Keraban Uparty/Część druga/Rozdział III
←Rozdział II | Keraban Uparty Część druga Rozdział III Juliusz Verne |
Rozdział IV→ |
Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w XIX w.
|
Nędzny domek drewniany składający się z dwóch izb których okna wychodziły na morze, czworokątna z desek zrobiona wieża, w której mieścił się przyrząd katoptryczny, to jest latarnia z reflektorami, wyniesiona sześćdziesiąt stóp po nad dach domku, taką był atińska latarnia morska, urządzona w całkiem pierwotny sposób. Ale w tych oddalonych stronach i taka oddawała nader ważne usługi żegludze.
Zbudowano ją dopiero przed kilkoma laty; przed oświetleniem trudnych dostępów do małego portu Atiny, wiele bardzo okrętów ginęło w tym zaułku bez wyjścia azyatyckiego lądu.
Dwóch nadzorców mieszkało tu stale, pierwsza izba służyła im za wspólny salon; w drugiej znajdowały się dwa posłania, których nigdy nie zajmowali jednocześnie, gdyż co noc jeden stać musiał na straży aby pilnować ognia i dawać ostrzegawcze znaki, gdy okręt jakiś zapuszczał się bez sternika w przesmyki atińskie.
Jak tylko Ahmet zapukał, drzwi domku otworzono, i pod parciem burzy, Keraban i towarzysze jego, jakby uragan wpadli do izby.
– Czego panowie żądacie? – zapytał jeden ze strażników.
– Gościnności i noclegu, odrzekł Ahmet.
– Jeźli chodzi o schronienie przed burzą, drzwi domku stoją otworem.
– O schronienie na dzisiejszą noc i o jakiś posiłek, bośmy głodni.
– Chętnie, ale wygodniej by panom było stanąć w oberży w Atinie.
– Jakże to daleko ztąd? zapytał Van Mitten.
– Z pół mili, odrzekł strażnik.
– Jechać pół mili podczas tak gwałtownej burzy! krzyknął Keraban, to zupełne niepodobieństwo, moi dobrzy ludzie… Przepędzimy noc na tych ławkach, tylko, jeźli można, obmyślcie jakie schronienie dla nasze araby i koni… Jutro, jak tylko zaświta, dojedziemy do miasta, w którem uda się może wynaleźć jaki dogodniejszy wehikuł.
– A szczególniej dozwalający prędzej jechać, dodał Ahmet.
– I żeby nie trząsł tak okropnie, mruknął pod nosem Brunon.
Keraban ostro spojrzał na niego.
– Domek nasz jest na usługi panów, rzekł nadzorca; wielu podróżnych znajduje w nim przytułek przed burzą, poprzestając…
– Na czem i my poprzestaniemy, powiedział Keraban.
Zasiedli na ławach, dziękując Bogu za schronienie, choć niezbyt wygodne, ale chroniące ich od gwałtownego wichru i ulewnego deszczu.
Jednak pragnęli się czemś posilić przed udaniem na spoczynek: trudno zasnąć o głodzie. Brunon odezwał się z tem pierwszy, przypominając że podróżne ich zapasy zupełnie się już wyczerpały.
– Co moglibyście dać nam do zjedzenia, dobrzy ludzie? zapytał Keraban, ma się rozumiéć za odpowiednią zapłatę.
– Złe czy dobre, możemy to tylko dać co mamy; za całe bogactwo cesarskiego skarbu, nie dostałby pan tu nic nad resztę naszych zapasów żywności.
– Będzie to dostatecznem, rzekł Ahmet.
– Tak… jeźli tylko nie będzie za mało! mamrotał Brunon, któremu mdławo się robiło z głodu.
– Przejdźcie panowie do drugiego pokoju, wszystko co leży na stole jest na wasze rozkazy.
– Brunon będzie nam posługiwał, rzekł Keraban, a Nizib dopomoże pocztylionowi zabezpieczyć, o ile się da, arabę i konie.
Nizib wyszedł natychmiast, spełnić rozkaz pana, a jednocześnie Keraban, Van Mitten i Ahmet, a za nimi Brunon, przeszli do przyległej izby, siadając przy stoliku stojącym przed kominkiem na którym suty płonął ogień. Tu na prostych miskach leżały resztki zimnego mięsiwa, do którego zabrali się z apetytem. Patrząc jak chciwie zajadają, Brunon pomyślał sobie że za wiele jedzą.
– Ale nie zapominajmy o Brunonie i Nizibie, rzekł Van Mitten po upływie kwadransa, który Brunonowi wydawał się wiekiem.
Keraban z towarzyszami po wieczerzy nader skromnej ułożywszy się na ławkach, otulili się płaszczami probując zasnąć, ale w takich warunkach i podczas burzy trudno było to sobie obiecywać.
Deski z których domek był zbudowany trzeszczały i zdawały się uginać; wicher wstrząsał gwałtownie drzwiami i okiennicami; musiano popodpierać je silnie. Ściany domku chwiać się zdawały, z czego można było sądzić o sile wichru i gwałtowności burzy o kilkadziesiąt stóp po nad dachem. Czy latarnia morska zdoła się oprzéć potędze wichru? czy płomień jej nie przestanie oświetlać przesmyków Atiny, z których morze tak musi być wzburzone? Oto pytania jakie podróżni nasi zadawali sobie.
Było już wpół do dwunastej w nocy.
– Niepodobna zasnąć! zawołał Keraban wstając z ławy, i zaczął wolnym krokiem chodzić po izbie.
– Rzeczywiście, odrzekł Ahmet; a jeźli burza tak coraz gorzej szaléć będzie, można się obawiać czy ta domina nie runie; bądźmy więc gotowi na wszelki wypadek.
– Ty śpisz, Van Mitten? zapytał Keraban; jak mogłeś zasnąć? i pociągnął go za rękę.
– Zdrzemnąłem się, odpowiedział przecierając oczy.
– Bogdaj to takie flegmatyczne natury! My nie mamy chwili spokoju, a pan Holender spał sobie w najlepsze.
– Nie pamiętam podobnej nocy! rzekł jeden ze strażników; wicher szaleje nad morzem, kto wie czy jutro nie pokryją go szczątki rozbitych statków.
– Czy ukazywał się jaki okręt w pobliżu Atiny? zapytał Ahmet.
– Nie, dzięki niebu, a przynajmniej nic nie widać było do zachodu słońca. Wszedłszy na szczyt dla zapalenia latarni, nic dostrzedz nie mogłem; i daj Boże abym żaden statek nie pojawił się na tej przestrzeni, bo jakkolwiek światło latarni pięć mil do koła rozświetla, przepłynięcie przesmyków podczas takiej burzy, wielkiem groziłoby niebezpieczeństwem.
W tej chwili burza gwałtownie wstrząsnęła domem.
– Straszna burza! rzekł Ahmet.
– Straszna, rzeczywiście, rzekł Van Mitten; prawie możnaby ją porównać z burzami szalejącemi na wybrzeżach naszych holenderskich, nadchodzącemi od oceanu Atlantyckiego.
– Oh! zawołał Keraban, to dopiero porównanie!…
– Ale pomyśl tylko, przyjacielu Kerabanie; owe burze nadciągają do nas z Ameryki, przebywszy cały ocean.
– Cóż znaczy miotanie się oceanu, w porównaniu z burzami morza Czarnego! rzekł Keraban.
– Przyjacielu Kerabanie, nie chciałbym ci przeczyć, ale rzeczywiście…
– Rzeczywiście, tego tylko pragniesz, odparł Keraban nie będący bynajmniej w dobrem usposobieniu.
– Ale bynajmniej… chciałem tylko powiedziéć…
– I cóż takiego?
– Ze w porównaniu z oceanem Atlantyckim, morze Czarne możnaby uważać za jezioro.
– Za jezioro! krzyknął prostując się Keraban; przez Ałłacha! zdaje mi się że powiedziałeś: jezioro!
– No! wielkie jezioro, jeźli już chcesz koniecznie! odrzekł Van Mitten, chcąc złagodzić swe określenie, – ogromne, niezmierzone, – ale jezioro!
– Czemużby nie staw? rzekł drwiąco Keraban.
– Tego nie powiedziałem.
– Może sadzawka!…
– Nie mówiłem tego.
– A może kałuża?…
– Nie mówiłem nic podobnego.
– Aleś myślał… tak, tak, Van Mitten.
– Ależ zapewniam cię…
– No! niechże już będzie kałuża… ale niechnoby wypadł jaki straszny kataklizm któryby wrzucił całą twoja Holandię w tę kałużę, a zatonęłaby w niej jak kropla w morzu… kałuża!…
I zaczął chodzić po izbie, ciągle powtarzając: kałuża!
– A jednak pewny jestem że nie użyłem tego wyrażenia, rzekł Van Mitten do Ahmeta – nawet mi w myśli nie postało.
– Kałuża!… rzekł znowu uparty Turek, i stanął przed przyjacielem patrząc mu bystro w oczy. Biedny Van Mitten nie śmiał nawet przemówić w obronie ukochanej swojej Holandyi, której Keraban groził zatonięciem w morzu Czarnem.
Przez całą jeszcze godzinę, burza stawała się coraz gwałtowniejszą, strażnicy wychodzili co chwila tylnemi drzwiami czuwać na słupami drewnianemi stanowiącemi podstawę latarni, ciągle miotanej burzą. Keraban i towarzysze jego uczuli się nareszcie tak znużeni, i znów pokładli się na ławach, ale zasnąć nie mogli. Około drugiej po północy panowie i słudzy zerwali się na równe nogi; domek zachwiał się na podstawach; wicher wyrwał okna które padając roztrzaskały się na kawałki. Nastała nareszcie chwilowa cisza, – od morza dał się słyszéć wystrzał armatni.