Keraban Uparty/Część druga/Rozdział II


Rozdział I Keraban Uparty • Część druga • Rozdział II • Juliusz Verne Rozdział III
Rozdział I Keraban Uparty
Część druga
Rozdział II
Juliusz Verne
Rozdział III

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w XIX w.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Dziwny kraj! pisał Van Mitten w swoich notatkach podróży, w których przelotne notował wrażenia. Kobiety pracujące około roli, dźwigają ciężary, a mężczyźni przędą len i robią wełniane pończochy!

Część Armenii tureckiej ciągnąca się do granicy kaukazkiej, jest jeszcze bardzo mało znaną, gdyż rzadko kiedy podróżnicy zapuszczają się w te okręgi paszaliku Trebizondy, i zwiedzają Erzurum stolicę Armenii.

A przecież kraj ten był widownią wielkich faktów historycznych! Opuszczając płaszczyzny w których biorą źródła dwie odnogi Eufratu, Ksenofont ze swemi Dziesięciu Tysiącami, przybył tu nad brzegi Fazu, cofając się przed wojskiem Artakserkesa Mnemona.

Ah! gdybyż Van Mitten miał czas na to, jakże to szacowne poczyniłby spostrzeżenia, z których korzystaćby mogli erudyci holenderscy! Kto wie, może odnalazłby i oznaczył dokładnie miejsce w którem Ksenefont, zarazem wódz, historyk i filozof, stoczył bitwę z Taskami i Szabylami, i tę górę Szenium, z której Grecy powitali głośnemi okrzykami, upragnione fale Pontus Euksinus!

Ale nie dano mu na to czasu, niestety! Brunon zaś nieustannie nalegał na pana, aby pożyczył od Kerabana pieniędzy potrzebnych na powrót.

– Dobrze, jak staniemy w Choppa, odpowiedział Van Mitten.

Jechali tedy do Choppa, Van Mitten zsiadł z konia aby towarzyszyć idącemu pieszo Kerabanowi; Brunon prowadził konia pana i swego; Nizib jechał przodem prowadząc małą karawanę, Ahmet zaś pojechał naprzód zamówić mieszkanie, aby nazajutrz mogli wyjechać równo ze wschodem słońca.

Drogę odbywali w milczeniu. Keraban wrzał tłumionym gniewem, obawiającym się tylko wymawianemi często wyrazami: „kolej, wagon, kozacy, Saffar”. Van Mitten upatrywał sposobnej chwili aby wspomniéć o zamiarze zaprzestania dalszej podróży, ale widział że obecnie uczynić tego nie może, gdyż Keraban tak był wzburzony, że za pierwszem słowem wybuchnąłby niepohamowanym gniewem.

Stanęli w Choppa o dziewiątej wieczorem. Podróż pieszo wymagała cało-nocnego wypoczynku, a jakkolwiek zajazd był dość biedny, jednak, dzięki znużeniu, pomimo niezbyt wygodnego noclegu, przespali smacznym snem noc całą. Ahmet zaraz wieczorem wyszukał i zamówił arabę, czyli prosty wózek na dwóch kołach, w którym zaledwie trzy osoby pomieścić się mogło, przytem Araba jest tak ciężka że para koni ma co ciągnąć i jest odkryta. Ahmet kazał rozpiąć nieprzemakalne płótno rozciągnięte na drewnianych obręczach, dla osłonięcia podróżnych od wiatru i deszczu.

Pomimo całej swojej filozofii, Van Mitten skrzywił się zobaczywszy arabę, a biedny Brunon aż się otrząsał; na surowe jednak spojrzenie Kerabana, obadwa rozpogodzili czoła.

– Nie mogłem znaleźć nic dogodniejszego, kochany wuju, rzekł Ahmet.

– Bo też nie trzeba nic lepszego, odpowiedział, nie chcąc za nic w świecie okazać jak bardzo żałuje wygodnej swojej karety.

Postanowiono tedy że Keraban, Van Mitten i Brunon, zajmą miejsce w Arabie, a pocztylion powozić będzie z konia Ahmet zaś i Nizib, jako wytrawni jeźdzcy, pojadą konno.

– W drogę! – krzyknął Keraban, i zajął miejsce w arabie.

Ruszyli dość pośpiesznie; ale pogoda była niepewna. Groźne burzą chmury gromadziły się na zachodzie, czuć było jakby zbliżającą się burzę. Często one panują w tej okolicy wybrzeży, napędzane nadciągającymi z oddali prądami atmosferycznymi, ale nie można przecież rozkazywać w powietrzu, a wierzący w fatalizm wyznawcy proroka, umieją z poddaniem przyjmować wszystko. A jednak można się było obawiać czy może Czarne długo usprawiedliwiać będzie grecką swoją nazwę Pontus Euksinus, znaczącą dosłownie „bardzo gościnny” czy też turecką Kara-Dekuitz zapowiadającą mniej pomyślną wróżbę.

Szczęściem podróżnicy nasi nie potrzebowali przebywać wyższej, górzystej części Lezgestanu, w której dróg nie ma zupełnie, i trzeba przedzierać się przez lasy nietknięte dotąd siekierą. Tamtędy prawie niepodobieństwem było przedrzéć się arabą. Na wybrzeżu przeciwnie istnieją jakie takie drogi miedzy wioskami i mieścinami, ciągnące się wśród drzew owocowych, pod cieniem orzechów i kasztanów, krzaków wawrzynu i róż Alpejskich, otoczonych zwojami dzikiego wina.

Lecz jeźli przebycie tej części Lezgistanu nie nastręcza trudności, za to pobyt w niższych okolicach groźnym jest dla zdrowia. Rozlegają się tam zaraźliwe bagniska, i od maja do sierpnia tyfus panuje tam stale. Szczęściem był to wrzesień, tak więc Keraban i jego towarzysze nie potrzebowali obawiać się o swoje zdrowie.

Podróż przytem odbywała się dość śpiesznie, araba nie podlegała uszkodzeniom, i gdyby nie to że straszliwie trzęsła, w niewiele mieliby jej do zarzucenia.

Droga nie była zupełnie pustą; tu i owdzie napotykali Lezgińców przybywających z gór w celach handlowych lub przemysłowych. Gdyby Van Mitten nie był tak zajęty pragnieniem powrotu do Konstantynopola, byłby zaznaczył podróżnym notesiku różnice zachodzącą w ubiorze ludności Kaukazu i Lezgińców. Ostatni noszą rodzaj frygijskiej czapki z szerokiemi końcami, które owijają w około głowy. Są wszyscy dobrze zbudowani, cery białej, zręczni, wysmukli; na szerokich piersiach widnieją dwie ładownice; a zwykle ich uzbrojenie składa się z krótkiej fuzyi i sztyletu z szerokiem ostrzem, zatkniętym za pas nabijany mosiądzem.

Niektórzy pędzili przed sobą osły dostawiając na nich do nabrzeżnych wsi, owoce i różne produkta. Gdyby nie groźba burzy zawisła w przestrzeni, podróżni nasi nie mogliby jeszcze tak bardzo uskarżać się na trudy i niewygody.

O jedenastej stanęli w Witse, ztąd, po skromnem śniadaniu, które tym razem Kerabanowi wydawało się za skromnym, i z tego powodu nie ukrywał złego humoru – w dalszą puścili się drogę.

– No, jakże panie? zapytał Brunon swego pana, który i tym razem nie znalazł odpowiedniej sposobności do zażądania pieniędzy, na powrót do domu.

– W najbliższem miasteczku, Brunonie, pomówię z nim.

– Już to pan po raz trzeci przyrzeka i zawsze na próżno.

– Jak staniemy w Artachen.

Oburzony taką słabością charakteru, Brunon odszedł mrucząc i zajął swoje miejsce w arabie.

Też same pytania i odpowiedzi powtarzały się na wszystkich przystankach; tak było i w Artachen. Stanęli tam o trzeciej, o czwartej w dalszą puścili się drogę. Lecz nie mogąc doczekać się skutków swoich przełożeń, Brunon zdołał wymódz tylko na panu przyrzeczenie, że rozmówi się stanowczo z Kerabanem zanim przybędą do Atina gdzie mieli przenocować.

Od granicy do Atina było mil pietnaście; jak na jazdę wozem podróż szła dość pośpiesznie; zachodziła tylko obawa aby deszcz grożący ciągle nie lunął i drogi nie zrobił niepodobną do przebycia.

Ahmet patrzył z obawą jak groźne chmury coraz więcej się nagromadzały, a powietrze stawało się tak ciężkiem że utrudniało oddech. Niewątpliwie w nocy lub wieczorem jeszcze, burza wybuchnie na morzu i deszcz obfity spadnie na wybrzeżu, a tu więcej nad trzy osób nie mogło pomieścić się w arabie. Tak więc ani on ani Nizib nie mogliby w niej szukać schronienia, a nadto pokrycie jej nie zdołałoby pewnie oprzéć się sile wichru. Zatem ogólne bezpieczeństwo wymagało, aby jak najprędzej dostać się do pierwszej lepszej wsi czy miasteczka.

Niejednokrotnie Keraban wychylał głowę z pod nieprzemakalnego przykrycia araby, rozglądając się po niebie zachmurzającem się coraz więcej.

– Brzydki czas, mówił do Ahmeta.

– Tak, mój wuju, żebyśmy aby dojechali na nocleg zanim burza wybuchnie.

– Jak tylko deszcz zacznie padać, wsiądziesz do araby, Ahmecie.

– Czyjeżbym zajął miejsce?

– Brunona, odrzekł Keraban, poczciwy chłopak wsiądzie na twego konia…

– Jak najchętniej, powiedział prędko Van Mitten, poczuwając się do tej grzeczności przez zastępstwo swego służącego.

– Pośpieszajmy, to będzie najlepiej, odrzekł Ahmet. Jeźli burza się rozszaleje, płótno osłaniające arabę nie wytrzyma jej nacisku, a w takim razie niepodobnaby w niej dosiedziéć.

– Poganiaj, nie żałując koni! zawołał Keraban zwracając się do pocztyliona.

Pocztylion chętnie spełnił ten rozkaz, bo i jemu pilno było jak najprędzej dojechać do Atimy; ale powietrze tak było duszne i ciężkie, że nawet i na konie oddziaływało, utrudniając ich bieg.

Około siódmej wieczorem, araba zminęła się z powozem pędzącym w przeciwną stronę. Jechał w nim kuryer angielski, co dwa tygodnie przewożący depesze z Europy do Teheranu. W przeciągu dwunastu dni przebywa drogę z Trebizondy do stolicy Persyi, eskortuje go zawsze kilku zaptów pilnujących jego bagaży. Na przeprzągach kuryer ma pierwszeństwo przed innymi podróżnymi, Ahmet więc obawiał się nowej jakiej przeszkody. Tymczasem Araba toczyła się teraz z trudnością. Niebo tak ciężkiemi pokryte było chmurami, iż zdawało opuszczać nad morze. Głuche mruczenie bałwanów obijających się o wybrzeża, świadczyło o gwałtownem wzburzeniu fal morskich; wiatr świszczący głośno zapowiadał nadchodzącą burzę.

Pocztylion jak mógł popędzał konie, ale biedne zwierzęta ledwie iść mogły.

Była już dziewiąta wieczorem – czarna noc zapadała. Burza zaczynała się gwałtowna. Wielkie białe błyskawice przesuwały się nad horyzontem, jednak nie rozlegały się jeszcze uderzenia piorunów. Przestraszone i zziajane konie, stawały co chwila, lnb cofały się i spinały, – pocztylion z trudnością mógł je powstrzymać.

Co tu począć? Niepodobna było zatrzymać się na pustem, burzą wstrząsanem wybrzeżu – a do Atiny było jeszcze przynajmniej pół godziny drogi. Zaniepokojony Ahmet bił się z myślami, gdy nagle na zakręcie ukazało się światełko błyszczące w niedalekiej oddali. Była to atińska latarnia morska, wznosząca się na urwistem wybrzeżu, w pewnej odległości od miasta, dość silne wśród ciemności rzucająca światło. Postanowił więc prosić o gościnność i przytułek na noc, czuwających w niej strażników.

Zapukał do drzwi domku stojącego u stóp latarni morskiej: otworzono mu; gdyby nie to schronienie, staliby się niebawem ofiarami burzy, której dłużej nie zdołaliby już stawić oporu.