Kobieta o aksamitnym naszyjniku/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kobieta o aksamitnym naszyjniku |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Hoffman był człowiekiem nagłych przejść. Po placu Rewolucji i zgiełkliwym tłumie zgromadzonym około rusztowania, po niebie mrocznem i krwi, potrzeba mu było blasku i żyrandoli, tłumu wesołego, kwiatów — słowem, życia. Nie był zupełnie pewny, czy widok, jakiemu był obecny, zatrze mu się w ten sposób w myśli, lecz chciał przynajmniej sprawić rozterkę oczom i przeświadczyć się, że są jeszcze ludzie, którzy żyją i śmieją się.
Skierował się więc do Opery: ale doszedł tam sam nie wiedząc jak. Postanowienie szło przed nim, a on poszedł za niem, jak ślepy za psem, podczas gdy umysł podwiewał w kierunku przeciwnym, poprzez wrażenia z goła odmienne.
Jak na placu Rewolucji, tak tłum był i na bulwarze, kędy w owe czasy znajdował się teatr Opery, tam, gdzie dziś znajduje się teatr Porte-Saint-Martin.
Hoffman zatrzymał się przed tym tłumem i spojrzał na afisz. Grano „Sąd Parysa“ pantominę taneczną w trzech aktach, układu imcipana Gardela młodszego, syna tanecznika Marji Antoniny, który później był mistrzem baletów cesarskich.
— Sąd Parysa — pomrukiwał poeta patrząc w afisz, jakby chciał za pomocą oczu i słuchu wbić sobie do głowy znaczenie tych dwóch słów: „Sąd Parysa“.
Daremnie powtarzał zgłoski składające tytuł baletu, zdawały mu się one pozbawione znaczenia, tak dalece myśl jego trudziła się nad odrzuceniem okropnych, przepełniających ją wspomnień; nie mógł narazie trafić na domysł, że dzieło imcipana Gardela młodszego wykrojone jest z Iljady Homera.
Jakaż to szczególna epoka, gdzie w jednym i tym samym dniu widziało się zrana, wyrok skazujący na śmierć, wykonanie wyroku i godzinie czwartej, wieczorem tańce, a po tych wszystkich wzruszeniach można było samemu za powrotem dostać się do ciupy.
Hoffman doszedł do przekonania, że jeśli kto inny nie powie mu, co grają, to on sam się nie domyśli, i może zwarjuje przed tym afiszem.
Podszedł do jakiegoś grubego jegomościa stojącego w końcu szeregu z żoną, i zapytał:
— Panie, co to grają dzisiaj?
— Widzisz pan przecież na afiszu — odparł gruby jegomość — grają „Sąd Parysa“.
— „Sąd Parysa“... — powtórzył Hoffman. — A! tak. Sąd Parysa, wiem, co to jest.
Gruby jegomość spojrzał na tego dziwnego młodzieńca, i wzruszył ramionami z miną najgłębszej pogardy dla ignoranta, który w tym czasie wielce mitologicznym, mógł na chwilę zapomnieć o tem, co znaczył sąd Parysa.
— Chcesz mieć objaśnienie baletu, obywatelu? zawołał sprzedawca librett, podchodząc do Hoffmana.
— I owszem, proszę.
Był to jeden dowód więcej, że nasz bohater idzie do teatru, a bardzo on takiego dowodu potrzebował.
Otworzył libretta i rzucił na nie okiem.
Książeczka była wydrukowana zalotnie, na pięknym papierze białym i wzbogacona wstępem autora.
— Co za osobliwa istota, ten człowiek! — myślał sobie Hoffman patrząc w kilka wierszy tego wstępu, których jeszcze nie czytał, ale miał czytać — jak to on, wchodząc w skład wspólnego ciała ludzkiego, idzie sam samotnie i obojętnie po drodze interesów i ambicji osobistych! Oto naprzykład, ten pan Gardel młodszy, który wystawił pierwszy raz swój balet w dniu 5-ym marca 1793 roku, to jest, w sześć tygodni po śmierci króla, czyli, po jednym z największych wypadków świata. W dniu, w którym przedstawiono pierwszy raz ten balet, autor doznawał wrażeń osobistych wpośród wrażeń ogólnych; serce mu biło, kiedy go oklaskiwano; a gdyby mu w tej chwili mówili o owym wypadku wstrząsającym światem i wspomniano imię Ludwika XVI-go, zawołałby: Ludwik XVI-ty, kto to jest? Potem, jak gdyby od dnia, w którym oddał swój balet publiczności, cała ziemia nie powinna mieć innego zajęcia nad ten ewenement choreograficzny, napisał wstęp objaśniający jego pantominę. Przeczytajmy więc jego przedmowę, i zobaczmy, czy, ukrywając datę dnia kiedy była napisana, znajdę tam ślad rzeczy, wpośród których się narodziła.
Hoffman oparł się o balustradę teatru, i oto co przeczytał:
„Zawsze uważałem w baletach o akcji dramatycznej, że efekty dekoracyjne i zabawy urozmaicone a przyjemne, najwięcej ściągały publiczności i oklasków".
— Trzeba przyznać, że ten człowiek ciekawą uczynił uwagę — pomyślał Hoffman, nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu na tę pierwszą naiwność. Jakto! On zauważył, że w baletach efekty dekoracyjne i zabawy przyjemne najbardziej ściągają publiczność. Jak to grzeczne dla takich panów jak Haydn, Pleyel i Méhul, którzy ułożyli muzykę do Sądu Parysa! Czytajmy dalej:
„Według tej uwagi, szukałem przedmiotu mogącego się nadać do uwydatnienia wielkich talentów, jakie Opera paryska posiada w zakresie tańca, a mnie dozwalającego rozszerzyć ideje nastręczone przez przypadek. Historja poetyczna jest gruntem niewyczerpanym, który mistrz baletu uprawiać winien; grunt to nie bez cierni, ale trzeba je umieć odgarniać, aby zerwać róże“.
— No! to już frazes godny oprawienia w złote ramy! — zwołał Hoffman. — To tylko we Francji można takie rzeczy pisać.
I wciąż patrzył w libretto, gotując się dalej zagłębiać w to pismo, które zaczynało go bawić; ale umysł jego oderwany od istotnego zajęcia, zwracał się doń powoli; litery gmatwały się w oczach zadumanego, wypuścił z ręki „Sąd Parysa", utkwił wzrok w ziemię i szepnął:
— Biedna kobieta!
To cień pani Dubarry raz jeszcze przemknął przez myśl młodzieńca.
Potrząsnął głowę, jakby chcąc gwałtem wypędzić z niej ponure rzeczywistości, a schowawszy do kieszeni libretto imcipana Gardela młodszego, wziął bilet i wszedł do teatru.
Sala była przepełniona, lśniąca od kwiatów, klejnotów, jedwabi i nagich ramion. Usłyszał szmer kobiet wyperfumowanych, ulotnych gawędek, podobny do brzęku tysiąca much latających w papierowem pudełku, a pełen słówek zostawiających taki sam ślad, jak skrzydła motyla na palcach chwytających je dzieci.
Hoffman zajął miejsce w orkiestrze, i owładniony gorącą atmosferą sali, myślał przez chwilę, że bawi tam od rana, a ten przerażający zgon wciąż przytomny jego myśli, jest zmorą, nie zaś rzeczywistością. Wtedy pamięć jego nieznacznie zwróciła się ku tej dziewicy, którą zostawił daleko, w kraju, i której medaljon czuł bijący na sercu jak drugie serce. Popatrzył po wszystkich otaczających go kobietach, po białych ramionach, po włosach płowych i czarnych, po rękach igrających ze skrzydłami wachlarza lub poprawiających zalotnie kwiaty i ubrania i uśmiechnął się do siebie, wymawiając imię Antonji, jak gdyby samo to imię wystarczyło do zatarcia wszelkiego porównania pomiędzy tą, która je nosi i znajdującemi się tu kobietami, i do przeniesienia go w świat wspomnień tysiąckroć bardziej uroczych, niż wszystkie te rzeczywistości, jakkolwiek piękne.
Potem, jakgdyby tego nie było jeszcze dosyć, i jakgdyby się obawiał, ażeby portret widziany z odległości nie zatarł się w ideale kreślonym mu przez myśl własną, Hoffman lekko wsunął rękę na piersi, ujął medaljon, jak bojaźliwa dziewczyna ujmuje ptaszka w gniazdku, i upewniwszy się, że nikt go widzieć nie może i skazić spojrzeniem lubego obrazu, który bierze do ręki, ściągnął lekko portret do poziomu oczu, uczcił go przez chwilę wejrzeniem, i schował napowrót przy sercu, tak, że nikt nie domyślił się radości, jakiej ten młody widz o czarnych włosach i bladej twarzy doświadczył, czyniąc ruch taki, jakby sięgnął ręką do kieszonki od kamizelki.
W tej chwili dano znak, i pierwsze nuty uwertury wesoło obiegać zaczęły w orkiestrze, niby kłótliwie zięby po gaju.
Hoffman usiadł, usiłując wyrwać się z pod innych wrażeń i pozostać tylko uważnym słuchaczem; otworzył oba uszy na muzykę.
Ale po pięciu minutach nie słuchał już i nie chciał słuchać; nie taką to muzyką można było przykuć uwagę Hoffmana, tembardziej, iż słuchał on jej podwójnie, gdyż jeden z sąsiadów, zapewne bywalec teatralny a wielbiciel panów Heydna, Pleyela i Méhula, fałszywym półgłosikiem, z całą wreszcie dokładnością frazesów, wtórował melodjom tych panów. Z tym wtórem ustnym, dyletant łączył wtór palców, wybębniając z dziwną wprawą takt długiemi i wysmukłemi paznogciami na tabakierce trzymanej w lewej ręce.
Z ciekawością, stanowiącą pierwszy przymiot wszystkich postrzegaczy, Hoffman przypatrywał się temu jegomościowi, który w osobie swej stanowił orkiestrę szczegółową, szczepioną na orkiestrze ogólnej.
Rzeczywiście, jegomość ten wart był bliższego rozpoznania.
Wyobraźcie sobie małego człowieczka, ubranego we frak, kamizelkę i spodnie czarne, w koszulę i chustkę białą, ale białości więcej, niż białej, dla oczu prawie tak męczącej, jak srebrzysta biel śniegu. Na ręce tego człowieka, chude, przezroczyste jak wosk, a odbijające na czarnych spodniach tak, jakby były zwewnątrz oświetlone — na te ręce włóżcie mankietki z białego batystu, wyrurkowane z największą starannością, a giętkie jak kwiaty liljowe, a będziecie mieli całość ciała. Spojrzyjcie teraz na głowę, ale tak, jak spoglądał Hoffman, to jest, z ciekawością połączoną z zadziwieniem. Wyobraźcie sobie twarz owalną, z czołem gładkiem jak kość słoniowa, nad którem spoczywały włosy rzadkie i płowe, rosnące kępami, jak krzaki na polu. Odejmijcie brwi, a poniżej miejsca, gdzieby się znajdować powinny, zróbcie dwa otwory, w które włożycie po oku zimnem jak szkło, prawie zawsze nieruchomem, wyglądającem tembardziej na martwe, że daremnie byłoby szukać w tych oczach tego świetlanego punktu, który Bóg tam włożył jako iskrę życiowego ogniska. Oczy te niebieskie są jak szafir, bez słodyczy, bez ostrości. Widzą one, to rzecz pewna, ale nie patrzą. Nos suchy, szczupły, długi i spiczasty, usta małe, z pod których wystają zęby nie białe, ale tej samej barwy woskowej co skóra podbródek ostro zakończony, wygolony starannie, kości policzkowe wystające, lica zapadłe, tak, że w każdą wklęsłość możnaby włożyć orzech laskowy; oto rysy charakterystyczne widza sąsiadującego z Hoffmanem.
Człowiek ten mógł tak dobrze mieć pięćdziesiąt, jak trzydzieści lat. Gdyby miał osiemdziesiąt, i to nie byłoby niczem nadzwyczajnym; gdyby dwanaście, i to nie byłoby nieprawdopodobnem. Zdawało się, że musiał już na świat przyjść takim jakim jest. Nigdy zapewne nie był młodszy, a mógł też i wydawać się starszym niż był.
Co pewna, to za dotknięciem jego skóry, możnaby otrzymać wrażenie zimna, jakby za dotknięciem się węża lub trupa.
Ależ on to dopiero lubił muzykę.
Od czasu do czasu usta jego martwe poruszały się nieco pod naciskiem rozkoszy dźwiękolubnej, a trzy zmarszczki ściśle z każdej strony jednakowe, opisywały półkole na kończynie warg i pozostawały tam z pięć minut, potem zachodziły jak te koła utworzone przez kamień spadający w wodę, a rozrzucające się wciąż do zupełnego zlania się z powierzchnią.
Hoffman nie mógł się napatrzeć temu człowiekowi, który czuł, iż jest przedmiotem badania, ale nic sobie z tego nie robił. Jego nieruchomość była taka, że poeta nasz, który miał już wówczas w głowie pierwszy zarys później utworzonego swego Coppeliusa, oparł się oburącz na poręczy stalli przed sobą, przechylił się naprzód, i zwracając się na prawo, usiłował zajrzeć prosto w twarz temu, którego widział tylko z profilu.
Człowieczek patrzył na Hoffmana bez zdziwienia, uśmiechał się doń, przyjaźnie mu się skłonił i patrzył dalej w tenże sam punkt, widzialny tylko dla niego, wciąż wtórował orkiestrze.
— Dziwna rzecz! — pomyślał Hoffman, siadając napowrót — założyłbym się, że on nie żyje.
I, lubo widział poruszającą się głowę sąsiada, młodzieniec jakby przekonany, że reszta ciała jest martwą, znowu zwrócił oczy na ręce tego człowieka. Jedna rzecz go uderzyła wtedy, mianowicie, że na tabakierce hebanowej, po której bębnił, błyszczała wyrobiona z brylantów trupia główka.
Cały więc ten dzień miał przybrać w oczach Hoffmana jakieś odcienia fantastyczne; ale postanowił sobie docierać do końca; i przychylając się na dół, jak przedtem, przechylał się naprzód, wlepił oczy w tę tabakierkę tak, że jego usta dotykały prawie rąk trzymającego.
Badany człowiek widząc, że tabakierka tak wzbudza zajęcie sąsiada, podał mu ją milcząco, aby się jej napatrzył dowoli.
Hoffman wziął ją, przewracał na wszystkie strony, nareszcie ją otworzył. Była w niej tabaka.