Keraban Uparty/Część pierwsza/Rozdział XIII


Rozdział XII Keraban Uparty • Część pierwsza • Rozdział XIII • Juliusz Verne Rozdział XIV
Rozdział XII Keraban Uparty
Część pierwsza
Rozdział XIII
Juliusz Verne
Rozdział XIV

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w XIX w.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Nasi podróżni przejeżdżają wskroś starą Tauridę, i z jakim zaprzęgiem z niej wyjechali.


Krym! ten starożytny Chersones taurycki, który zdaje się przeniesionym tu z najpiękniejszych okolic Włoch, z którego pan Ferdynand de Lesseps zrobiłby wyspę dwoma cięciami scyzoryka; zakątek o który ubiegały się wszystkie państwa pragnące posiąść cesarstwo Wschodu; stare państwo Bosforu podbijane kolejno przez Heraklean na trzysta lat przed erą chrześcijańską, a następnie przez Mitrydatesa Alainów, Gotów, Hunów, Węgrów, Tatarów, Genueńczyków. które Mahomet II uczynił podległem swemu państwu, a na koniec Katarzyna II przyłączyła stanowczo do Rossyi, w roku 1791.

Południowa część Krymu ze swym Czatyrdahem i amfiteatrem lasów dochodzących aż do morza, z kępami dzikich kasztanów, cyprysów, drzew migdałowych, szczodrzewu i uroczystych kaskad opisanych przez Puszkina, jest najpiękniejszym klejnotem w pośród prowincyi, ciągnących się od Azowskiego do Północnego morza. Tu wznosi się letni pałac cesarski Liwadia i wille największych magnatów rosyjskich.

Tu, w tej uroczej krainie, i umysł i oczy mają się czem zachwycać. Gdzie spojrzéć porozrócane są wioski tatarskie, osady greckie, miasta wschodnie ze swemi meczetami, minaretami, muezynami i derwiszami, monastery prawosławne, pałace hanów, pustelnie upamiętnione romantycznemi przygodami; miejsca święte, cel licznych pielgrzymek; góra żydowska należąca do plemiona karaimów, oraz dolina Józefata, na której według miejscowej legendy, miliony zamieszkujących przez wszystkie czasy te okolice, stawić się mają na odgłos trąby sądu ostatecznego.

Ileż to ciekawych miejscowości mógłby tu zwiedzić Van Mitten! ile zanotować wrażeń doznanych w tym kraju który zwiedzał tak nadspodziewanie! Ale, niestety! przyjaciel jego nie podróżował dla poznania przebywanych krajów, a Ahmet, który z resztą znał już te okolice, nie darowałby mu ani godzinki, aby mógł je choć pobieżnie obejrzéć.

Przejeżdżając tak przez Krym, nie potrzebowali okrążać morza Azowskiego, coby przedłużało drogę o jakie 150 mil. Powóz toczył się po wązkim przesmyku; z jednej strony ciągnęła się zatoka Perekopu, z drugiej bagna Siwaszu, znane więcej pod nazwą Zgniłego morza, obejmującego dwa miliardy metrów przestrzeni, zasycanego wodami Tauridy i morza Azowskiego.

W pobliżu bagnisk Siwaszu ciągnie się kolej wiodąca z Aleksandrowska do Sewastopola, i Keraban chcąc nie chcąc musiał słyszéć przeraźliwy świst lokomotyw przelatujących po relsach. Nazajutrz, 31 sierpnia, droga ciągnęła się ciągle wśród drzew zieleni. Tu i owdzie wznosiły się drzewa oliwne, których wiatrem poruszane liście zdawały się jakby posrebrzone; cyprysy tak ciemne iż wyglądały jak czarne, wspaniałe dęby i rozmaite wysokie krzewiny, a na wzgórzach piętrzyły się winnice.

Gdy dzień zawitał, podniosły się mgły gęste i niezdrowe, które rozeszły się dopiero za pojawieniem się promieni słonecznych.

Tu okolica była puściejsza i nie tak lesista. Tu i owdzie pasły się po polach wielkie dromadery, co przypominało puszcze arabskie. Cała miejscowość przedstawiała nader pierwotny pozór, ale za to w odosobnionych domkach wiejskich, przechowała się jeszcze starodawna tatarska gościnność. Każdy przechodzeń może wejść do nich, nasycić pragnienie i głód przy zastawionym zawsze stole, i odejść zapłaciwszy jednem słowem „dziękuję”.

Wieczorem stanęli w małem miasteczku Arabat.

Tam, na piasku, wznosi się forteca, u stóp której wznoszą się tu i owdzie domki. Nadzwyczaj gęsto rosnący po zagonach koper, służy za ukrycie gromadom swojskich węży, a całe rozległe pola zasadzane są kawonami.

Była dziewiąta wieczorem, gdy powóz zatrzymał się przed zajazdem dość skromnej powierzchowności; był to jednak najlepszy w tej mieścinie. Ale na krańcach Chersonesu nie można być bardzo wybrednym.

– Siostrzeńcze Ahmecie, rzekł Keraban, już kilka dni i nocy z kolei, pędzimy bez wytchnienia, zatrzymując się jedynie na stacyach pocztowych; otóż przyznam ci się że z przyjemnością odpocząłbym kilka godzin w łóżku, choćby hotelowem.

– O! ja bardzo byłbym rad temu, rzekł przeciągając się Van Mitten.

– Lecz czyż można tracić dwanaście godzin czasu, w podróży mającej trwać sześć tygodni! zawołał Ahmet.

– Czy chcesz abyśmy zaczęli rozprawę zostać czy nie zostać? zapytał Keraban ostrym tonem jaki często przybierał.

– O! nie, nie! kochany wuju odrzekł Ahmet; skoro tylko potrzebujesz wypocząć…

– Tak jest, i nie tylko ja ale i Van Mitten i Brunon, i zapewnie nawet Nizib.

– Panie Keraban, rzekł ośmielony pytającem jego spojrzeniem Brunon, jest to pomysł tak rozumny, że mogliby pozazdrościć go panu mędrcy całego świata, – a cóż dopiero jeźli jeszcze pożywna wieczerza usposobi nas do snu.

Zapasy żywności jakie zebrali z sobą były już prawie wyczerpane, należało więc oszczędzać ich do czasu przybycia do Kerczu, dużego miasta na półwyspie tegoż nazwiska, gdzie można będzie zaopatrzyć się w nią obficie. Na nieszczęście, jeźli łóżka w zajeździe dość były wygodne, za to kuchnia i spiżarnia wiele zostawiały do życzenia. We wszystkich porach roku, mała tylko liczba turystów pojawia się na krańcach Tauridy; głównym klientami oberży w Arabat bywają głównie kupcy i handlujący solą, jadący z Kerczu do Perekopu, a ci wcale nie są wybredni tak pod względem noclegu jak i pod względem pożywienia.

Tak więc Keraban i towarzysze jego musieli poprzestać na skromnej bardzo wieczerzy; podano im narodową potrawę, półmisek ryżu z kurą, ale tak twardą, że tylko ostre zęby Kerabana podołać jej mogły. Uparty zawsze i tym razem nie chciał ustąpić. Potem podano mleko zsiadłe, a nakoniec dość smaczne placuszki, zwane tam „katlamas”.

Nazajutrz, dnia 2 września, Ahmet zerwał się równo ze wschodem słońca, i udał się do urzędu pocztowego dla zamówienia koni. Te któremi przybyli wczoraj, tak były zmęczone długą i ciężka drogą, iż chcąc jechać niemi dalej, potrzebaby pozwolić im odpocząć przynajmniej przez dwadzieścia cztery godzin.

Ahmet liczył na to że konie dostanie zaraz, każe zaprządz i zajechać przed oberżę, aby wuj jego i Van Mitten mogli zaraz wsiąść do powozu i udać się niezwłocznie w dalszą podróż, drogą ku Kerczowi. Trafił łatwo do biura pocztowego, ale w stajni jego nie było ani śladu koni, i poczmistrz nie mógł ich dać za największą nawet zapłatę.

Ahmet, srodze strapiony, wrócił do zajazdu, w którym towarzysze podróży oczekiwali gotowi do wyjazdu, a nawet Keraban zaczynał się już niecierpliwić.

– Cóż to, wracasz bez powozu? zapytał wchodzącego siostrzeńca, czyż mamy piechotą pójść na stacyę?

– Niestety! kochany wuju, na nicby się to nie zdało, odrzekł Ahmet, nie ma ani jednego konia!

– Co znowu!… zawołał Keraban.

– I jutro dopiero będziemy mogli ich dostać.

– Jutro?…

– Stracimy dwadzieścia cztery godzin! rzekł z boleścią Ahmet.

– Co! mielibyśmy stracić dwadzieścia cztery godzin, krzyknął Keraban, ależ ja nie chcę stracić ani dziesięciu, ani pięciu, ani nawet jednej!

– Jednakże jeśli nie ma koni… rzekł Van Mitten uspakajając zaczynającego się już unosić przyjaciela.

– Co to jest nie ma?… muszą być i będą!… zawołał Keraban, i wszyscy poszli do biura pocztowego.

Gdy dochodzili do niego zobaczyli poczmistrza stojącego na ganku, z miną człowieka najmocniej przekonanego że nikt nie zdoła go zmusić aby dał czego nie ma.

– Nie masz pan koni? zapytał ostro Keraban.

– Tylko te któremi panowie przyjechali, a są tak zmęczone że dalej iść nie mogą.

– I z jakiegoż to powodu nie ma koni na stacyi?

– Bo zabrał je jakiś bogaty Turek jadący do Kerczu, zkąd, przez Kaukaz, ma się udać do Poti.

– Bogaty Turek! krzyknął Keraban. Zapewnie jeden z tych tegoczesnych Osmanlisów przekształconych według europejskiej mody!… A! to już nadto!… nie dość że zawadzają nam na ulicach Konstantynopola, trzebaż jeszcze spotykać ich na drogach Krymu!… Cóż to za jeden?

– Tyle tylko wiem że nazywa się Saffar, odrzekł obojętnie poczmistrz.

– I dlaczegoż pozwoliłeś pan sobie oddać wszystkie konie temu jegomościowi, zapytał pogardliwie Keraban.

– Ponieważ przyjechał na stacyę kilkanaście godzin pierwej niż pan, konie były wolne, nie miałem więc powodu odmówienia ich.

– Przeciwnie! był bardzo ważny.

– Bardzo ważny? zapytał poczmistrz.

– Ma się rozumieć, skoro ja miałem przyjechać.

I cóż to było na to odpowiedziéć? To też poczmistrz popatrzył drwiąco na Kerabana, i chciał wejść do domu, ale tenże go zatrzymał, mówiąc:

– Czy są konie, czy nie, mniejsza o to! ja muszę jechać natychmiast!

– Natychmiast – bez koni?

– To je pan wynajdź!

– Nie ma koni w całem Arabat.

– Znajdź pan choć parę, choć jednego… wreszcie choćby pół – ale znajdź koniecznie! wołał coraz więcej unoszący się Keraban.

– Lecz jeśli nie ma koni w całem mieście, odezwał się pojedynczo Van Mitten.

– Muszą być! krzyknął Keraban.

– Może mógłbyś pan wynająć nam muły? – rzekł Ahmet.

– Niechby już i muły!… poprzestałbym wreszcie i na nich; rzekł Keraban.

– Nie widziałem nigdy mułów w tej okolicy, odrzekł poczmistrz.

– No to jednemu może się teraz przypatrzéć, szepnął Brunon do ucha swemu panu wskazując oczami Kerabana; chyba nie ma na świecie upartszego muła.

– To może znalazłyby się osły? rzekł znów Ahmet.

– Nie ma ani mułów ani osłów.

– Nie ma osłów! krzyknął Keraban. Cóż to, drwisz sobie ze mnie czy co? Nie ma osłów w całym kraju! któż temu uwierzy?…

I mówiąc to popatrzył gniewnie na prawo i na lewo, na garstkę krajowców jacy zgromadzili się przed stacyą.

– Gotówby ich zaprządz dó swej karety! szepnął Brunon Nizibowi.

– Tak… ich lub nas!… odrzekł tenże, jako dobrze znający swego pana.

Nie ulegało wątpliwości że ponieważ bez koni, mułów lub osłów, niepodobna odjechać, trzeba więc będzie chcąc nie chcąc zatrzymać się dwadzieścia cztery godzin. Jakkolwiek Ahmet boleśnie uczuwał tę zwłokę, chciał jednak przekładać wujowi że nie można nie poddać się tak bezwzględnej konieczności, gdy wtem Keraban zawołał:

– Sto rubli temu kto mi wynajdzie jaki zaprząg!

Słowa te silne wywarły wrażenie na obecnych; jeden z nich zbliżył się do Kerabana mówiąc:

– Panie Turku, ja mam na sprzedaż dwa dromadery!

– Kupuję twoje dromadery! odrzekł Keraban.

Kareta zaprzężona w dromadery! tego chyba nikt jeszcze nie widział! Otóż osobliwość tę mieli zobaczyć mieszkańcy Arabatu.

Targ stanął niebawem; Keraban zapłacił dromadery trzy razy więcej niż były warte, ale cóż go to obchodziło! Włożono uprząż na dromadery, a były właściciel przyjął na siebie obowiązek pocztyliona, naturalnie za hojne bardzo wynagrodzenie. Usadowił się na dromaderze, powożąc jakby z konia, i kareta popędziła z niemałem zadziwieniem mieszkańców Arabatu i z większem jeszcze zadowolnieniem podróżnych.

Wieczorem dojechali do stacyi odległej o dwanaście mil od Arabatu; i tu koni nie było na przeprząg, bo znów zabrał je bogaty Saffar. Trzeba więc było zanocować, aby dromadery mogły wypocząć. Wyjechali nazajutrz rano, trzeciego września; przebyli w ciągu dnia mil siedmnaście, przenocowali i następnego dnia wieczorem stanęli w Kerczu.

Keraban i towarzysze jego wyjechali 17 sierpnia, tak więc po dziewiętnastu dniach podróży, odbyli trzy siódme części drogi, to jest blizko mil 300, pozostawało tedy jeszcze 400 mil. Jeźli jeszcze przez dwadzieścia sześć dni pozostających do 30 września, podróż pójdzie im równie pomyślnie, to w oznaczonym przeciągu czasu, zdołają objechać morze Czarne.

Mam jednak jakieś przeczucie że wszystko to źle się skończy! powtarzał często Brunon swemu panu.

– Dla mego przyjaciela Kerabana?

– Dla pana Kerabana… lub też dla jego towarzyszy!