Kiedy znów będę mały/Więc raz leżę w łóżku...
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kiedy znów będę mały |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1925 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa – Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Więc raz leżę w łóżku, — nie śpię i myślę:
— Gdybym był wiedział wtedy, wcale nie chciałbym urosnąć. Sto razy lepiej być dzieckiem. Dorośli są nieszczęśliwi. Wcale tak nie jest, że dorośli mogą robić, co chcą. Nam mniej jeszcze wolno, niż dzieciom. Cięższe mamy obowiązki. Więcej mamy zmartwień. Rzadziej mamy myśli wesołe. Już nie płaczemy — to prawda — ale chyba dlatego, że nie warto płakać. My tylko ciężko wzdychamy.
I westchnąłem.
Westchnąłem ciężko, głęboko: że już trudno, — przepadło. Nikt nic nie poradzi. Nigdy już dzieckiem nie będę. Nic tu żal nie pomoże.
Ale jak tak westchnąłem, zrobiło się nagle ciemno. Zupełnie ciemno. Nic nie widzę. Tylko dym jakiś. Aż w nosie kręci.
Zaskrzypiały drzwi. Przestraszyłem się. Jakieś maluśkie światełko się pokazało. Jak gwiazdka.
— Kto to?
A gwiazdka płynie przez ciemność — i coraz bliżej — do mnie. Już koło łóżka, już na poduszce.
Patrzę, a to maleńka latarka. A na poduszce stoi mały człowieczek. A na głowie ma czerwony, wysoki kapelusz. I siwą brodę. — No, — krasnoludek. — Tylko zupełnie mały, — jak palec.
— Jestem.
Uśmiecha się i czeka.
I ja się uśmiechnąłem. Bo myślałem, że mi się tak śni. Dorosłemu też się czasem przyśni dziecinny sen, — że aż się dziwi: skąd to się wzięło.
A krasnoludek mówi:
— Wezwałeś mnie, więc przybyłem. Czego chcesz. Tylko prędko.
On nie mówi, tylko jakoś ćwierka. Ale cicho, cichutko. A ja słyszę i rozumiem.
— Wezwałeś mnie, — mówi, — a teraz nie wierzysz.
I zaczął bujać latarką: w prawo, w lewo, w prawo, w lewo.
— Nie wierzysz, — mówi. — Dawniej ludzie zajmowali się czarami. Teraz w czarnoksiężników, w krasnoludki i wróżki wierzą tylko dzieci.
Buja latarką i kiwa głową. A ja boję się nawet ruszyć.
— Powiedz jakieś życzenie. Spróbuj. Co ci to szkodzi?
Poruszyłem ustami, żeby się go zapytać, a on już się domyślił, — już wie.
— Wezwałeś mnie Westchnieniem Tęsknoty. Ludzie myślą, że zaklęcia — to koniecznie muszą być wyrazy. A nie, a nie, a nie.
Kiwa głową, że nie. Przestępuje z nogi na nogę. Tak śmiesznie. I latarką swoją w prawo i w lewo. A ja czuję, że już zasypiam. I oczy szeroko otwieram, żeby nie zasnąć. Bo mi szkoda.
— No, patrz, — mówi krasnoludek, — patrz, jakiś ty uparty. Śpiesz się, bo sobie pójdę. Mnie nie wolno być długo. Będziesz potem żałował.
Już nawet chcę powiedzieć życzenie, ale nie mogę. Może już jest tak na świecie, że łatwo mówić, jeśli się tak sobie pragnie, a trudno, jeśli chce bardzo.
Widzę, że krasnoludek zmartwiony. Żal mi go. Ale nie mogę.
— No, pozostań w spokoju. Szkoda.
I już odchodzi. I teraz dopiero powiedziałem cicho i prędko:
— Chcę znów być dzieckiem.
Wrócił — zakręcił się jakoś — i latarką prosto w oczy. I coś powiedział, ale nie słyszałem. Nie wiem, jak wyszedł. A kiedy się rano obudziłem, pamiętałem wszystko.
Rozglądam się ciekawie po pokoju.
Nie, nie śniło się wcale.
Prawda.