Kazan/Rozdział XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kazan |
Wydawca | „Polska Zbrojna“ |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia „Polski Zbrojnej“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Stanisław Poraj |
Tytuł orygin. | Kazan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Od owej chwili zapominał Kazan coraz bardziej o dawnym swym trybie życia psa uprzężnego. Zacierały mu się coraz w pamięci dawne wspomnienia, niby owe majaki senne jakie się pamięta jeszcze zrana, a które potem w ciągu dnia rozpływają się i nikną gdzieś bez śladu.
W myśli tkwiły mu jedynie narodziny i śmierć wilcząt, tragiczna walka z rysiem na Sun Rock’u, zakończona ślepotą Szarej Wilczycy, wreszcie odjazd Janiny i maleństwa.
Krwawa pomsta na rysiu nie przywróciła Szarej Wilczycy wydartych oczu; stale też trapił się Kazan, że nie mogła polować wraz z nim ani na bezkresnej równinie ani w cienistych borach. Nienawiść więc ku rodowi rysiów tak mu się wżarła w krew, że stał się śmiertelnym wrogiem całego ich plemienia.
Bo nietylko zdradzieckim zwierzom przypisywał ślepotę Szarej Wilczycy i śmierć swych szczeniąt, lecz nadto winił je i o skłonienie do ucieczki Janiny i jej dziecka. To też za każdym razem, gdy jeno zwęszył gdzieś wielkiego szarego kota, wpadał we wściekłość, miotał się jak potępieniec, ujadał i błyskał rozsrożony białemi kłami. Oddziedziczona po przodkach dzikość Wildu budziła się w nim na nowo.
Zwolna między Kazanem a jego oślepłą towarzyszką stanęła jakby jakaś niepisana umowa. Szara Wilczyca wiedziała już, że biegnąc wraz z Kazanem, nie powinna się odeń odłączać, to też trzymała się ustawicznie jego boku; Kazan ze swej strony pojął, że chcąc być razem, nie może dawać niespodzianych susów, lecz musi biec równym truchtem. Zrozumiał również, że musi wybierać dla Szarej Wilczycy teren równy i łatwo dostępny. Gdy zaś należało skokiem przesadzić jakąś wyrwę, trącał wprzódy pyskiem swą towarzyszkę, oznajmiając jej to cichym skowytem. Szara Wilczyca nastawiała wówczas uszu i zbierała się do skoku. Ponieważ jednak nie była w stanie wymierzyć jego długości, skakała więc, nie chcąc zwalić się w połowie drogi, zawsze dalej, niżeli było potrzeba. Pociągało to nieraz za sobą pewne niedogodności. W końcu przecież oba stworzenia nauczyły się z sobą porozumiewać wybornie.
Powonienie i słuch Szarej Wilczycy po utracie wzroku zaostrzyły się niesłychanie. Kazan, przekonawszy się o tem, bacznie zwracał teraz na nią uwagę, polegając na niej całkowicie, gdy chodziło o wsłuchanie się w jakiś szmer podejrzany, o zwęszenie czegoś w powietrzu lub o wytropienie czyichś śladów.
W chwili, gdy piroga znikła poza zakrętem, instynkt pewniejszy nad wszelkie rozumowanie powiedział Kazanowi, że zarówno Janina, jak i jej maleństwo i mąż odjechali stąd raz nazawsze. Mimo to codzień opuszczał letnie legowisko, jakie obrał sobie wraz z Szarą Wilczycą pod gałęźmi zwartej kępy jodeł i drzew balsamowych, w pobliżu rzeki i uparcie chodził codzień całemi tygodniami ku chacie wyglądać, co się tam dzieje.
Wyczekiwał tam niecierpliwie jakiegoś znaku życia. Drzwi jednak wciąż były szczelnie zawarte. Okna po dawnemu zabite były deskami i okratowaniem z żerdzi. Dym się nie wzbijał w powietrze ponad kominem. Trawy poczynały zwolna zarastać ścieżkę, pnącze wspinały się powoli na ściany chaty, a woń ludzka, jaką przepojone było całe osiedle, rozpraszała się i słabła z dniem każdym coraz bardziej.
Pewnego dnia pod jednem z zabitych okien znalazł malutki dziecinny mokasynek. Stary był, zniszczony, zczerniały od deszczów i śniegu. A przecież Kazan ucieszył się zeń niesłychanie. Położył się przed nim i długie, długie godziny tak przeleżał. Dopiero o zachodzie wrócił do Szarej Wilczycy, do legowiska śród jodeł i drzew balsamowych. Dziecko tymczasem hen, gdzieś o tysiące mil bawiło się prześlicznemi zabawkami, wymyślnemi tworami rafinowanej cywilizacji.
Jedynie w owych wycieczkach do ludzkiego osiedla nie towarzyszyła Szara Wilczyca Kazanowi. Cały czas pozatem para spędzała nierozłącznie z sobą. Skoro wytropiono jakąś zwierzynę, Kazan ruszał na polowanie, Szara Wilczyca zaś wyczekiwała na jego powrót. Zazwyczaj para żywiła się białemi królikami. Kiedyś piękną księżycową nocą zdarzyło się, że Kazan znużył w pościgu i upolował młodego danjela. Ponieważ zdobycz zbyt była ciężka, by mógł ją unieść, pobiegł więc i sprowadził Szarą Wilczycę na miejsce uczty.
Następnie wydarzył się wielki pożar.
Szara Wilczyca poczuła woń zgorzeliny, gdy ogień był jeszcze o dwa dni drogi ku zachodowi. Słońce tego dnia zaszło poza białawe, ponure opary. Księżyc przeciwnie wzeszedł na niebo czerwony, jakby zalany krwią. Czerwonoskórzy zowią go wówczas „Krwawym Księżycem“, wróżąc stąd różne nieszczęścia i klęski.
Nazajutrz zrana Szara Wilczycę ogarnął dziwny, nerwowy niepokój, około południa zaś i Kazan wyczuł w powietrzu zapowiedź pożaru, jaką towarzyszka jego zwęszyła już na wiele godzin przedtem. Ostry czad zgorzeliny wzmagał się niemal co chwila, aż wreszcie dobrze przed zachodem słońce przesłoniło się dymem.
Ogień, zżerający całe niezmierne lasy jodłowe, leciał naprzód z wiatrem ku północy. Potem wiatr wykręcił się ku południowemu zachodowi, zbijając wtył olbrzymie skłębione chmurzyska dymu. Zdawało się rzeczą coraz bardziej prawdopodobną, że pożar zatrzyma się dopiero u brzegu rzeki, ku której właśnie lotne jak wiatr płomienie gnały przed sobą setki i tysiące przerażonych zwierząt.
W czasie następnej nocy niebo rozgorzało się całe od olbrzymiej, przepotężnej łuny, a gdy wstał dzień, żar i sreżoga tamowały oddech.
Kazan, ogarnięty strachem, usiłował znaleźć ratunek. Sam łatwo mógł był przebyć wpław rzekę. Ale Szara Wilczyca, której nie opuścił ani na chwilę, nie chciała za nic. Ledwie zamoczywszy łapy w wodzie u brzegu, nad który ją sprowadził, cofała się, prężąc cała i zbierając w sobie. Po kilkanaście razy rzucał się w nurt i zaczynał płynąć, nawołując ją ku sobie. Wilczyca szła za nim póty, póki czuła grunt pod stopami. Poczem znów uparcie cofała się ku brzegowi.
Tymczasem już było słychać głuchy poszum ognia. Łosie, renifery, danjele, karibu rzucały się wpław i tnąc nurt naukos, łatwo i bez wysiłku sięgały przeciwnego brzegu. Wielki czarny niedźwiedź z dwoma ociężałemi, niezgrabnemi niedźwiadkami również przepłynął rzekę. Kazan poglądał za nim rozpłomienionemi ślepiami i znów począł skowytem zachęcać Szarą Wilczycę, znów jednak jak i wprzódy, napróżno.
Pozostałe dzikie stworzenia Wildu, bojące się jak i wilczyca wody, nie umiejące lub nie chcące pływać, schroniły się na długą wąską łachę piasku, wrzynająca się nieco opodal głęboko w nurty rzeki.
Był tam gruby i tłusty jeżoźwierz, malutka smukła kuna, kot-rybojad, węszący nieustannie i miauczący płaczliwie jak małe dziecko. Stado gronostai cisnęło się na jasnym piasku niby zbita gromada szczurów, piszcząc gromadnym chórem. Kilkanaście wystraszonych lisów biegało na wszystkie strony, poszukując drzewa, zwalonego przez wiatr na poprzek rzeki, po którem mogłyby się przedostać na drugi brzeg jak po moście. Ale rzeka była zbyt szeroka. Było też kilku współbraci Szarej Wilczycy, również nie mogących się odważyć na przebycie wpław rzeki.
Zadyszany, ociekający wodą, napół zduszony czadem i żarem wrócił wreszcie Kazan do swej towarzyszki. Zrozumiał, że jedynym ratunkiem było schronienie się na łachę i tam postanowił poprowadzić Szarą Wilczycę.
Podszedłszy do malutkiego przesmyka, łączącego piasczysty półwysep z wybrzeżem, oboje poczuli nagle znajomą sobie nienawistną woń, poczem szli już zwolna, mając się na ostrożności. Powonienie rzekło im, że w pobliżu taił się wróg śmiertelny.
Istotnie nieco opodal rozłożył się na piasku w poprzek przesmyka wielki, rozrosły ryś, jakby broniąc dostępu na zbawczą łachę. Trzy jeżoźwierze, nie mogąc się przedostać, zwinęły się w kule, jeżąc drgające z przejęcia kolce. kot-rybojad w podobnej sytuacji miauczał, jakby usiłując nieśmiele grozić rysiowi, który postrzegłszy Kazana i Szarą Wilczycę, opuścił uszy i miał się na ostrożności.
Szara Wilczyca, rozżarłszy się i zapomniawszy o ślepocie, już gotowała się do skoku na nieprzyjaciela. Ale Kazan warknął gniewnie i trąciwszy ją ramieniem, osadził na miejscu, aż przystanęła, pieniąc się jednocześnie z wściekłości i jakby skarżąc się na swą niedolę; Kazan zaś sam ruszył do walki.
Szedł lekkiemi kroki, z uszami nastawionemi ku przodowi, bez żadnej widocznej groźby w swem zachowaniu. Była to mordercza strategja psa husky, zaprawnego w zbójeckiem rzemiośle.
Człowiek, obeznany ze zwyczajami cywilizowanego świata, gotów byłby sądzić, że pies zbliżał się do rysia w jaknajprzyjaźniejszych zamiarach. Ale ryś dobrze wiedział, co ma o tem mniemać. Instynkt przodków pouczył i jego też, że ma przed sobą jednego z najzaciętszych wrogów. Czego jednak nie wiedział, to tego, że wróg ów pod wpływem tragedji na Sun Rock’u stał się jeszcze bardziej zażartym i okrutnym.
Kot-rybojad pojął również, że wnet rozegrać się tu musi walka nieubłagana i przywarł do ziemi, jakby chcąc, by nań nie zwrócono uwagi. Co do jeżoźwierzy, to te piszczały rozpaczliwie, jak małe wystraszone dzieci, jeżąc coraz groźniej ostre kolce.
Ryś śród gęstniejących co chwilę kłębów dymu przypłaszczył się do ziemi, zbierając się mocno w zadzie, jak czynią zazwyczaj koty, gotujące się do skoku.
Kazan zaś począł krążyć dokoła niego, lekki, prawie nieuchwytny, aż ryś musiał się coraz obracać równie zresztą lekko i szybko. Dzieliło ich coś około ośmiu stóp od siebie.
Wreszcie ryś skuliwszy się cały, skoczył pierwszy na przeciwnika. Kazan ani się myślał uchylać ni uskakiwać w bok. Nastawił się nieco barkiem, a że cięższy był o wiele od rysia, ani nie drgnął więc pod brzemieniem spadającego nań napastnika. Ryś odbił się, wyleciał w powietrze, i z wyciągniętemi przed się łapami, zbrojnemi w dwadzieścia ostrzejszych nad brzytwy pazurów padł ciężko na piasek, rozbity i ogłuszony.
Kazan skorzystał z oszołomienia rysia i w temże okamgnieniu rzucił się nań, chwytając za kark.
Skoczyła też z kolei Szara Wilczyca. Podsunąwszy się chyłkiem pod Kazana, porwała rysia zębami za jedną z tylnych łap aż kość chrupnęła, zmiażdżona zębami.
Ryś, przytłoczony ku ziemi podwójnym ciężarem strasznych bestyj, porwał się w rozpaczliwym podskoku. Pociągnąwszy za sobą psa i wilczycę, które zresztą puściły go na czas, uskoczył w bok i opadł nieszczęściem na jednego z jeżoźwierzy, który się właśnie napatoczył w pobliżu. Tysiąc straszliwych kolców wbiło mu się w brzuch i łapy. Oszalały z bólu, wyjąc jak potępieniec, porwał się do ucieczki, skoczył w płomienie i znikł w kłębach dymu.
Kazan ani myślał go ścigać. Kot-rybojad leżał na piasku jak martwy, z podełba przyglądając się małemi, czarnemi, okrutnemi oczkami Kazanowi i Szarej Wilczycy. Jeżoźwierze darły się i skrzekotały jak opętane, jakgdyby prosić chciały o zmiłowanie.
Tymczasem płomienie dopadły już brzegu. Żar był tak straszny, że dech w piersi zapierał. Kazan wraz z Szarą Wilczycą ruszył aż na krawędź wrzynającej się w rzekę łachy, przesłoniętej zwartym tumanem dymu.
I pies i wilczyca zwinęły się tam w kłąb na piasku, kryjąc łby pod brzuchami. Z pożaru szedł jakby ryk olbrzymiego wodospadu, z którego dobywał się od czasu do czasu chrobot i huk drzew, walących się na ziemię. W powietrzu unosiły się popioły i skry palące, aż Kazan musiał coraz wstawać i otrząsać się, bo z wiatrem sypał się nań jakby deszcz ognisty, pod którym przysmalały się kudly, a coraz i większy węgielek parzył go żywym żarem.
U brzegu rzeki rósł z wody zwarty gąszcz trzcin i szuwarów, przed któremi ogień się zatrzymał. Tam się też później schroniły pies i wilczyca. Wreszcie upał zaczął opadać, dym się rozpraszał zwolna i rozwiewał.
Nie odrazu przecież Kazan i Szara Wilczyca mogły były pyski wydobyć z pod brzucha i głębiej nieco odetchnąć. Długi jeszcze czas upłynął. Gdyby też nie było owej łachy piasczystej, ogień zeżarłby ich niewątpliwie, wszędy bowiem, jak okiem zasięgnąć, ziemia pokryta była czarnemi dopalającemi się głowniami albo siwym stygnącym zwolna popiołem.
Wreszcie dym się rozeszedł. Wiatr wykręcił się znów ku północy i ku wschodowi, rozwiał dymy i świeżym wiewem oczyścił powietrze z dusznego czadu.
Pierwszy kot-rybojad wrócił na brzeg i schronił się gdzieś w szczątkach spalonego lasu. Ale jeżoźwierze jeszcze były zwinięte w kolczaste kłęby, gdy Kazan wraz z Szara Wilczycą postanowił opuścić schronisko.
Całą noc oba stworzenia szły brzegiem w górę rzeki. Popioły były jeszcze gorące, aż chwilami parzyły im boleśnie łapy. Księżyc wciąż jeszcze był czerwony, zdając się jakby olbrzymia, krwawa plama na chmurnem niebie.
Przez długie, długie godziny nocnej wędrówki dokoła obojga stworzeń panowała głęboka cisza. Nawet sowa nie ozwała się swem jękliwem hukaniem. Bo i ptaki uciekły gdzieś przed ogniem, przeleciawszy na drugi brzeg rzeki. Znaku życia nie można się było dopatrzeć nigdzie na tej ziemi, co jeszcze wczoraj rajem się wydawała była wszystkim dzikim stworzeniom Wildu.
Kazan wiedział, że chcąc znaleźć pożywienie dla siebie i dla Szarej Wilczycy, winien ruszyć gdzieś dalej, gdzieś znacznie dalej.
Oba stworzenia doszły do miejsca, gdzie rzeka rozlewała się w staw obszerny, otoczony podmokłemi bagniskami.
Bobry zbudowały tam groblę od brzegu do brzegu i po niej to Kazan z Szarą Wilczycą przejść mógł na drugi brzeg, gdzie ziemia była okryta bujną, zieloną roślinnością.