Keraban Uparty/Część druga/Rozdział IV
←Rozdział III | Keraban Uparty Część druga Rozdział IV Juliusz Verne |
Rozdział V→ |
Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w XIX w.
|
Wszyscy natychmiast rzucili się do okien aby spojrzéć na morze, którego sproszkowane wichrem bałwany, uderzały o domek latarników jakby deszcz gwałtowny. Głęboka ciemność zaległa dokoła; o kilka kroków nic dojrzéćby nie można było, gdyby chwilami wielkie błyskawice nie rozjaśniały horyzontu.
Właśnie w chwili takiego błysku, Ahmet dostrzegł na morzu mały poruszający się punkcik, na przemian ukazujący się i znikający.
– Czy to okręt? zawołał.
– A jeźli jest to okręt, czy z niego dano wystrzał? zapytał Keraban.
– Wejdę na galeryę latarni dla przekonania się, rzekł jeden z latarników, wchodząc na małe drewniane schodki znajdujące się w rogu izby, z których wchodziło się na zewnętrzne schody, prowadzące na szczyt gdzie znajdowała się latarnia.
– Pójdę za tobą, rzekł Ahmet.
Keraban, Van Mitten, Brunon, Nizib i drugi latarnik, pozostali przy otworach po wyrwanych burzą okien.
Ahmet i latarnik przechodzili z trudnością zewnętrzne schody, gdyż wicher nadzwyczaj utrudniał wstępowanie; chwilami obawiali się że ich porwie i rzuci do morza. Dostali się nareszcie na galeryę. Jakże to przerażający widok przedstawił się ich oczom!
Rozhukane morze obijało o skały olbrzymie bałwany; spiętrzone fale podnosiły się aż nad latarnię: czarne obłoki pokryte były gęstemi nisko opuszczającemi się chmurami, z których wysuwały się niekiedy sinawe błyskawice, będące zapewnie odbiciem jakiejś strasznej, oddalonej, ale jeszcze gwałtowniejszej burzy.
Ahmet i latarnik stanęli jeden z prawej drugi z lewej strony galeryi, i mocno uchwyciwszy się jej poręczy, wytężyli wzrok chcąc dojrzéć ów punkcik ruchomy lub odblask wystrzału któryby wskazał gdzie statek się znajduje.
Milczeli bo nie mogli dosłyszéć słów swoich, ale wzrok ich na dość odległą sięgał przestrzeń. Światło latarni zasłonięte reflektorem nie mogło ich razić, a roztaczało swe świetlane promienie na odległość kilku mil morskich.
Ale trzeba się było obawiać że latarnia może zagasnąć nagle, gdyż chwilami dął od morza wicher tak gwałtowny, że promień pochylał się i blask swój tracił. Jednocześnie ptaki morskie wystraszone burzą, uderzały o latarnię, niby ogromne owady znęcone światłem lampy, i biedne rozbijały się o żelazną kratę osłaniającego ją przyrządu. Ogłuszające ich krzyki mięszały się z hukiem burzy. Cała drewniana podstawa chwiała się tak silnie, iż zdawało się że runie lada chwila: nic w tem dziwnego. Daje się to niekiedy uczuwać nawet w murowanych latarniach europejskich, i to tak silnie iż oddziaływa na mechanizm nawet zegarów które iść przestają.
Ahmet i latarnik upatrywali daremnie owego dostrzeżonego punkciku, albo znikł już albo błyskawice nie oświetlały miejsca w którem się znajdował. Jeźli był to okręt, mógł bardzo zatonąć wywrócony burzą.
Wtem na morzu powstały dwie trąby morskie; te przerażające fenomena, których przyczyny nie są jeszcze dostatecznie zbadane, i jednocześnie w niewielkiej od jednej z nich odległości, rozległ się głuchy odgłos armatniego strzału.
– Wystrzał armatni! zawołał Ahmet, wyciągając rękę w jego kierunku.
Strażnik bacznie wpatrzył się w tamtą stronę.
– Tam!… tam!… zawołał.
I przy blasku wielkiej błyskawicy, Ahmet dostrzegł niewielki statek walczący z burzą. Była to tartana; wielki drąg utrzymujący maszty był zupełnie połamany; zbaczała ku wybrzeżom, bez nadziei oporu. Ocalenie było niemożliwe; albo zatonie, albo rozbije się o skały nadbrzeżne.
Jednak tartana opierała się, i jeźli uda jej się nie uledz przyciągającej sile trąb, może jaki prąd pomyślny poniesie ją ku portowi Atiny, a dzięki światłu latarni może zdoła zwrócić się w dobrym kierunku. Była to jedyna, ostatnia nadzieja ocalenia.
Tartana wszelkiemi sposobami opierała się bliższemu meteorowi, grożącemu jej wciągnięciem w swój wir straszliwy; i w tym celu, a nie na znak niebezpieczeństwa, dawano ognia z dział. Chciano rozdzielić wirująca kolumnę kulą armatnią, ale usiłowanie to w połowie tylko się powiodło. Kula przecięła trąbę około dwóch trzecich części jej wysokości; rozerwane części rozdzieliły się i unosiły w przestrzeni jakby dwa odłamy jakiegoś bajecznego zwierza, lecz połączyły się niebawem rozpoczynając znów swój ruch kołowy, i wyciągając w swem przejściu powietrze i wodę.
Była już trzecia godzina rano; tartana posuwała się ciągle ku skałom. W tejże chwili zerwał się wicher tak gwałtowny, iż podstawa latarni zachwiała się tak silnie, iż Ahmet i latarnik obawiali się że runąć może. Deski gięły się i trzeszczały; musieli zejść co prędzej i schronić się do domku. Lecz nie łatwo było tego dokonać; kręte schody chwiały się pod ich stopami, a wicher zaledwie utrzymać się dozwalał. Zmęczeni niewymownie, zeszli nareszcie do domku.
– Cóżeście dostrzegli? zapytał Keraban.
– Okręt, odrzekł Ahmet.
– Czy znajduje się w niebezpieczeństwie?
– Tak jeźli nie zdoła skierować się wprost ku przesmykom Atiny, rzekł latarnik.
– Czy jest to dlań możebne?
– Tak, jeźli kapitan zna te przysmaki, i jeźli latarnia nie zgaśnie i będzie wskazywać mu ich kierunek.
– I nic nie można uczynić żeby im dopomódz… wskazać ten kierunek? zapytał Keraban.
– Nic, niestety! odrzekł latarnik.
Wtem nagle błyskawica objęła cały domek; grom uderzył, Keraban i towarzysze jego zostali jakby sparaliżowani chwilowo skutkiem wstrząśnienia elektrycznego. W tejże chwili rozległ się straszny hałas; bezmierny ciężar spadł na dach i zwalił go; wielkim tym otworem wpadł do izby straszny uragan niszcząc w niej wszystko i obalając ściany. Szczęściem znajdujący się w niej stali zgromadzeni przy drzwiach na lewo, a dach spadł od prawej strony, żaden więc nie został raniony.
– Wychodzić co prędzej! krzyknął jeden ze strażników, i wybiegłszy z izby wdarł się na nadbrzeżne skały.
Wszyscy poszli za jego przykładem. Poznali teraz powód katastrofy.
Piorun uderzył w podstawę latarni; ta zawaliła się niebawem pociągając za sobą latarnię, która padając na dach spowodowała jego zawalenie a gwałtowny uragan uzupełnił zniszczenie strażniczego domku.
Tak więc zagasło światło latarni oświetlające kierunek małego portu schronienia; choćby więc tartana zdołała uniknąć grożącego jej od trąb niebezpieczeństwa, nic nie uchroni ją od rozbicia o podwodne skały. Już zaledwie sześćdziesiąt sążni oddzielało ją od ogromnej podwodnej skały.
Keraban i towarzysze jego chodzili po wybrzeżu, patrząc z przerażeniem na ten przejmujący widok zagrożonego niechybną zgubą statku, nie mogąc żadnej udzielić mu pomocy. Sami zaledwie zdołali utrzymać się na nogach, tak miotał nimi wicher, orzucając zarazem piaskiem pomięszanym z wodą morską.
Nadbiegło kilku rybaków z portu Atina, może dla rozchwytania szczątków tartany, które bałwany mogły lada chwila wyrzucić na skały. Ale Keraban i towarzysze jego chcieli nie zaniedbać niczego coby mogło uratować zagrożonych rozbiciem, a szczególniej wskazać im kierunek w jakim płynąć należało.
– Zapalić pochodnie!… krzyknął Keraban.
I w tejże chwili odłamane grubo żywiczne gałęzie z morskich sosen rosnących około zawalonego domu zapalono, i dymiące ich światło zastąpiło w pewnej mierze zniszczoną latarnię.
Tartana nie przestawała zbaczać z drogi; przy świetle błyskawic można było dostrzedz manewrowanie osady. Kapitan probował kierować statek ku ogniom wybrzeży; lecz zaledwie rozwinął wielki żagiel, uragan go rozszarpał unosząc i rozrucając po wybrzeżu kawałki jego płótna. Pudło statku podnosiło się niekiedy nadzwyczaj wysoko i zapadało znów w otchłań w której rozbiłoby się niezawodnie, jeźliby napotkało pod nią jakąś skałę podwodną.
– Nieszczęśliwi! zawołał Keraban; czyż nic nie można przedsięwziąść dla ich ocalenia?
– Nie ma sposobu! odpowiedzieli rybacy.
– Tysiąc piastrów!… dziesięć tysięcy!… sto tysięcy piastrów temu, kto zdoła przynieść im pomoc!
Ale i tak wielka nagroda nie zdoła skłonić nikogo do rzucenia się w tak rozhukane morze. W innych portach znajdują się przyrządy za pomocą których można niekiedy uratować zagrożonych rozbiciem, ale w mały porcie Atina, nie było nawet łódki bezpieczeństwa.
– Ależ niepodobna pozwolić na ich zgubę, nie przedsiębiorąc nic dla uratowania! zawołał Keraban nie mogący znieść dłużej strasznego tego widoku.
Wtem nagle rozległ się w przestrzeni krzyk wydany na pokładzie tartany; usłyszawszy go Ahmet, zadrżał. Zdawało mu się, że z pośród huku rozszalałych fal, usłyszał wyraźnie wymówione swoje imię.
I rzeczywiście, dał się powtórnie słyszeć rozpaczliwy okrzyk:
– Ahmecie!… Ahmecie!… ratuj!…
Kto mógł go tak przyzywać? Serce biło mu gwałtownie pod wrażeniem nieprzepartego przeczucia… Zdawało mu się teraz, że poznaje tę tartanę… że ją gdzieś już widział… ale gdzie i kiedy?… Ah! czy nie w Odessie przed willą bankiera Selima, w sam dzień swego wyjazdu?…
– Ahmecie!… Ahmecie!… rozległo się znów w przestrzeni.
Keraban, Van Mitten, Brunon, Nizib, przysunęli się prędko do Ahmeta, który stał z rękami wyciągniętemi ku morzu, jakby przykuty do miejsca.
– Twoje imię… ktoś powtarza twoje imię, Ahmecie, rzekł Keraban.
– Tak… tak… moje imię… ale te głos…
Nagle wielka błyskawica trwająca blizko dwie sekundy, objęła całą przestrzeń, i przy jej świetle tartana uwydatniła się tak wyraźnie, jak gdyby biało narysowana jakiemś działaniem elektrycznem. Piorun uderzył w jej wielki maszt, który płonął jak pochodnia podniecana wiatrem.
Na tyle statku stały dwie młode dziewczyny trzymające się w objęciu; z ust ich wydarł się krzyk rozpaczliwy:
Ahmecie!… Ahmecie!…
– To ona!… to ona!… to Amazya!… krzyknął Ahmet, zeskakując ze skały.
– Ahmecie!… zawołał Keraban, i prędko zbliżył się do siostrzeńca, nie w chęci zatrzymania go, ale dla przyjścia mu w pomoc gdyby to było możebnem.
– Ahmecie!… ratuj!… wołanie to raz jeszcze rozległo się w przestrzeni.
– Amazyo!… Amazyo moja!… krzyknął i rzucił się w rozhukane fale.
W tejże chwili jedna z dwóch trąb dosięgła przodu tartany, i wyciągnąwszy ją w swój wir, rzuciła o podwodną skałę. Mały statek rozbił się z wielkim hukiem, zagłuszającym chwilowo odgłos burzy, i w tejże chwili poszedł na dno, a meteor, jakby także rozbity tem uderzeniem, znikł wybuchając jak olbrzymia bomba, oddając morzu swą wodną podstawę, a obłokom pary tworzące wirowe jej zakończenie.
Zdawało się że jak tartana z całą osadą tak i odważny młodzieniec śpieszący ratować nieszczęśliwe dziewczęta, niechybnie znaleźli śmierć w rozhukanych falach.
Keraban chciał rzucić się w morze ratować Ahmeta, i towarzysze jego zaledwie zdołali go powstrzymać aby daremnie nie narażał się na śmierć.
Nieustające błyskawice dozwoliły w tej chwili dostrzedz Ahmeta, z nadludzkim wysiłkiem wdzierającego się na skałę. Jedną z dziewcząt trzymał w objęciu, druga trzymała się jego szaty. Nikogo więcej widać nie było; zapewne cała osada statku musiała zginąć w chwili gdy trąba uderzyła o niego i one tylko ocalały.
Wdarłszy się na skałę niedostępną wzburzonym falom, Ahmet zatrzymał się chwilkę, rozglądając się jak daleko znajduje się od wybrzeży; najwięcej piętnaście stóp oddzielało go do nich. Korzystając z cofnięcia się olbrzymiego bałwanu, skutkiem czego woda pozostała na piasku była zaledwie kilka cali głęboka, puścił się prędko ku skałom nadbrzeżnym i dosięgnął ich szczęśliwie, wraz ze swoim ciężarem; druga dziewczyna przeszła za nim.
Za chwilę znalazł się już na wybrzeżu wśród ucieszonych towarzyszy. Tu oddał wujowi ocaloną dziewice i upadł złamany wysiłkiem i wzruszeniem.
– Amazya!… Amazya!… krzyknął Keraban trzymając w objęciach uratowaną, podczas gdy jeden ze strażników podniósł zemdloną Nedię.
Tak, była to Amazya, którą pozostawili w Odessie, u Ojca Selima. Jakimże sposobem mogła znajdować się, wraz ze swą służącą, o trzysta mil ztamtąd, na drugim krańcu morza Czarnego, na statku który uległ rozbiciu? Ale ani Amazya ani Nedia nie mogły odpowiedziéć na to pytanie, gdyż obie straciły przytomność.
Ahmet najpierwszy przyszedł do siebie, ale myśli jeszcze zebrać nie mógł; wszyscy udali się do Atiny, w której jeden z rybaków dał im schronienie w swej chacie.
Amazyę i Nedię umieszczono przed kominem na którym płonął wielki ogień. Ahmet, pochylony na narzeczoną, podtrzymywał jej głowę, wołając niespokojnie:
– Amazyo!… Amazyo!… – nie słyszy… nie odpowiada mi… Ach! jeźli umarła, nie przeżyję jej straty.
– Nie!… nie!… Ahmecie! ona nie umarła… oddycha!… żyje!… zawołał Keraban.
W tejże chwili Nedia odzyskała przytomność i klękając około Amazyi, zaczęła wołać składając ręce:
– Pani!… pani moja ukochana!… poczem dodała radośnie: Żyje!… żyje!… otwiera oczy!…
I rzeczywiście Amazya zwolna otwierała oczy.
– Amazyo!… Amazyo!… zawołał Ahmet.
– Ahmecie!… zbawco mój!… odpowiedziała.
– Co to był za statek?… zapytał Ahmet.
– Tartana którą miałyśmy zwiedzić przed odjazdem pana z Odessy, odpowiedziała Nedia.
– Guidara kapitana Yarhuda?
– Tak… on to porwał nas obie.
– W jakimże celu?… z czyjego polecenia?
– Nie wiemy.
– W którąż stronę płynął Yarhud?
– I tego nie wiemy, odpowiedziała Amazya; – ale teraz z tobą i przy tobie niczego się nie boję… Zapominam przebytych trosk i smutku.
– Ale ja nigdy tego nie zapomnę! krzyknął Keraban, i biada nędznikowi jeźli go spotkam kiedy.
Gdyby się był odwrócił w tej chwili, zobaczyłby uciekającego człowieka który śledził ich z przed drzwi chaty. Był to Yarhud, kapitana tartany, który sam jeden ocalał z rozbicia. Niewidziany znikł niebawem w przeciwnym kierunku niż droga prowadząca do Atiny.
Yarhud tedy słyszał wszystko; wiedział teraz że niepojętem zbiegiem okoliczności, Ahmet znalazł się w miejscu rozbicia Guidary i uratował Amazyę gdy już zaczynała tonąć. Minąwszy ostatnie chaty, zatrzymał się na zakręcie drogi.
– Strasznie jeszcze daleko z Atiny do Bosforu, wyszeptał, zanim się tam dostaną potrafię jeszcze spełnić polecenie bogatego Saffara.