długie czarne włosy. Twarz miała tak młodą, tak dziecięcą, że patrząc na nią, trudno byłoby uwierzyć, by była już matką.
Wreszcie stary Piotr, rzuciwszy na ogień ostatnią, wiązkę drew, odwrócił się ku Janinie i dysząc ciężko, począł się śmiać.
— Nie wiele brakło, ma chérie — rzekł ciężkim, schrypłym głosem, — a byłoby już po nas. Śmierć nam tak zbliska zajrzała w oczy, jak już nigdy nam chyba przed ostatnią naszą godziną nie zajrzy. Aleśmy się wreszcie wydobyli z opresji, no i dobrze nam tu, zacisznie i ciepło. Nie boisz się już, kochanie?
Siadł tuż przy niej i delikatnie odchylił futro, w jakie spowinięte było dziecko. Z pod skór wychyliła się malutka różowa twarzyczka. Oczy Janiny świeciły w ciemnościach jak dwie gwiazdy.
— Nasze maleństwo nas ocaliło — poczęła mówić szeptem. — Wilki już się rozprawiły z psami i już biegły ku nam, gdy jeden z nich, biegnący przodem, skoczył do sanek. Myślałam przez chwilę, że to któryś z naszych psów. Ale nie, to był wilk. Naprzód rzucił się na nas, chcąc nas zagryźć. Ale utknął pyskiem w niedźwiedzią skórę. Szarpnął się i znów się rzucił; już mi sięgnął do gardła niemal, gdy dziecko krzyknęło. W tej-że chwili wstrzymał się o cal niemal od nas i wtedy, szyję bym dała, że to był pies. Niemal bezpośrednio potem odwrócił się i zaczął nas bronić. Na własne oczy widziałam, jak powalił jednego ze swych współbraci, który byłby nas pożarł.
— Bo to istotnie był pies, ma chérie, — odrzekł Piotr, grzejąc ręce nad ogniem. — Zdarza się nieraz, że psy wypowiadają ludziom służbę, uciekając i mieszając się z wilkami. Sam to stwierdziłem kiedyś na własnej skórze. Ale pies zawsze psem zostanie. Nawet jeśli się nad nim pastwiono, nawet gdy się z wilkami stowarzyszył, tkwi w nim jego pierwotna natura. Chciał nas zagryźć, ale gdy już był o włos...
— Został z powrotem naszym obrońcą, naszym wybawcą. Tak, tak, biło się za nas poczciwe zwierzę — dodała z westchnieniem. — A nawet zostało ranione. Widziałam, jak powłóczyło nogą. Ojcze! teraz gdzieś kona pewno to biedne stworzenie.
Wstała i wyprostowała się, szczupła i zgrabna; podeszła do ognia i zaczęła się przeciągać, oddawszy przedtem dziecko Radissonowi. Ale musiała mu je wnet odebrać, bo stary począł się nagle trząść i dygotać w ataku kaszlu, którego mu się nie udało pohamować. Na wargi wystąpiło mu trochę krwi, ale Janina tego nie spostrzegła. Nie wiedziała, że od tygodnia, jaki im upłynął w drodze przez Białą Pustynię, Piotr czuł się z każdym dniem gorzej. Dlatego też zwłaszcza naglił tak bardzo do pośpiechu.
— I ja też myślałem o tem poczciwem stworzeniu — zaczął, gdy atak kaszlu nieco mu przeszedł. — Zdawało się tak poranione, że zapewne nigdzie daleko nie poszło. Pilnuj dziecka i pogrzej się trochę nad ogniem, nim wrócę. Ja zaś pójdę; może mi się je uda odnaleźć.
Ruszył przez śnieżną równinę ku miejscu walki. Leżały tam wszystkie cztery psy, z których nie ocalał ani jeden; już zesztywniały nawet. Na śniegu czerniały duże krwawe plamy. Piotr zadrżał na ten widok. Jeśliby psy nie wstrzymały pierwszego impetu wilczej zgrai, coby się stało z nim, z Janiną, z dzieckiem? Odwrócił oczy od pomordowanych psów i ruszył dalej na poszukiwanie; i znów zaniósł się od kaszlu, aż mu krew jęła występować na wargi.
Rozejrzawszy się bacznie po śniegu, odnalazł wreszcie trop ich tajemniczego wybawcy. Widać było na tropie, jak zwierzę ledwie powłóczyło nogami. Piotr też idąc, był prawie pewien, że gdzieś niedaleko znajdzie je już martwe.
Trop go zawiódł na obrzeże lasu, gdzie odnalazł Kazana, leżącego na ziemi: pies wypatrywał bacznie i czujnie strzygł uszami. Choć nie cierpiał bardzo, tak był przecież słaby, że ledwie trzymał się na nogach. Był jak sparaliżowany. Szara Wilczyca tuliła mu się do boku.
Oba zwierzęta, leżąc tam W swem schronisku, wpatrywały się po przez rzadkie gałęzie cedrów i sosen w palący się ogień, którego słabe odblski aż tam dochodziły. Węszyły w nocnem powietrzu i wiedziały, że były tam, przy ognisku ludzkie istoty. I Kazana brała wciąż chęć pójść do ognia, pociągnąwszy z sobą Szarą Wilczycę; tam przy ognisku odnajdzie kobietę i jej pieszczoty. Ale jednocześnie chwytał go strach na myśl o mężczyźnie, towarzyszącym tej kobiecie, mężczyzna bowiem był dlań zawsze synonimem kija, batów, bólu i śmierci.
Szara Wilczyca zaś nagliła Kazana, zlekka go pyskiem trącając, by uciekł wraz z nią zdala od ludzi i schronił się gdzieś głębiej w las. Zrozumiawszy wreszcie, że nie jest w stanie ruszyć za nią, poczęła biegać tam i z powrotem, chcąc uciec samej, ale nie mogąc się na to odważyć. Śnieg był dokoła zdeptany jej śladami. Stale przecież odnosił górę jej instynkt samicy i za każdym razem powracała do Kazana.
Pierwsza też dojrzała Piotra Radissona, idącego za tropem. Groźnem warknięciem zwróciła uwagę Kazana na cień jakiś, zbliżający się ku nim w gwiezdnej poświacie. Pierwszym jego odruchem było rzucić się do ucieczki, cofnął się też i usiłował się zwlec z legowiska.
Ledwie jednak zdołał się odsunąć o parę cali, człowiek zaś szedł żwawo naprzód. Spostrzegł, że mu lufa strzelby błyska w ręku. Posłyszał jego głuchy kaszel i chrzęst kroków po śniegu.
Szara Wilczyca przytuliła się naprzód do Kazana, dygocąc i szczękając groźnie zębami. Gdy jednak Piotr był już od nich ledwie o parę kroków, przemógł w niej instynkt samozachowawczy i znikła, cicha jak duch, pomiędzy sosnami.
Kazan wyszczerzył zęby, warcząc, ale Piotr podchodził doń coraz bliżej, a potem jął się weń wpatrywać. Znów więc pies usiłował się porwać na łapy, ale siły znów go zawiodły i znów upadł na śnieg.
Człowiek oparł strzelbę o młodą sosenkę i pochylił się nad psem, nie wykazując najmniejszej obawy. Kazan, warcząc nań dziko, usiłował zębami chwycić go za wyciągnięta doń rękę.
Ku zdumieniu psa człowiek nie porwał ani za kij ani za bicz. Przeciwnie, wyciągnął doń znowu rękę wprawdzie zostrożna i pogadywał doń łagodnie. Mimo to Kazan jeszcze szczerzył zęby i warczał.
Ale człowiek się nie zniechęcał i odzywał się doń w dalszym ciągu. Zdjął rękawicę z ręki i pogładził go nią po łbie, cofnąwszy ją zresztą nim pies zdołał pochwycić za nią zębami. Trzykrotnie go nią tak musnął; w muśnięciu tem Kazan nie wyczuł groźby, nie sprawiło mu też ono najmniejszego bólu. Poczem człowiek odwrócił się doń tyłem i odszedł.
Skoro się Piotr już oddalił, Kazan zaskomlił żałośnie: sierć, jeżącą mu się dotąd groźnie na karku i wzdłuż grzbietu, położył po sobie. Wpatrywał się w ogień gorejącemi z pożądania ślepiami. Człowiek mu nie zrobił nic złego. Chciałby był pobiec za nim.
Szara Wilczyca, nie oddaliwszy się odeń zbytnio, wróciła teraz, widząc, że Kazan znowu jest sam: stanęła nad nim, strzygąc uszami i dygocąc całem ciałem.
Po raz pierwszy w życiu prócz chwili napadu na sanki zdarzyło się jej być tak blisko człowieka. Nie dokładnie zdawała sobie sprawę, co się tu dzieje. Instynkt jej mówił, że człowiek był jednem z najniebezpieczniejszych w świecie stworzeń, że trzeba się go było strzec bardziej niż najsilniejszych zwierząt, bardziej niż burzy, niż powodzi, głodu i mrozu. A przecież człowiek, co tu był przed chwilą, nic złego Kazanowi nie zrobił; obwąchała towarzyszowi łeb i grzbiet w miejscach, gdzie był muśnięty rękawicą.
Poczem znów uciekła w głąb lasu, truchtem biegnąc przez mroczne zarośla. Dostrzegła bowiem, że tam, na obrzeżu równiny znów się zaczyna jakiś ruch podejrzany.
Człowiek wracał tym razem wraz z młodą kobietą. Gdy już oboje podeszli blisko, Kazan posłyszał znów melodyjny, łagodny głos kobiecy; powiał nań wiew tkliwości i dobroci, bijący od niej. Co do mężczyzny, to ten widocznie się miał na ostrożności, ale w postawie jego, w ruchach znowu nie było żadnej groźby.
Ostrzegł przecież kobietę:
— Janino, uważaj!
Klękła na śniegu w pobliżu Kazana, tak jednak, by jej nie mógł chwycić zębami.
Porzem zaczęła doń mówić z całą łagodnością:
— Pójdź tu, piesku! Pójdź, pójdź!
I wyciągnęła doń rękę.
Kazan wyprężył muskuły. Cal za calem, zwolna począł się ku niej czołgać.
W oczach, jakie się weń wpatrywały, odnalazł tę dawną jasność, owe uczucia, tak pobłażliwe a kojące, jakich zaznał, napotkawszy na drodze życia inną kobietę o równie pięknych włosach, o oczach równie promienistych.
— Pójdź, pójdź! — szeptała doń w dalszym ciągu, gdy usiłował się ku niej podczołgać.
Sama się również doń podsunęła i wyciągnąwszy rękę, pogładziła go po łbie. Z kolei ukląkł teraz Piotr koło Janiny. Coś mu podawał; zaleciał go smakowity zapach mięsa. Ale przede wszystkiem obchodziła go ręka Janiny. Pod jej pieszczotliwem dotknięciem zatrząsł się i począł dygotać. A gdy Janina wstała wreszcie nawołując go za sobą, zebrał wszystkie siły, ale nie był w stanie jej posłuchać.
Wreszcie dopiero Janina spostrzegła, że miał pogryzioną do kości łapę. Zapomniawszy o względach ostrożności, podeszła tuż tuż do Kazana.
— Ależ on nie może chodzić. Zobacz, ojcze! — zawołała ze drżeniem w głosie. — Patrz, jak go strasznie wilki pogryzły! Musimy go ponieść!
— Przychodziło mi to na myśl, — odrzekł Piotr Radisson — umyślniem też wziął z sobą derkę.
W tej chwili z gęstwiny leśnej doleciało ich głuche wycie, jakby przenikliwa, rozełkana skarga.
— Mon Dieu! — zawolał Piotr. — Posłuchaj, Janko!
Kazan podniósł łeb i smutnem skomleniem powiedział na tęskną skargę, nadlatujacą z dali. To Szara Wilczyca go nawoływała.
Janina wraz z ojcem owinęła Kazana w derkę i wziąwszy za końce, ponieśli w niej oboje kalekę aż do obozowiska. Aż dziw, że się pies dał tak nieść, nie rwąc się z derki ani nie szarpiąc.
Położono Kazana przed ogniem, a po kilku chwilach mężczyzna przyniósł trochę letniej wody; przemyto mu nią rany, zmyto krew zakrzepłą, na obolałe miejsca położono mu coś, co łagodziło i uśmierzało ból, wreszcie przewiązano mu pogryzioną łapę płóciennemi taśmami.
Następnie mężczyzna rzucił mu kawał smakowitego ciasta, zarobionego z mąki i tłuszczu; zachęcał go głosem do jedzenia, a Janina pogadywała doń, siedząc przed nim z twarzą opartą na rękach. To wszystko dodało mu ducha, już też się nie bał niczego.
Po chwili jakiś dziwny, słabiuchny okrzyk doleciał go ze zwoju futer, leżącego na sankach: szybkim ruchem poderwał łeb i począł strzyc uszami. Janina spostrzegła to, posłyszała również, jak Kazan zaczął głucho warczeć. Podbiegła do zwoju futer, zagadała coś pieszczotliwie, a potem wziąwszy ów zwój na ręce, odchyliła nieco rysią skórę, by Kazan mógł zobaczyć, co jest w środku.
Nigdy jeszcze nie widział Kazan z tak bliska małego dziecka. Janina przysunęła doń maleństwo, by mu się mógł dobrze przyjrzeć, by się mógł przekonać, co to za zachwycająca, malutka istotka. Zdawało się, że różowy buziak poczyna się psu przypatrywać, malusieńkie rączyny się doń wyciągnęły, jakiś się szczebiot rozległ ze zwoju futer. A potem maleństwo całe poczęło się trzepotać, jakby wybuchnąć miało głośnym, srebrzystym śmiechem. Kazan się uspokoił zupełnie; muskuły mu się rozprężyły: począł się czołgać u stóp matki, machając przyjaźnie puszystym ogonem.
— Patrz, patrz, mon père! — wykrzyknęła Janina. — Już polubił nasze maleństwo. Co to za poczciwe stworzenie! Musimy mu zaraz obmyślić jakieś imię. Ale jakie?
Jutro zrana będziemy mieli na to więcej czasu. Zaczyna się już robić późno. Idź do namiotu i kładź się spać. Jutro czeka nas dzień pełen mozołu. Nie mamy już psów i sami będziemy musieli ciągnąć sanki.
Janina przystanęła jeszcze u wejścia do namiotu.
— Nazwijmy go więc „Wolf“ — przyszedł do nas z wilkami, — rzekła. Na ramieniu trzymała malutką Janeczkę. Drugą, wolną ręką wyciągnęła do Kazana i powtórzyła parokrotnie:
— Wolf! Wolf! Wolf!
Kazan nie spuścił z niej oczu. Zrozumiał, że do niego mówiła i zlekka się ku niej przysunął.
Gdy Janina weszła już do namiotu i położyła się spać, stary Piotr Radisson długo jeszcze potem czuwał, siadłszy na sankach przy ognisku; Kazan położył mu się u nóg.
Nagle w ciszy nocnej rozległo się żałosne wycie osamotniałej Szarej Wilczycy. Kazan podniósł łeb i począł cichutko skomleć.
— Nawołuje cię, piesku, — ozwał się Piotr, zrozumiawszy.
Zakaszlał się, chwycił się ręką za pierś, którą ból zdawał się rwać na strzępy. Następnie jął mówić do Kazana.
— Mróz mi przeżarł płuca. Z początkiem zimy się to stało tam hen, w okolicy jeziora. Myślę przecież, że jeszcze zdołam się dowlec do domu wraz z memi dwiema Janeczkami.
Tam bowiem, na odludziach, w straszliwych pustkach Wildu uczy się człowiek gadać sam ze sobą. Wchodzi mu to z czasem w zwyczaj. Kazan zaś z oczami skrzącemi się inteligencją był współbiesiadnikiem doprawdy wymarzonym. Więc też Piotr chętnie z nim gadał.
— Musimy, widzisz mój stary, dowieźć je do domu za wszelką cenę, — ciągnął, gładząc długą, siwą brodę. — To zaś my jedynie, ty i ja, zdołać możemy.
Znów zatrząsł nim głuchy kaszel. Począł oddychać z wysiłkiem, trzymając się za piersi, wreszcie znowu począł mówić.
— Do domu mamy w prostej linji pięćdziesiąt mil. Proszę Boga, żebyśmy się tam dostać mogli zdrowi i cali no i żeby mi płuc starczyło...
Wstal, chwiejąc się zlekka i podszedł do Kazana. Przywiązał go ztyłu poza sankami: następnie dorzucił drew do ognia i wszedł do namiotu, gdzie już spała Janina z maleństwem.
Trzy czy cztery razy w ciągu nocy słyszał Kazan wycie Szarej Wilczycy, nawołującej utraconego towarzysza. Zdawał sobie jednakże sprawę, że nie powinien jej odpowiadać. Przed świtem Szara Wilczyca podeszła w pobliże obozowiska i znów się ozwała przeciągłem wyciem, aż Kazan jej odpowiedział.
Wycie zbudziło Piotra; wyszedł przed namiot i rozejrzał się po niebie, szarzejącem już na wschodzie. Dorzucił drew do ognia i zaczął gotować śniadanie.