Keraban Uparty/Część pierwsza/Rozdział XVII
←Rozdział XVI | Keraban Uparty Część pierwsza Rozdział XVII Juliusz Verne |
Cześć druga. Rozdział I→ |
Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w XIX w.
|
Abchazya jest oddzielną posiadłością, podległą zarządowi wojskowemu. Jest to jedna z najpiękniejszych prowincyi Kaukazu; ale bogactwa jej nie są odpowiednio wyzyskane. Od niedawnego dopiero czasu mieszkańcy zaczynają być właścicielami gruntu, który przedtem należał wyłącznie do książąt panujących, potomków perskiej dynastyi. To też tuziemcy są dotąd na wpół dzicy, mają zaledwie słabe pojęcie czasu, nie posiadają języka piśmiennego, mówią jakimś narzeczem niezrozumiałem dla sąsiadów, tak ubogiem w wyrażenia że zaledwie najelementarniejsze pojęcia wyrazić niem można.
Van Mitten zwrócił uwagę towarzyszy na uderzającą sprzeczność zachodzącą miedzy tą okolicą, a więcej ucywilizowanemi prowincyami przez które dotąd przejeżdżali.
Z lewej strony drogi roztaczały się pola kukurydzy, łany zboża gdzieniegdzie tylko się ukazywały. Dalej trzody owiec i baranów pod strażą czujnego pastucha, oraz bawoły, konie i krowy pasące się swobodnie na pastwiskach; piękne drzewa, topolowe, figowe, orzechowe, dęby, lipy, platany, drzewa bukszpanu i ostrokrzewu – oto co uderza oczy w Abachazyi.
Po przebyciu granicy, pierwszy przeprząg koni wypadł a miasteczku Gagry, w którem wznosi się kościół Św. Hipatyi, którego zakrystyę zamieniono na spichlerz; prócz tego jest tu forteca będąca zarazem szpitalem i wielkie przestrzenie zarosłe akacyami i drzewami owocowemi, oraz różanemi gajami. O jakie pięćdziesiąt wiorst, ciągnie się łańcuch gór oddzielający Abachazyę od kraju Czerkiesów, którego mieszkańcy pobici przez Rossyan, po krwawej bitwie w roku 1859 opuścili te piękne okolice.
Zajechawszy na stacyę w Gagry, podróżni nasi postanowili nasi postanowili tam przenocować, i dopiero nazajutrz w dalszą puścili się drogę.
Minąwszy parę miast pomniejszych, o północy dojechali do Sukum-Kale, głównego portu Abchazyi. Ostatnia wojna kaukazka zniszczyła bardzo to miasto zamieszkane, przez ludność mięszaną, więcej przez Greków, Armeńczyków, Turków, Rossyan niż przez Abachazów. Obecnie przeważa tam żywioł wojskowy, a sztemery przypływające z Odessy i z Poti, przewożą licznych gości przybywających w odwiedziny do koszar stojących około dawnej fortecy, wzniesionej w XVI wieku, za Amurata, podczas panowania tureckiego.
Zastawione śniadanie składało się z kwaśnej zupy i potrawki z sosem przyprawionym kwaśnem mlekiem i szafranem, która ani Holendrowi ani obu Turkom nie bardzo smakowała. O dziewiątej uszyli w dalszą drogę.
Powóz toczył się wzdłuż ogromnych borów, dających się porównać z dziewiczemi lasami poprzerzynanemi nieprzebytemi pnączami, a tak gęstemi i powikłanemi, że tylko ogniem lub żelazem zniweczyć je można. W lasach tych nie brakuje węży, wilków, niedźwiedzi – jest to jakby część podzwrotnikowej Ameryki, przerzucona na wybrzeża morza Czarnego. Obecnie już siekiera spekulantów gospodarzy w tych lasach szanowanych przez wieki, i niezadługo może zamienią się w belki do budowy domów lub w maszty okrętowe.
Około jedenastej wieczorem dojechali do granicy Abachazyi, przebyli w bród rzekę Jugur, i o dwadzieścia pięć wiorst dalej zatrzymali się w Redut-Kale, stolicy Mingrelli, należącej do guberni Kutajskiej.
Mocno znużeni, niebawem udali się na spoczynek. Nazajutrz Van Mitten wstawszy bardzo rano, aby zrobić wycieczkę na miasto, postrzegł z zadziwieniem że Ahmet był już ubrany, i sam tylko Keraban zajmujący najlepszy pokój w zajeździe, spał jeszcze smaczno.
– Jesteś już ubrany, młody przyjacielu, rzekł do Ahmeta; czy zamierzasz towarzyszyć mi w mojej wycieczce?
– Alboż mam czas na to, panie Van Mitten? Najpierw muszę zająć się odnowieniem zapasów żywności. Niezadługo już przejedziemy granicę rossyjską-turecką, a w stepach Legistanu i Anatolii ani myśléć o dostaniu artykułów żywności. Przyzna więc pan że nie ma czasu do stracenia.
– A może załatwiwszy się z tem będziesz mógł poświęcić mi parę godzin.
– Załatwiwszy się z kupnem żywności, muszę obejrzéć powóz i przywołać kołodzieja, aby obejrzał koła i wysmarował osie z obawy żeby nie zepsuło się coś już po za granicą, gdzieby o naprawę bardzo było trudno.
– Dobrze, a potem?… spytał znów Van Mitten.
– Potem udam się do biura pocztowego, zamówić konie.
– Zatem wszystko już będzie załatwione, będzie więc można…
– Wsiąść do powozu i jechać. Do widzenia.
– Chwileczkę, młody przyjacielu, pozwól zadać sobie jedno pytanie.
– Słucham, ale proszę o pośpiech.
– Wiesz zapewnie, Ahmecie, że Mingrelia jest to starożytna Kolchida.
– Tak, wiem o tem.
– Ta legendowa Kolchida, w której Jazon ze swemi Argonautami, przy pomocy czarownicy Medei zdobył złote runo, strzeżone przez ogromnego smoka i straszne buhaje, miotające ogień.
– Nie przeczę temu.
– Tutaj to nareszcie, w tych górach rysujących na horyzoncie, na tej skale Komli, panującej na tegoczesnem miastem Kutais. Prometeusz, skradłszy zuchwale ogień z nieba, przykuty został z rozkazu Jowisza, i tu sęp wiekuiście szarpie mu serce.
– Słyszałem o tem, odrzekł Ahmet, ale nic mnie to nie obchodzi, a powtarzam spieszę się bardzo. Czego więc pan żądasz?
– Oto żeby można parę dni pozostać w Mingrelli, dla zwiedzenia jej osobliwości, odrzekł nieśmiało Van Mitten.
– Czy zamierza pan zrobić taką propozycyę wujowi?
– Cóż znowu! dałoby znów powód do sprzeczki, a postanowiłem sobie strzedz się tego jak ognia.
– Bardzo rozumne postanowienie, rzekł Ahmet.
– I dlatego zwracam się z moją prośbą do przyjaciela mego Ahmeta.
– Myli się pan, odrzekł uprzejmie Ahmet, gdyż w tej chwili nie mówisz do przyjaciela swego Ahmeta.
– A do kogóż?
– Do narzeczonego Amazyi, a wie pan przecie że ten nie ma ani godziny do stracenia.
I wybiegł zająć się przygotowaniami do podróży. Van Mitten mógł więc tylko zrobić krótką wycieczkę za miasto, w towarzystwie wiernego ale nie wesołego Brunona.
O dwunastej w południe wszelkie przygotowania były ukończone, i mogli w dalszą puścić się drogę.
Keraban bardzo był zadowolniony że dotąd odbywają podróż w tak pomyślnych warunkach. Jakże to pochlebiało jego miłości własnej starego Turka, że niezadługo ukaże się władzom otomańskim na drugim brzegu Bosforu, drwiąc sobie z ich podatków i rozporządzeń. Redut-Kale leży o jakie 90 wiorst od granicy tureckiej, tak zanim upłynie dwadzieścia cztery godzin, najupartszy z Osmanlisów miał wkroczyć na ziemię turecką, gdzie będzie się czuł u siebie.
– Dalej! w drogę! mój siostrzeńcze, i niech Allach czuwa nad nami jak dotąd! zawołał wesoło.
Wsiedli do powozu, pocztylion trzasnął z bicza, i konie ruszyły galopem.
Droga ciągnęła się wśród pól urodzajnych. Wioski rozsiane tu i owdzie, odznaczały się tem że domki ich porozrucane były wśród pól kukurydzowych. Budowle te nie były stawiane w drzewa, ale z plecionek słomianych połączonych z sobą jakby koszykarską robotą. Van Mitten nie omieszkał zaznaczyć tego w swoich notatkach z podróży. W godzinę później dojechali do kolei żelaznej Poti-Tyflis; droga którą jechali przerzynała kolej, o jaką wiorstę po za stacyą Sakario.
Pocztylion zatrzymał powóz przed zamkniętą baryerą kolei. Szklane okna powozu były spuszczone, tak więc Keraban i jego towarzysze mogli widziéć co się działo przed nimi.
Pocztylion zaczął wołać na dróżnika, który się nie pokazywał. Keraban wyjrzał oknem.
– Tegoż jeszcze trzeba żeby ta szatańska kolej zagradzała nam drogę! Po cóż zamknęli tę baryerę, że nie możemy przejechać?
– Zapewnie pociąg ma przechodzić! rzekł Van Mitten.
Pocztylion ciągle wołał daremnie; dróżnik nie wychodził z domu strażniczego.
– A bodaj kark skręcił! krzyknął Keraban. Jak nie przyjdzie zaraz, pójdę sam otworzę baryerę!
– Cierpliwości, kochany wuju, rzekł powstrzymując go Ahmet; otóż i dróżnik.
Rzeczywiście wyszedł on z domku strażniczego, i spokojnie zbliżał się do powozu.
– Czy możemy przejechać? zapytał gniewnie Keraban.
– Możecie panowie, pociąg z Poti nie nadejdzie jak za dziesięć minut.
– Więc otwieraj prędzej! nie mamy czasu do stracenia.
– Dobrze, zaraz odsunę baryerę.
I najpierw odsunął barierę z drugiej strony drogi, potem zwrócił się do zamkniętej przed końmi, ale powolnie i obojętnie, jak człowiek nic sobie nie robiący z wymagań podróżnych.
Keraban niecierpliwił się do najwyższego stopnia.
Nareszcie baryery zostały otwarte i powóz miał przejechać, gdy w tejże chwili z drugiej strony wjechała gromadka konnych podróżnych. Był to jakiś turecki magnat jadący na przepysznym wierzchowcu, w towarzystwie czterech jeźdźców.
O ile można było wnosić z powierzchowności, była to jakaś znakomita osobistość. Miał lat trzydzieści kilka, wzrost wysoki, szlachetną postawę, oczy płonące ogniem namiętności, czoło marmurowo białe, brodę czarną, długą, usta nie umiejące się uśmiechać, zęby bardzo białe. Cała powierzchowność zdradzała człowieka ufającego w swoje stanowisko i majątek, nawykłego do zadawalniania wszelkich swoich żądz i zachciewek. Była to natura na wpół dzika, typ turecki pomięszany z arabskim.
Miał na sobie ubiór podróżny noszony przez bogatych Osmanlisów, będących jeszcze więcej Azyatami niż Europejczykami.
Gdy powóz dojeżdżał połowy szerokości drogi, i gromadka jeźdzców dojechała do tegoż miejsca, baryery były tak ciasne, że nie mogli przejechać jednocześnie obok siebie, i koniecznie powóz lub konno jadący musieli ustąpić. Powóz się zatrzymał, jeźdzcy także; ale zdawało się że nieznany bogacz nie myśli bynajmniej ustąpić Kerabanowi.
– Na bok! krzyknął Keraban.
– Ty sam skręć na bok! odparł nieznajomy, ani myśląc ustąpić.
– Ja dojechałem pierwszy.
– To odjedziesz drugi.
– Nie ustąpię!
– I ja toż samo.
Sprzeczka Turka z Turkiem mogła groźne przybrać rozmiary.
– Kochany wuju, rzekł Ahmet, cóż nam zależy…
– Bardzo wiele, mój siostrzeńcze.
– Przyjacielu Kerabanie, rzekł Van Mitten.
– Dajże mi pokój! krzyknął tonem który zamknął usta Van Mitten’owi.
Widząc na co się zanosi, dróżnik zawołał:
– Prędzej panowie! pociąg nadjedzie za chwilę! Prędzej!
Ale Keraban nie słuchał, otworzywszy drzwiczki wysiadł z powozu; towarzysze podróży poszli za jego przykładem.
Keraban podbiegł do nieznajomego jeźdca, i chwytając konia jego za uzdę, zawołał:
– Ustąpisz mi pan z drogi czy nie?
– Nie!
– Zobaczymy; chyba nie zna pan Kerabana!
– A pan Saffara.
Był to rzeczywiście Saffar, który po krótkie wycieczce do prowincyi kaukazkich, zdążał do Poti.
Samo usłyszenie nazwiska człowieka który uprzedziwszy go na stacyi zabrał wszystkie konie pocztowe, pobudziło Kerabana do gwałtownego gniewu. On miałby ustąpić temu na którego tyle się nazłościł i nawygadywał? Nigdy! choćby go koń jego miał stratować!
– A! więc to pan jesteś? Zatem na bok panie Saffar!…
– Naprzód! krzyknął Saffar do towarzyszy, dając znak aby przejechali gwałtem.
– Ależ prędzej! prędzej panowie; pociąg nadjeżdża! krzyknął dróżnik.
Jakoż słychać już było świst lokomotywy.
– Z drogi! krzyknął Keraban.
– Z drogi! krzyknął Saffar.
Lokomotywa nadjeżdżała. Przerażony dróżnik dał znak chorągwią aby zatrzymać pociąg… było już zapóźno…
Widząc że niepodobna mu już przejechać, Saffar cofnął się nagle. Brunon i Nizib odskoczyli na bok. Ahmet i Van Mitten pochwycili i odciągnęli Kerabana; pocztylion popędził konie, chcąc przejechać po za baryerę. Pociąg pośpieszny w tejże chwili przeleciał spiesznie i w pędzie zawadził o tylne koła powozu, który nie zdążył dostatecznie daleko usunąć się z drogi. Skutkiem uderzenia powóz został zgruchotany; pasażerowie nie uczuli nawet wstrząśnienia.
Nie posiadający się z gniewu, Keraban chciał rzucić się na przeciwnika; ale Saffar spiął konia i przebiegł wraz z orszakiem, nie racząc nawet spojrzéć na niego.
– Nędznik! nikczemnik!… krzyczał Keraban; niech no go tylko gdzie spotkam!…
– Cóż teraz poczniemy? rzekł Ahmet, powóz zgruchotany…
– Niech tam! odrzekł Keraban; ale mu nie ustąpiłem!
W tej chwili nadjechało kilku kozaków, odkomenderowanych do pilnowania porządku na kolei; widzieli oni całe zajście przy baryerze, zbliżywszy się więc do Kerabana, pochwycili go za kołnierz. Oburzony zaczął się rzucać i opierać; siostrzeniec i Van Mitten próbowali stanąć w jego obronie – daremnie! niedość że przekroczył przepisy policyjne odnoszące się do kolei żelaznych, ale pogorszył jeszcze sprawę swoją, stawianiem oporu władzy.
Pomimo krzyku i wygadywań Kerabana, ujęto go i odstawiono na stacyę Sakario, a biedny Ahmet, Van Mitten, Brunon i Nizib, stali strapieni przy rozbitym powozie.
– A to miła awantura! rzekł Van Mitten.
– Jak tu ratować wuja? Przecież nie możemy go opuścić! rzekł Ahmet.
We dwadzieścia minut później, nadjeżdżał pociąg pędzący z Tyflisu do Poti, i w oknie jednego wagonu ukazała się głowa Kerabana. Twarz jego poczerwieniała, oczy krwią nabiegły ze złości. Mniejsza już że go aresztowano, ale ci okrutni kozacy zmusili go wsiąść do wagonu i po raz pierwszy w życiu jechać koleją żelazną.
Trzebaż było wyzwolić go z tak niemiłego położenia, w jakiem postawił go szatański jego upór, i starać się zapobiedz aby to opóźnienie nie uniemożliwiło ich przybycia do Skutari w oznaczonym terminie.
Pozostawiając więc przy drodze bezużyteczne już szczątki rozbitego powozu, Ahmet wynajął wózek, pocztylion założył do niego odprzężone konie i jak można było najśpieszniej pędzili do Poti. Sześć mil drogi oddzielało ich od niego; przebyli je w trzy godziny.
Jak tylko przybyli do miasta, Ahmet i Van Mitten udali się zaraz do biura policyi, aby wyjednać uwolnienie biednego Kerabana. Tam dowiedzieli się że kazano mu zapłacić znaczną karę pieniężną, poczem polecono kozakom odprowadzić go do granicy. Trzeba więc było podążać za nim jak najśpieszniej i obmyśléć sposób odbycia tej drogi.
Ahmet chciał także dowiedziéć się co się stało z Saffarem. Powiedziano mu że opuścił już Poti, i odpłynął na sztemerze zarzucającym kotwicę w różnych portach Azyi Mniejszej. Nie mógł jednak dowiedziéć się gdzie się udał butny magnat, i dojrzał tylko w przestrzeni ostatnie kłęby dymu ze statku unoszącego Saffara do Trebizondy.