Keraban Uparty/Część druga/Rozdział I


Część pierwsza. Rozdział XVII Keraban Uparty • Część druga • Rozdział I • Juliusz Verne Rozdział II
Część pierwsza. Rozdział XVII Keraban Uparty
Część druga
Rozdział I
Juliusz Verne
Rozdział II

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w XIX w.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Daremnie Van Mitten pragnął gorąco zwiedzić tę ciekawą okolicę, ale trzeba było jak najspieszniej opuścić Poti, puścić się w pogoń za Kerabanem i doścignąć go na granicy turecko-rossyjskiej.

Tak więc biedny Holender znów doznał zawodu.

Podczas tych rozmyślań Van Mittena, Ahmet zajął się wyszukaniem jakiego wehikułu, mogącego zastąpić podróżną karetę, która, gdyby nie upór i nierozwaga jej właściciela, długo jeszcze służyćby mu mogła. O znalezieniu w tej mieścinie nowego lub choćby starego powozu, ani myśléć było można, może trafi się jakaś kibitka, lecz kibitki są to wozy niewygodne i ciężkie, a że Ahmet chciał jak najspieszniej dogonić wuja, obawiając się aby zniecierpliwiony nie wplątał się w nową jaką awanturę, postanowiono więc przestrzeń tę przebyć konno. Ahmet był doskonałym jeźdzcem, Nizibowi nie brakowało wprawy, Van Mitten nie bardzo obawiał się podobnej podróży, a co do Brunona, ten zgadzał się na wszystko byle się rozstać z panem.

Nazajutrz o godzinie piątej rano opuszczano Poti. Co kilkanaście wiorst zatrzymywali się dla wypoczynku; około drugiej po południu dojechali do Batum, leżącego w północnej części Lezgestanu, należącej do Rossyi.

Port ten, dawniej należący do Turcyi, leży przy ujściu Czoroku, starożytnego Batys; jest on obszerny, posiada doskonałą przystań, mogącą pomieścić znaczną liczbę większych nawet statków. Potrzebowali jeszcze przebyć ze trzydzieści wiorst, aby nareszcie stanąć na granicy.

Tu na samym brzegu granicy tureckiej stał Keraban pod niezbyt ojcowskim nadzorem oddziału kozaków; niepodobna opisać miotającej nim wściekłości. W przeddzień dnia tego odstawiono go do granicy. Biedna chatka przy drodze, źle postawiona, źle pokryta, źle się zamykająca, i zaledwie w jak najnędzniejszą zaopatrzona żywność, posłużyła mu za przytułek. Jak tylko Ahmet i Van Mitten spostrzegli go z oddali, puścili cugle koniom aby prędzej doń przybyć.

Keraban stawał, chodził, robił przeróżne ruchy, a nie mając z kim, rozprawiał sam z sobą, i zdawał się nie widziéć nadjeżdżających towarzyszy.

– Wuju! zawołał Ahmet wyciągając do niego ręce i zeskakując z konia, wuju kochany!

– Mój przyjacielu! wołał Van Mitten, podczas gdy Brunon i Nizib trzymali ich konie.

Keraban ujął ich dłonie, i pokazując kozaków stojących przy drodze, wołał:

– Patrzcie! ci niegodziwcy zmusili mnie jechać koleją żelazną!… jechać koleją!… ja!… Keraban!…

– Tak, wielką popełnili niegodziwość! rzekł Ahmet, widząc że nie pora teraz chciéć przekonywać wuja.

– No, zapewnie, niegodnie postąpili, rzekł Van Mitten, ale przecież nie stało ci się nic tak strasznego, przyjacielu Kerabanie.

– Ah! miarkuj swoje wyrażenia, panie Van Mitten! krzyknął Keraban… Nic strasznego, powiedziałeś? Czy zechcesz wytłomaczyć mi co chciałeś powiedziéć przez te tak niestosowne wyrazy?

Ahmet skinął na Van Mittena aby się miał na baczności; wuj nazwał go panem Van Mitten, była to już zapowiedź burzy.

– Przyjacielu Kerabanie, odpowiedział Holender, miałem na myśli straszne wypadki wydarzające się na kolejach, jak wykolejenie, starcie lub rozbicie się pociągów…

– Wiedz o tem, panie Van Mitten, krzyknął Keraban, że stokroć lepiej być zmiażdżonym, stracić rękę, nogi, głowę, niż doznać podobnej hańby i być zmuszonym ją przeżyć!…

– Wierzaj mi, przyjacielu Kerabanie… mówił Holender nie wiedząc co powiedziéć aby się wyplątać z tej matni.

– Nie chodzi o to co ja mam wierzyć, ale o to co pan sądzisz! krzyknął Keraban posuwając się ku Holendrowi… Chodzi o to jak się pan zapatrujesz na to co spotkało człowieka, który od lat trzydziestu uważał się za twego przyjaciela!…

Ahmet chciał zwrócić rozmowę na inny przedmiot, aby nie dopuścić zajścia, i w tym celu rzekł:

– Kochany wuju, zdaje mi się że źle zrozumiałeś pana Van Mitten…

– Doprawdy! przerwał Keraban.

– Czyli raczej pan Van Mitten źle się wyraził. Zarówno jak ja oburza on się na niegodziwość jakiej dopuścili się kozacy, ale w rzeczywistości, winien tu wszystkiemu, zuchwalec, który śmiał stawić opór przejazdowi w poprzek kolei – niegodziwy Saffar!

– Ah! prawda, Saffar winien wszystkiemu! krzyknął Keraban.

– Tak, tak, nikt inny tylko ten nędznik Saffar! dodał spiesznie Van Mitten, i to właśnie miałem na myśli, przyjacielu Kerabanie.

– Niegodziwy Saffar! rzekł Keraban.

– A! żebyśmy go tylko spotkali kiedy!… dorzucił Ahmet.

– I nie módz wrócić do Poti, aby mu kazać drogo przypłacić jego zuchwalstwo, wyzwać go, wydrzéć mu życie, oddać pod miecz kata! krzyczał Keraban.

– Wbić go na pal! zawołał Van Mitten, stając się okrutnym w słowach dla przejednania przyjaciela.

To zawyrokowanie tak czysto tureckie, zjednało mu wdzięczny uścisk dłoni Kerabana.

– Kochany wuju, rzekł Ahmet, daremnie szukalibyśmy w Poti tego nikczemnego Saffara, gdyż dawno je opuścił. Gdyśmy tam przybyli, on odpływał na statku płynącym ku wybrzeżom Azyi Mniejszej.

– Ku wybrzeżom Azyi Mniejszej! krzyknął Keraban, ależ i my w tamtą właśnie udajemy się stronę.

– Tak, mój wuju.

– No! biada temu nędznikowi! jeźli go spotkam w drodze, krzyknął Keraban; Vallach billach, lillach! biada mu!

Wypowiedziawszy tę formułę przysięgi, Keraban zamilkł, nie mogąc nic straszniejszego powiedziéć.

Ale jak tu odbywać dalszą podróż, nie mając powozu? O jeździe konno i myśléć nie można było, ze względu znacznej duszy Kerabana; i dla niego byłoby to zbyt utrudzającem i koń miałby za swoje. Postanowiono więc udać się do najbliższego miasteczka o parę wiorst tylko odległego; tam Keraban dojdzie piechotą w towarzystwie Brunona, który nie czuł się na siłach jechać dalej konno.

W kilka minut później podróżni nasi zwrócili się na drogę ciągnącą się wzdłuż wybrzeży Lezgistanu.