Klejnoty amazonki/5
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Klejnoty amazonki |
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 6.7.1939 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Tytuł cyklu: Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Następnego ranka Raffles zerwał się z łóżka świeży i wypoczęty. Wykąpawszy się we wspaniałej łazience, zadzwonił na kamerdynera.
— Musisz udać się niezwłocznie do administracji „Timesa“ — rzekł do starego służącego. — Zapytasz się, czy przyszły jakieś odpowiedzi na umieszczone we wczorajszym numerze ogłoszenie. Jeśli tak, przyniesiesz mi je do domu. Gdyby cię pytano o szczegóły, odpowiesz, że nie wiesz o niczym.
Gaston wziął z rąk swego pana gazetę, w której wspomniane ogłoszenie zakreślone było czerwonym ołówkiem. Po jego wyjściu Raffles zaczął ubierać się. W lustrze stwierdził z zadowoleniem, że wygląda jak typowy sztukmistrz cyrkowy. Kilka umiejętnymi pociągnięciami ołówka nadał swej twarzy zgoła specyficzny wyraz. Na oczy nasunął zniszczoną cyklistówkę, a do kieszeni marynarki wsunął kolorową chusteczkę oraz pudełko papierosów najpośledniejszego gatunku.
Tak wystrojony, udał się do pokoju jadalnego.
Charley Brand wyglądał przez okno na ulicę. Dzień był ponury. Za oknami wisiała gęsta, typowo londyńska mgła. Na odgłos kroków Charley odwrócił się.
— Wielkie nieba, Edwardzie, — zawołał ze zdumieniem. — Wyglądasz wspaniale. A jak ja ci się podobam?
Raffles spojrzał nań badawczo.
— Zupełnie nieźle. Tylko maleńka uwaga: chłopcy stajenni nigdy nie wiążą tak krawatów.
Związał krawat mocna na węzeł i przesunął go na lewą stronę.
— Teraz jest dobrze — rzekł z zadowoleniem.
— Dzięki Bogu — mruknął Charley. — A kiedy mam się przeobrazić w amazonkę?
— Sam jeszcze nie wiem... Możliwe, że będzie to niepotrzebne. Będzie to zależało od posunięć hrabiego Highburna. Postanowiłem dostać się do cyrku tylko po to, aby pokrzyżować jego plany wobec Olgi Dimitriew.
Zdążyli zjeść spokojnie śniadanie, gdy w jadalni zjawił się Gaston. Trzymał w ręku dwa listy. Wręczył je swemu panu, który otworzył koperty.
— To z Hipodromu — rzekł, odkładając jeden z listów na bok. — To mnie nie interesuje.
Rzucił skolei okiem na drugi list.
— Wspaniale — zawołał z zadowoleniem — posłucha tylko:
„Szanowny Panie! W odpowiedzi na ofertę, umieszczoną we wczorajszym numerze „Timesa“, uprzejmie proszę o przybycie do mego biura. Jeden z członków Tria Bellini złamał nogę i zmuszony jestem znaleźć zastępcę.
Z poważaniem Albert Althoff“.
— Czy nie mówiłem — zawołał Raffles z radością. — Jesteśmy na doskonałej drodze.
— Słusznie, Edwardzie... Musimy tylko dowiedzieć się czy i ja otrzymam zajęcie.
Raffles schował list do kieszeni i wraz ze swym sekretarzem, wyszedł z willi.
Wsiedli do autobusu, a następnie zamienili ten środek lokomocji na kolej podziemną.
Cyrk rozbił swe namioty na wielkiej polanie jednego z przedmieść Londynu. Panował tam jeszcze chaos i nieporządek. Raffles poruszał się wśród tego zgiełku z właściwą sobie swobodą. Nagle zastąpił mu drogę jakiś parobek, o niemiłej, brutalnej twarzy.
— Czego tu się pan pętasz? — zagadnął go ostro.
Raffles zmierzył go zimnym spojrzeniem.
— Nie przypuszczasz chyba, że ci zechcę odpowiedzieć? Wódka cuchnie od ciebie zdaleka.
Parobek zbliżył się jeszcze bardziej do Rafflesa i począł wymachiwać pięścią tuż pod jego nosem.
— Przyjrzyj się tej pięści, głupcze.
Raffles począł oglądać pięść z udanym zainteresowaniem i gwizdnął przeciągle:
— Wygląda nieźle — rzekł. — Trochę zbyt czerwona, ale z pewnością silna.
Dokoła nich poczęła zbierać się grupka ciekawych. Tu i owdzie rozległy się pod adresem parobka dopingujące nawoływania.
Raffles rozejrzał się dokoła wzrokiem tak obojętnym, jak gdyby jego osoba w ogóle nie wchodziła tu w grę. Napastnik stawał się tymczasem coraz pewniejszy siebie i coraz bezczelniejszy. Podsunął drugą pięść pod nos Tajemniczemu Nieznajomemu i zawołał:
— A jak ci się ta pięść podoba?
— Bliźniaczo podobna do poprzedniej — odparł Raffles. — A może chciałbyś obejrzeć i moje pięści?
Podniósł do góry swe zaciśnięte delikatne, lecz mocne dłonie.
— Damskie paluszki — mruknął pogardliwie brutal. — Dobre tylko do całowania.
— Przekonasz się zaraz o ich wartości — odparł Raffles z pogardą.
Stajenny zrzucił z siebie marynarkę, podwinął rękawy brudnej koszuli i stanął w pozycji, gotów do walki. John Raffles nie wyjął nawet papierosa z ust, rozpiął tylko swą marynarkę i rozejrzał się szybko za siebie, chcąc sprawdzić, czy ma dość miejsca. Jednym uderzeniem pięści w podbródek rozciągnął swego przeciwnika na ziemi. Dokoła rozległ się szmer podziwu. Raffles nie spojrzał nawet na leżącą na ziemi ofiarę, skinął na swego sekretarza i ruszył naprzód. Po kilku krokach znalazł się naprzeciw mężczyzny w stroju dżokejskim. Był to Albert Althoff we własnej osobie.
— Cóż to za harmider? — zawołał. — Ile razy mówiłem wam, że nie życzę sobie bójek na moim terenie. Kim pan jest? — zwrócił się do Rafflesa. — Jak pan śmie przychodzić tutaj i rozbijać moich ludzi?
— Nazywam się Wiliam Stanton — odparł Raffles — zgłosiłem się na skutek oferty, złożonej do administracji „Timesa“. Nie poczuwam się do żadnej winy. To właśnie pański człowiek zaczepił mnie i zaatakował brutalnie. Kazał mi podziwiać swoje pięści... Zastosowałem się do jego życzenia, a że przy okazji zawadziłem o niego moimi pięściami, to już sprawa przypadku...
Raffles powiedział to takim tonem, że właściciel cyrku uśmiechnął się mimowoli. Okiem znawcy obrzucił atletycznie zbudowanego mężczyznę i dał mu znak, aby udał się za nim. — Po chwili znaleźli się obaj w biurze.
— Kogo sprowadzili pan ze sobą? — zapytał, wskazując na Branda.
— Kolegę podobnie jak i ja bez pracy... Znam go od lat, i mogę zaświadczyć, że doskonale obchodzi się z końmi... Pracowałby chętnie za niską opłatą.
— Dobrze, niech wejdzie... — mruknął pod nosem dyrektor.
Biuro mieściło się w namiocie, którego ściany obwieszone były fotografiami artystek filmowych i koni. Na ziemi wałęsały się żelazne ciężary. Albert Althoff wskazał swym gościom dwa wyplatane stołki i rzekł do Rafflesa:
— Niech się pan rozbierze.
Raffles spojrzał na niego ze zdumieniem.
— Czy to konieczne? — zapytał.
— Oczywiście... Inaczej nie mogę ocenić pańskiej budowy?
— Wystarczy chyba, że rozbiorę się tylko od góry? — odparł Raffles, który w pośpiechu zapomniał zmienić swą wytworną bieliznę.
— Tak, to wystarczy. Spiesz się pan, bo mam mało czasu.
Raffles ściągnął z siebie zręcznie marynarkę wraz z koszulą. Dyrektor zbliżył się do niego i począł oglądać go. Dotknął jego bicepsów i mruknął z ukontentowaniem:
— A teraz niech mi pan pokaże, co pan potrafi.
Bez słowa, Raffles podniósł z ziemi parę ciężkich halterów, wyprostował ręce i uniósł je do góry tak, jak gdyby trzymał w nich... lekkie słomki.
Dyrektor spojrzał na niego z podziwem:
— Widzę, że nie jest pan pierwszy lepszy... Jak pan sądzi, ile te haltery ważą?
— Nie wiem dokładnie... Przypuszczam, że od situ dziesięciu do stu dwudziestu funtów?
— Myli się pan!... Ważą sto pięćdziesiąt i niewielu ludzi potrafi unieść je z ziemi bez wysiłku... Ciekaw jestem. czy potraficie zastąpić chorego kolegę w Trio Belliniego... Numer ten umieściłem już w programach i trudno by mi było go skreślić.
Rozpoczęła się rozmowa, pełna fachowy wyrażeń. Raffles czynił wrażenie cyrkowca, doskonale obeznanego ze swoim zawodem. W kwadrans później, Raffles i Charley Brand mieli już w kieszeni tygodniowe kontrakty.
— Udało nam się doskonale — rzekł Raffles, gdy znaleźli się na ulicy.
— Czy nie boisz się próby?
— A dlaczego miałbym się bać? Pewien jestem, że w pół godziny nauczę się wszystkich sztuczek „Tria Bellini“... Poćwiczę trochę na przyrządach w naszej sali gimnastycznej i to wystarczy.
Nagle Brand zatrzymał się i chwycił Rafflesa za rękę...