Keraban Uparty/Część pierwsza/Rozdział XII
←Rozdział XI | Keraban Uparty Część pierwsza Rozdział XII Juliusz Verne |
Rozdział XIII→ |
Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w XIX w.
|
Podróżni nasi zmieniwszy konie pocztowe, opuścili Odessę około pierwszej po południu. Keraban zajął miejsce po lewej stronie, Van Mitten po prawej, a Ahmet usiadł w środku. Bruno i Nizib siedzieli znowu w kabryolecie; więcej jednak spali niż rozmawiali z sobą.
Słońce jasnym świeciło blaskiem; powierzchnia fal morskich wydawała się szafirową, odbijając wyraźnie od szarych wybrzeży.
Zarówno jak w kabryolecie i w karecie, panowało milczenie, z tą jednak różnicą że jadący na wierzch spali, zaś siedzący w powozie zatonęli w myślach.
Keraban cieszył się swoim uporem, uśmiechając się rozkosznie na myśl że takiego dobrego figla wypłatał władzom otomańskim.
Van Mitten rozmyślał nad tą nieprzewidzianą podróżą, wielokrotnie zapytując sam siebie: po co on, spokojny obywatel holenderski wędruje bez najmniejszej potrzeby po drogach ciągnących się nad brzegami morza Czarnego, mogąc siedziéć sobie spokojnie na przedmieściu Pera, w Konstantynopolu.
Ahmet uspokoił się powoli, postanowił tylko nie oszczędzać pieniędzy upartego wujaszka, ilekroć za ich pomocą można będzie przyśpieszać podroż lub usunąć przeszkody jak najprędszego przybycia do Skutari. Zwracając się do wuja zapytał go jak najuprzejmiej, czy ułożył już sobie szczegółowy plan podróży.
– A jakże, mój siostrzeńcze, odrzekł Keraban; będziemy ciągle trzymać się drogi ciągnącej się w pobliżu wybrzeży morskich.
– Dokąd więc jedziemy obecnie?
– Do Koblewa, leżącego o dwanaście mil od Odessy: staniemy tam wieczorem.
– A gdzież się udamy z Koblewa?
– Będziem jechać całą noc aby około południa stanąć w Mikołajewie.
– Rzeczywiście będziem podróżować bardzo prędko… Lecz dojechawszy do Mikołajewa, czy nie chciałbyś kochany wuju, w przeciągu kilku dni dojechać do granic Kaukazu.
– A to jaki sposobem?
– Korzystając z kolei żelaznych południowej Rossyi: jadąc koleją na Aleksandrów i Rostów, oszczędzilibyśmy sobie co najmniej trzecią część drogi.
Usłyszawszy te słowa Van Mitten, trącił lekko łokciem towarzysza podróży:
– Daj pan pokój, szepnął, nie ma nawet o czem mówić, przyjaciel mój uczuwa nieprzeparty wstręt do kolei żelaznych.
Ahmet znał wprawdzie uprzedzenia wuja do tego zbyt nowoczesnego dla stronnictwa starych Turków sposobu podróżowania, liczył jednak na to, że z powodu zbiegu tak ważnych okoliczności. zechce może choć na ten raz wyrzec się niczem nieusprawiedliwionego przesądu.
Łudził się biedak! Keraban nie byłby chyba Kerabanem, gdyby choć na chwilkę najmniejsze jakieś nawet zrobił komu ustępstwo.
– Zdaje mi się że mówiłeś coś o kolei żelaznej? zapytał.
– Tak, mój wuju.
– I żądasz abym ja, Keraban, zgodził się na to czego jeszcze nigdy dotąd nie uczyniłem?
– Sądzę, kochany wuju że…
– Żądasz abym ja, Keraban, zgodził się na tak głupią jazdę i pozwolił się ciągnąć jakąś tam maszyną parową?…
– Gdyby wuj chciał raz sprobować…
– Ahmecie, widocznie nie zastanowiłeś się nad tem co mówisz.
– Ależ mój wuju…
– Powtarzam że mówisz bez zastanowienia, inaczej nie odważyłbyś się proponować mi coś podobnego.
– Wierzaj mi wuju, że wagony te…
– Wagony!… powtórzył Keraban, wymawiając ten cudzoziemski wyraz ze wstrętem i pogardą zarazem.
– Tak, wuju. Te wagony posuwające się po relsach…
– Relsach! zawołał Keraban. Cóż to za szkaradne wyrazy! czy nie zechcesz objaśnić mnie jakim mówisz językiem?
– Językiem tegoczesnych podróżników.
– No to przypatrzże mi się i powiedz sam czy choć cokolwiek jestem podobny do tegoczesnych podróżników, i czy taki jak ja człowiek może zgodzić się na to aby jechał wagonem ciągnionym przez ogniem buchającą maszynę? Co za potrzeba abym pozwolił poruszać się po jakichś relsach, kiedy mogę jechać karetą po trakcie?
– Ależ, mój wuju, skoro tyle zależy na pośpiechu…
– Przypatrz mi się, Ahmecie, i dobrze pamiętaj sobie o tem: gdyby nie było pojazdów jeździłbym wozami; gdyby nie było wozów, jechałbym konno; w braku konia, wsiadłbym na osła; w braku osła, poszedłbym piechotą; w braku nóg, posuwałbym się na kolanach; w braku kolan…
– Stój! przyjacielu Kerabanie, chyba już koniec na tem! zawołał Van Mitten, chwytając go za rękę.
– Mylisz się! odparł Keraban, w braku kolan czołgałbym się na brzuchu… tak, powtarzam, na brzuchu!
A zwracając się do Ahmeta, dodał żywo:
– Czy słyszałeś kiedy aby Mahomet jeździł do Mekki koleją żelazną?
Ahmet mógłby odpowiedziéć, że gdyby koleje istniały w owym czasie, Mahomet nie omieszkałby zapewnie jeździć niemi do Mekki, milczał jednak widząc że wuj mocno jest rozdrażniony. Keraban siedział zasępiony, powtarzając co chwila z urąganiem rozmaite cudzoziemskie nazwy używane przy drogach żelaznych.
Jakkolwiek jazda począ nie dorównywała kolei, pędzili jednak prędko nasi podróżni. Droga była dość dobra, koni nie brakowało na stacyach. Z woli wuja Ahmet zapisywał i płacił wszelkie wydatki w podróży, z czego korzystając szczodre podarki dawał pocztylionom, byle tylko galopem pędzili.
Wieczorem stanęli w Koblewie, a nazajutrz około południa przybyli do Mikołajewska; było to 28 sierpnia.
Trzy godziny zatrzymali się w hotelu aby wypocząć nieco i zjeść śniadanie, z czego Brunon bardzo był zadowolniony. Korzystając z tej sposobności, Ahmet napisał do Bankiera Selima, donosząc mu że dotąd podróż odbywają śpiesznie i szczęśliwie i zasyłają Amazyi najserdeczniejsze pozdrowienie, która siedziała milcząca w tej chwili na tarasie, myśląc o tak upartym wuju Ahmeta.
Van Mitten chcą odnieść jakąkolwiek korzyść z tej mimowolnej podróży, poszedł z Brunonem zwiedzić miasto Mikołajewsk, którego rozwój wzrasta ciągle z krzywdą Chersonu.
Od miasta tego oddzielało ich siedmnaście, mil, ciągnących się wśród niezbyt urodzajnej okolicy. Tu i owdzie rosły topole i wierzby. W pobliżu Dniepru, który ciągnie się przez trzysta przeszło mil i kończy się pod Chersonem, rozlegają się długie, trzciną zarosłe płaszczyzny, które wydawały się jakby upstrzone bławatkami; lecz gdy dał się słyszéć turkot powozu, bławatki owe odlatywały na skrzydłach, były to bowiem niebieskawe sójki, a krzykliwy ich świergot więcej raził uszy, niż świetne mieniące upierzenie bawiło oczy.
Dnia 29 sierpnia, równo ze świtem przybyli do Chersonu, potem zwrócili się ku przesmykowi Perekopskiemu, łączącemu Krym albo półwysep Taurycki, z wybrzeżami Rossyi południowej.
Ahmet wysłał z Chersonu drugi list do bankiera Selima, do Odessy. W drodze do Perekopu, Keraban zapytał siostrzeńca czy pamiętał i od niego serdecznie pozdrowić przyjaciela.
– Nie zapomniałem o tem, kochany wuju, a nadto zawiadomiłem bankiera Selima, że nie zaniedbujemy nic coby mogło przyśpieszyć nasz przyjazd do Skutari.
– Bardzo dobrze, mój siostrzeńcze, ilekroć zatrzymamy się w miejscowościach w których są biura pocztowe, nie zaniedbuj donosić Selimowi co się z nami dzieje.
– Najchętniej; tylko nie wiedząc nigdy naprzód gdzie się zatrzymamy, nie będę mógł nigdy odebrać odpowiedzi.
– Rzeczywiście, rzekł Van Mitten.
– Ale, rzekł Keraban zwracając się do niego, dziwi mnie, że ty przyjacielu, ani razu jeszcze nie pisałeś do szanownej pani Van Mitten? Taka obojętność może jej przykrość sprawić.
– Komu, pani Van Mitten?… zapytał Holender.
– No, tak, odrzekł Keraban.
– Pani Van Mitten jest zapewnie bardzo zacną osobą; jako kobiecie nie jej zarzucić nie mogę, ale jako towarzyszce życia…
Nie dokończył a po chwili dodał:
– Zkądże wam przyszło mówić o pani Van Mitten?
– Bo, o ile sobie przypominam, jest to bardzo miła osoba, rzekł Keraban. Pamiętasz, Ahmecie, jak chwaliłem, panią Van Mitten, powróciwszy z Roterdamu?
– Tak, kochany wuju.
– Nigdy nie zapomnę jak uprzejmie mnie przyjmowała.
– Aha!… zawołał Van Mitten.
– Jednakże przypominam sobie, że niekiedy miała pewne dziwactwa i kaprysy… Ale widać że to jest już właściwe wszystkim ludziom, trzeba więc albo zostać pustelnikiem, albo się nie żenić, rzekł Keraban.
– Mądre zdanie, odpowiedział Van Mitten.
– Czy, jak prawdziwa Holenderka, zawsze równie namiętnie lubi tulipany?
– A zawsze, odrzekł Van Mitten.
– Szczerze mówiąc, przyjacielu Van Mitten, zdaje mi się że jesteś nader oziębłym dla żony?
– Oziębłym! jest to jeszcze za gorące wyrażenie, odnośnie do moich dla niej uczuć!
– Co mówisz, przyjacielu?
– Mówię, odrzekł Holender, że nie miałem zamiaru ani jednem słówkiem wspomnieć o pani Van Mitten; ale ponieważ pytasz mnie o nią, przyjacielu, muszę więc zrobić ci pewne wyznanie…
– Wyznanie?
– Tak, przyjacielu Kerabanie!… Otóż wiedz o tem że rozłączyłem się z panią Van Mitten!
– Czy być może!… i to za zobopólną zgodą i na zawsze?
– Tak, odrzekł Van Mitten.
– Proszę opowiedz mi, przyjacielu, jak to było; jeźli nie wywoła to boleśnego wzruszenia…
– To dobre! z jakiego powodu mogłoby mnie to wzruszać!
– A więc mów proszę; jako Turek, nadzwyczaj lubię wszelkie podobne historyjki.
– Dowiedz się więc, przyjacielu Kerabanie, mówił Holender tak obojętnie, jakby opowiadał o kimś innym, że od dwóch lat pożycie nasze było nieznośne. Sprzeczaliśmy się o wszystko. O której godzinie kłaść się i o której wstawać; o której co dawać a czego nie dawać na obiad; czego używać lub nie używać za napój; jaka jest, była lub będzie pogoda; jakie i gdzie poustawiać meble; w którym pokoju napalić na kominku; czy otworzyć okna lub zamknąć drzwi; jakie rośliny posadzić w ogrodzie a jakie wykopać…
– To wam dopiero mile upływało życie! przerwał Keraban.
– Sam widzisz, przyjacielu… I tak coraz było gorzej, może i skutkiem łagodności mego charakteru, gdyż wolałem zawsze ulegać i ustępować, dla spokojności.
– Może to i najlepszy sposób, rzekł Ahmet.
– Przeciwnie, najgorszy jaki być może! zawołał Keraban, gotów sprzeczać się o to do upadłego.
– Tego już nie wiem, rzekł Van Mitten; dość że podczas ostatniej naszej sprzeczki, postanowiłem stawić opór… i upierałem się przy swojem jakby prawdziwy Keraban.
– Przez Allaha! to niepodobieństwo! zawołał Keraban, dobrze znający sam siebie.
– Tak!… a nawet jeszcze zawzięciej niż Keraban! zawołał Van Mitten.
– Mahomecie, mniej mnie w swej opiece! krzyknął Keraban; i on śmie utrzymywać że umie być upartszym ode mnie!
– Już co temu, to nikt chyba nie uwierzy! rzekł Ahmet tonem zdradzającym tak głębokie przekonanie, że aż wujowi jego słodko się zrobiło na sercu.
–No, no! przekonacie się zaraz, odrzekł spokojnie Van Mitten. Ostatnia nasza sprzeczka powstała z powodu tulipanów, tych prześlicznych kwiatów, liczących przeszło sto odmian. Jako prawdziwy amator, nie miałem tańszych cebulek jak po 100 florenów.
– Ośm tysięcy piastrów! zawołał Keraban, nawykły obliczać wszystko na turecką monetę.
– Tak, prawie ośm tysięcy piastrów, odpowiedział Holender. Otóż, czy uwierzycie! pewnego dnia pani Van Mitten poważyła się wyrwać prześliczną Valencyę aby na jej miejsce wsadzić Oko słońca… To już przebrało miarkę!… Stawiłem opór… ona upierała się… chciałem powstrzymać jej rękę… wydarła mi ją gwałtem i przyskakując do mojej Valencyi, wyrwała cebulkę.
– Strata: ośm tysięcy piastrów! rzekł Keraban.
– Wtedy, gniewem uniesiony, rzucam się na jej Oko Słońca i nogą gniotę na miazgę.
– Strata: szesnaście tysięcy piastrów! rzekł Keraban.
– Pani Van Mitten, rozzłoszczona, rzuca się na drugą Valencyę…
– Strata: dwadzieścia cztery tąsiące piastrów! rzekł znów Keraban, jak gdyby pisał obliczenie w swej księdze handlowej.
– Ja z mej strony odwzajemniam się zniweczeniem drugiego Oka Słońca…
– Strata trzydzieści dwa tysiące piastrów, obliczał dalej Keraban.
– Od tej chwili rozpoczęła się zacięta walka. Zaślepiona gniewem, pani Van Mitten porywa dwie nadzwyczaj kosztowne cebulki i rzuca je we mnie; każda kosztowała przeszło po dwa tysiące florenów…
– Strata: czterdzieści ośm tysięcy piastrów.
– Ja odrzucam w nią trzy równie kosztowne…
– Strata, siedmdziesiąt dwa tysiące piastrów…
– I tak cebulki tulipanowe padały jak grad, i utarczka jakiej nikt pewnie jeszcze nie widział trwała z pół godziny… Gdy zabrakło cebulek, zabraliśmy się do cieplarni… a tak przepadła cała moja bogata kolekcya!…
– Co razem kosztowało cię, przyjacielu Van Mitten? zapytał Keraban.
– Około 25,000 florenów, – ale pokazałem co mogę!
– Dwakroć sto tysięcy piastrów! zawołał Keraban, zabawka ta drogo cię kosztowała!…
– Następnie rozkazałem sprzedać moją nieruchomość i szacunek przelać do banku w Konstantynopolu, i zabrawszy mego wiernego Brunona, wyjechałem z Rotterdamu, przyrzekając sobie nie wracać tam póki pani Van Mitten nie opuści go…
– Hm! hm! mruknął Keraban.
– No cóż, przyjacielu Kerabanie, wiele też razy zdarzyło ci się okupić swój upór ceną 200,000 piastrów? zapytał Van Mitten.
– Oto upór mocą którego postanowił okrążyć morze Czarne, aby nie zapłacić dziesięciu parasów. Podróż ta będzie go niezawodnie drożej kosztować, niż pana kosztowała walka na cebulki tulipanowe.
– Mniejsza o to, niech kosztuje co chce, odrzekł oschle Keraban… Przyznaję, że według mnie, Van Mitten wolności swej nie okupił zbyt drogo.
W tejże chwili powóz dojechał do stacyi; zmieniono konie, a choć podróżni dość byli znużeni, na prośbę Ahmeta w dalszą puszczono się drogę i nareszcie dojechali do Perekopu, w głębi zatoki tegoż nazwiska, łączącej Krym z lądem za pomocą przesmyku czyli między morza Perekopskiego.