Kobieta o aksamitnym naszyjniku/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kobieta o aksamitnym naszyjniku
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX
ARSENJA

Przyjrzawszy się tabakierce z największą uwagą, Hoffman oddał ją właścicielowi, dziękując milczącym znakiem głowy, na który właściciel odpowiedział równie uprzejmie, lecz jeśli można, jeszcze bardziej milcząco.
— Zobaczymy teraz, czy on mówi — pomyślał Hoffman.
I zwracając się do sąsiada, rzekł doń:
— Przepraszam pana za niedyskrecję — ale ta trupia główka brylantowa, zdobiąca waszą tabakierkę, zdziwiła mnie zrazu, bo rzadka to ozdoba na tabakierkach.
— Istotnie, zdaje mi się nawet, że to jedyna, jaką zrobiono — odezwał się nieznajomy głosem metalicznym, podobnym do dźwięku pieniędzy układanych w stos — mam ją od wdzięcznych spadkobierców, których leczyłem ojca.
— Pan jesteś lekarzem?
— Tak, panie.
— I wyleczyłeś ojca tych młodych ludzi?
— Przeciwnie, straciliśmy go.
— Tłumaczę sobie tę wdzięczność.
Lekarz się rozśmiał.
Odpowiedź dawana Hoffmanowi nie przeszkadzała mu nucić; nucąc też:
— Tak — odrzekł — zdaje mi się, że ja zabiłem tego starca.
— Jakto, zabiłeś pan?
— Odbyłem na nim próbę nowego lekarstwa. Oh! po godzinie już nie żył. Istotnie, to pocieszne.
I znowu zaczął nucić.
— Pan zdajesz się lubić muzykę — rzekł Hoffman.
— Zwłaszcza tę; tak, panie.
— Do licha! — pomyślał Hoffman, ten człowiek myli się na muzyce, tak samo jak na lekarstwach.
W tej chwili podniesiono zasłonę.
Dziwny lekarz zarzył tabaki i usadowił się jak mógł najwygodniej w stalli, widocznie niczego nie chcąc z widowiska uronić.
Rzekł jednak do Hoffmana jakby po namyśle:
— Pan jesteś Niemiec?
— Istotnie.
— Poznałem po akcencie. Piękny kraj, paskudny akcent.
Hoffman skłonił się na tę półpochwałę względnie do Niemiec.
— A w jakim celu przybyłeś pan do Francji?
— Dla zobaczenia.
— I cóżeś pan widział dotąd?
— Gilotynowanie.
— Byłeś dziś na placu Rewolucji?
— Byłem.
— To widziałeś śmierć pani Dubarry?
— Widziałem — odrzekł Hoffman z westchnieniem.
— Znałem ją dobrze — mówił dalej lekarz ze spojrzeniem znaczącem, posuwającem wyraz znałem, aż do ostatnich granic znaczenia. — Piękna niewiasta, ani słowa!
— Czy i ją pan leczyłeś?
— Nie, ale jej negra, Zamora.
— Nędznik! mówiono mi, że to on denuncjował swą panią.
— Istotnie, był to wielki patrjota, ten murzynek.
— Trzeba było panu zrobić z nim to, co zrobiłeś z tym starcem, wiesz pan, od tabakierki.
— A to poco? tamten nie miał spadkobierców.
I znowu zabrzmiał śmiech lekarza.
— A pan, czy nie byłeś przy tej egzekucji? — zapytał znów Hoffman, który uczuwał nieprzepartą potrzebę rozmawiania o tej nieszczęśliwej istocie, której go krwawy obraz nie opuszczał.
— Nie. Czy schudła?
— Kto?
— Hrabina.
— Tego panu powiedzieć nie umiem.
— Dlaczego?
— Pierwszy raz w życiu widziałem ją na tym wózku.
— Szkoda. Chciałbym był to wiedzieć, bom znał ją bardzo tłustą; jutro pójdę obejrzeć jej ciało. Ale, patrzajno pan.
I jednocześnie lekarz pokazał na scenę, gdzie w tej chwili imcipan Vestris, grający rolę Parysa, ukazał się na górze Idzie, i stroił różne zalecanki do nimfy Enony.
Hoffman spojrzał na to, co mu pokazywał sąsiad; lecz upewniwszy się, że ten dziwny lekarz istotnie bardzo uważa na scenę, a to, czego słuchał i o czem mówił, żadnego śladu w umyśle jego nie zatraciło:
— Ciekawą rzeczą byłoby — pomyślał sobie Hoffman — widzieć tego człowieka płaczącym.
— Czy znasz pan treść sztuki? — zapytał po kilku minutach milczenia doktór.
— Nie, panie.
— Bardzo interesująca. Są tam nawet sytuacje wzruszające. Jeden z mych przyjaciół i ja, niedawno mieliśmy łzy w oczach.
— Jeden z jego przyjaciół! — szepnął w duchu Hoffman — któż to może być przyjacielem tego człowieka? Chyba cmentarnik.
— Brawo! brawo Vestris! — pokrzykiwał człowieczek klaszcząc w ręce.
Dla wyrażenia podziwu, lekarz wybrał chwilę, w której Parys, jak wskazywało nabyte przez Hoffmana libretto, chwyta dzidę i biegnie na pomoc pasterzom uciekającym przed srogim lwem.
— Nie jestem ciekawy, ale chciałbym widzieć lwa.
Tak się zakończył akt pierwszy.
Wtedy doktór wstał, odwrócił się, oparł plecami o stallę umieszczoną przed swoją, i tabakierkę zamieniając na małą lornetkę, jął lornetować kobiety siedzące w sali.
Hoffman machinalnie powiódł wzrokiem w kierunku lornetki, i ze zdziwieniem zauważył, że osoba lornetowana, drgała i natychmiast zwracała oczy ku lornetującemu, tak jakby zmuszona do tego siłą nieprzezwyciężoną. Pozostawała w tem położeniu dopóki ją lornetował doktór.
Czy i ta lornetka pochodzi od którego ze spadkobierców? — zapytał Hoffman.
— Nie, pochodzi od pana Woltera.
— To i jego pan znałeś?
— Bardzo blisko.
— Byłeś jego lekarzem?
— On nie wierzył w medycynę. Co prawda, to w niewiele co wierzył.
— Czy prawda, że się przed śmiercią spowiadał?
— On, Arouet? Cóż znowu! Nietylko się nie spowiadał, ale ślicznie urządził księdza, który go przyszedł na śmierć dysponować. Mógłbym panu coś o tem powiedzieć ze świadomością, byłem tam.
W tem dano znak drugiego aktu.
— Ah! — odezwał się doktór siadając z uśmiechem zadowolenia — zobaczymy Arsenję.
— Któż to jest ta Arsenja?
— Nie znasz jej pan?
— Nie.
— Ależ to pan nic nie znasz. Arsenja, jest to Arsenja i koniec; wreszcie zobaczysz.
I orkiestra uderzyła, doktór zaczął znów nucić introdukcję do drugiego aktu.
Zasłona się podniosła.
Teatr przedstawiał „altanę z kwiatów i zieloności, pomiędzy któremi przebiega strumyk wytryskujący z podnóża skały“.
Hoffman opuścił głowę na ręce.
Stanowczo, co widział, co słyszał, nie mogło oderwać go od bolesnej myśli i czarnego wspomnienia, które przyprowadziły go tam, gdzie się znajdował.
— Cóżby to zmieniło? — pomyślał cofając się nagle do wrażeń dnia — cóżby to zmieniło na świecie, gdyby byli zostawili życie tej nieszczęsnej kobiecie? Cóżby złego się stało, gdyby to serce nie ustawało bić, te usta oddychać? jakież stąd nastąpiłoby nieszczęście? Jakiem prawem zatrzymywać życie w pełnym biegu? Dobrzeby tu jej było wśród tych kobiet, gdy tymczasem w tej godzinie, biedne jej ciało, niegdyś rozkosz króla, leży w błocie cmentarza, bez kwiatów, bez krzyża, bez głowy. Jak ona krzyczała, Boże mój! jak ona krzyczała! a potem naraz...
Hoffman ukrył czoło w rękach.
— Co ja tu robię? — rzekł do siebie — oh! wyniosę się stąd!
I byłby może się wyniósł, ale podniósłszy głowę, spostrzegł na scenie tancerkę nie występującą w pierwszym akcie, a na którą spoglądała cała sala bez najmniejszego ruchu, powstrzymując oddech.
— Oh! jakaż to piękna kobieta! — zawołał Hoffman tak głośno, że usłyszeli go sąsiedzi, a nawet sama tancerka.
Ta, co zbudziła ten nagły podziw, spojrzała na młodzieńca, który mimowolnie wydał okrzyk uwielbienia; a Hoffman mniemał, iż dziękuje mu spojrzeniem.
Zaczerwienił się i drgnął, jakby dotknięty iskrą elektryczną.
Arsenja, czyli tancerka, której imię wymówił przedtem mały staruszek, była istotą rzeczywiście uroczą, a piękność jej nie posiadała nic z piękności tradycyjnej.
Była wysoka, ślicznie zbudowana, o bladości przezroczystej pod czerwienidłem okrywającem jej lica. Nóżki miała drobne, a gdy upadała na powałę teatru, zdawało się, że koniuszkami palców spoczywa na obłoku, bo nie słychać było najmniejszego szelestu. Kibić jej była tak szczupła, giętka, że żmija nie owinęłaby się koło siebie tak, jak ta kobieta. Ilekroć przychylała się wtył, zdawało się, że gorset jej pęknie, a po energji tańca, po sprężystości ciała, odgadywać było można pewność piękności zupełnej i tę naturę gorącą, która jak w starożytnej Messalinie, może się niekiedy znużyć, ale nigdy nasycić.
Nie uśmiechała się jak zwykle tancerki, purpurowe jej usta nie otwierały się prawie nigdy, nie dlatego, iżby miały do zakrycia brzydkie zęby, gdyż w uśmiechu zwróconym do Hoffmana, poeta nasz mógł dostrzec podwójny rząd pereł tak białych, tak czystych, że dlatego zapewne chowała je za ustami, by ich nie zbrukało powietrze. W jej włosach czarnych i lśniących, z połyskami niebieskiemi, tkwiły szerokie liście akantusa, i zwieszały się grona winne, których cień padał na jej obnażone ramiona. Oczy miała wielkie, przejrzyste, czarne, błyszczące tak, że oświeciłaby miejsce tańca.
Co zaś dodawało oryginalności tej dziewczynie, to, że bez żadnego powodu, w tej roli nimfy, nosiła mały naszyjnik z czarnego aksamitu, przepięty węzłem z djamentów, rzucających blaski olśniewające.
Doktór patrzył na tę kobietę całemi oczyma, a dusza jego, dusza jaką mógł mieć, zdawała się zawieszoną u lotu młodej kobiety. Widoczna, że póki tańczyła, nie oddychał.
Wtedy Hoffman mógł zauważyć jedną rzecz ciekawą: tancerka czy szła na prawo, czy na lewo, naprzód lub wstecz, nigdy oczy jej nie opuszczały linji oczu doktora, i widoczny był stosunek wzajemny, ustanowiony między wzrokami. Co większa, Hoffman widział bardzo wyraźnie, jak promienie rzucane przez djamentowy węzeł od naszyjnika Arsenji, i te, które rzucała trupia główka doktora, spotykały się na połowie drogi w linji prostej; zdawało się, odpychały, i tryskały w jednym wybuchu, powstającym z tysiąca białych, czerwonych i złotych.
— Pozwoli mi pan swojej lornetki? — rzekł Hoffman dyszący i nie odwracając głowy, bo nie mógł w żaden sposób przestać patrzeć na Arsenję.
Doktór wyciągnął rękę do Hoffmana bez najmniejszego ruchu głowy, tak że ręce obu widzów szukały się chwil kilka w próżni, nim się spotkały.
Hoffman chwycił nareszcie lornetkę i przycisnął ją do oczu.
— To rzecz osobliwa — rzekł zcicha.
— Co takiego? — zapytał doktór.
— Nic, nic — odparł Hoffman, który chciał całą uwagę zwrócić na to, co widział.
Istotnie, to, co widział, było osobliwe.
Lornetka tak dalece zbliżała przedmioty do oczu, że dwa, lub trzy razy Hoffman wyciągnął rękę, zdając się chwytać Arsenję, która ukazywała mu się już nie na końcu odbijającego ją szkła, lecz między dwoma szkłami lornety. Nasz Niemiec tedy nie tracił żadnego szczegółu piękności tancerki, a jej spojrzenia, już i bez tego błyszczące zdaleka, czoło jego otaczały ognistem kołem, i sprawiały wrzenie krwi w żyłach jego skroni.
Dusza młodzieńca straszny hałas wyprawiała w jego ciele.
— Co to za kobieta? — zapytał głosem słabym, nie puszczając lornetki i nie poruszając się.
— To Arsenja, jużem panu powiedział — odrzekł doktór, którego wargi tylko zdawały się żyć, a wzrok nieruchomy wlepiony był w tancerkę.
— Ta kobieta ma zapewne kochanka?
— Ma.
— Którego kocha?
— Tak powiadają.
— Czy bogaty?
— Bardzo.
— Kto to jest?
— Spojrzyj pan w lewo, na dolne przedscenie.
— Nie mogę odwrócić głowy.
— Zrób wysiłek.
Hoffman zrobił wysiłek tak bolesny, że aż krzyknął, jak gdyby nerwy jego szyi stały się marmurowemi i w tej chwili pękły.
Spojrzał na wskazane przedscenie.
Był tam tylko jeden człowiek, ale człowiek ten, rozparty jak lew na aksamitnej balustradzie, zdawał się sam jeden przedscenie to wypełniać.
Był to człowiek trzydziestokilkoletni, z twarzą zoraną przez namiętności; rzekłbyś, że to nie ospa, ale wybuch wulkanu powydrążał doliny, których zagłębienia krzyżowały się na tem poszarpanem ciele; oczy jego musiały być małe, ale roztworzyły się skutkiem jakiegoś rozdarcia duszy; raz były bezbarwne i puste, jak wygasły krater, to znowu buchały płomieniami, jak krater kipiący. Nie klaskał on w ręce, ale uderzał w balustradę, a przy każdym takim poklasku zdawało się, że wywróci salę.
— Oh! — rzekł Hoffman — czy to człowieka ja widzę?
— Tak, to człowiek — odparł czarny doktór — tak, to człowiek, a nawet tęgi człowiek.
— Jak się nazywa?
— Pan go nie znasz?
— Nie, przybyłem dopiero wczoraj.
— Otóż to jest Danton.
— Danton! — zawołał Hoffman z drgnieniem. — Oh! oh! i to kochanek Arsenji?
— Jej kochanek.
— I pewnie ją kocha?
— Do szału! a zazdrosny do wściekłości.
Lecz jakkolwiek interesującym był Danton, już Hoffman zwrócił oczy na Arsenję, której cichy taniec wyglądał na zjawisko fantastyczne.
— Jeszcze jedno objaśnienie, panie.
— Słucham — rzekł doktór.
— Jaki to kształt ma spinka, zamykająca jej naszyjnik.
— Kształt gilotyny.
— Gilotyny?
— Tak, robią bardzo ładne, i wszystkie nasze elegantki mają choć po jednej. Tę, którą ma Arsenja, podarował jej Danton.
— Gilotyna, gilotyna na szyi tancerki! — powtarzał Hoffman, który czuł, że mu się mózg wzdyma — gilotyna, dlaczego?
I nasz Niemiec, którego można było wziąć za pomieszanego, wyciągnął ręce przed siebie, jakby dla pochwycenia jakiegoś ciała, gdyż, dziwnem złudzeniem optycznem, przestrzeń dzieląca go od Arsenji znikała niekiedy, i zdawało mu się, że czuje oddech tancerki na czole, słyszy gorące tchnienie jej piersi, której gors napoły obnażony podnosi się, jakby pod rozkosznym uściskiem. Hoffman wpadł w taki stan podniecenia, w którym zda się człowiekowi, że oddycha ogniem, a obawia się, żeby zmysły nie rozsadziły ciała.
Dosyć! dosyć! — mówił.
Ale taniec szedł dalej, a halucynacja była taka, że mieszając dwa najsilniejsze wrażenia dzienne, umysł Hoffmana łączył z tą sceną wspomnienie placu Rewolucji; raz zdawało mu się, że widzi panią Dubarry, bladą, z głową odciętą, tańczącą na miejscu Arsenji, to znowu, że widzi Arsenję zbliżającą się w tańcu aż do podnóża gilotyny, do rąk kata.
W podnieconej wyobraźni młodzieńca tworzyła się mieszanina kwiatów i krwi, tańca i konania, życia i śmierci.
Nad tem wszystkiem jednak panował elektryczny przyciąg ku tej kobiecie. Ilekroć dwie jej wybornie utoczone nogi przechodziły przed jego oczami, ilekroć ta przezroczysta spódniczka unosiła się nieco wyżej, dreszcz przebiegał po całej jego istności, wargi schły, oddech palił, a żądza wkraczała niepowściągniona w jego dwudziestoletnią pierś.
W tym stanie Hoffman miał tylko jedną ucieczkę; był to portret Antonji, medaljon, który nosił na piersi, przeciwstawienie miłości czystej do żądzy zmysłowej; potęga czystego wspomnienia, którą trzeba było postawić naprzeciw nagabującej rzeczywistości.
Chwycił ten portret i podniósł go do ust; lecz zaledwie uczynił ruch, usłyszał ostry śmiech sąsiada, który patrzył nań szyderczo.
— Puść mnie pan — zawołał — puść; ja tu dłużej wysiedzieć nie mogę.
I jak szalony wybiegł z orkiestry, depcząc po nogach, potrącając spokojnych widzów, krzywiących się na tego oryginała, któremu przychodzi fantazja opuszczać teatr wśród baletu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.