Kobieta o aksamitnym naszyjniku/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kobieta o aksamitnym naszyjniku |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Co jako do boleści dodając upokorzenie, czyniło stan Hoffmana jeszcze okropniejszym, to, że oczywiście nie był wezwany przez Arsenję, jako człowiek, na którego zwróciła uwagę w teatrze, ale poprostu jako malarz, jako machina do portretowania, jako zwierciadło odbijające przedstawione mu przedmioty. Stąd ta niedbałość Arsenji w spuszczaniu jednego po drugiem swych ubrań wobec niego; stąd to zdziwienie, gdy całował jej rękę; stąd ten gniew, gdy śród pocałunków powiedział, że ją kocha.
Jakoż, nie było to szaleństwem ze strony prostego studenta niemieckiego, który przybył do Paryża z trzystu lub czterystu talarami, sumą niedostateczną do opłacenia kobierca z jej przedpokoju, wzdychać do modnej tancerki, do dziewczyny utrzymywanej przez marnotrawnego i lubieżnego Dantona? Kobiety tej nie wzruszał dźwięk jego słów, ale wzruszał ją dźwięk złota; kochankiem jej nie był ten co więcej kochał, lecz ten co najwięcej płacił. Gdyby Hoffman miał więcej pieniędzy, niż Danton, to Dantona wyrzuconoby za drzwi przy nadejściu Hoffmana.
Tymczasem, rzeczą najwidoczniejszą było to, że Hoffmana wyrzucono za drzwi dla Dantona.
Hoffman udał się drogą do swego pokoiku, pokorniejszy i smutniejszy, niż zwykle.
Dopóki nie znalazł się wobec Arsenji, miał nadzieję; ale to, co widział, to lekceważenie go jako człowieka, ten zbytek, w jakim zobaczył piękną tancerkę — wszystko to bez zdobycia się na jakąś sumę szaloną, niesłychaną, czyli bez cudu, uniemożliwiało młodzieńcowi nawet nadzieję posiadania.
Wrócił też zgnębiony. Szczególne uczucie, jakiego doznawał dla Arsenji, czysto zmysłowe, w którem serce nie miało udziału żadnego, uczucie to objawiało się dotąd pożądliwością, drażnieniem, gorączką.
W tej chwili wszystkie te objawy zamieniły się na głębokie zgnębienie.
Jedyną, jaka pozostawała Hoffmanowi nadzieją było odszukanie czarnego doktora, dla zapytania go, co ma uczynić, lubo w tym człowieku było coś dziwnego, fantastycznego, nadludzkiego, co wprowadzało go w mniemanie, że jak się tylko doń zbliży, zaraz wychodzi z rzeczywistości życia, a wchodzi w rodzaj snu, gdzie mu nie towarzyszy ani wola, ani wolność, i gdzie staje się igraszką świata, który istnieje dla niego, nie istnieje dla innych.
W zwykłej też godzinie powrócił nazajutrz do garkuchni przy ulicy Menniczej; ale próżno otaczał się obłokiem dymu, żadna twarz podobna do doktora nie pokazała się wśród tego dymu; daremnie zamykał oczy, nikt po ich otwarciu nie siedział na taburecie, który umieścił po drugiej stronie stolika.
Upłynął tak tydzień.
Ósmego dnia, zniecierpliwiony Hoffman wyszedł z garkuchni godzinę wcześniej, niż zwykle, to jest około czwartej popołudniu, a przez Saint-Germain, l‘Auxerrois i Luwr, dotarł machinalnie do ulicy Ś. Honorjusza.
Zaledwie tam stanął, spostrzegł wielki ruch powstający w stronie cmentarza des Innocents i szedł ku placowi Palais-Royal. Przypomniał sobie, co mu się zdarzyło nazajutrz po przybyciu do Paryża i poznał ten sam hałas, jaki go raz już uderzył podczas egzekucji pani Dubarry. Istotnie, były to wózki z więzienia Conciergerie, obładowane skazańcami, udające się na plac Rewolucji.
Wiadomo jaki wstręt miał Hoffman do tego widoku; więc też, ponieważ wózki te zbliżały się szybko, wpadł do kawiarni na rogu ulicy Prawa, odwracając się od okien, zamykając oczy i zatykając uszy, gdyż krzyki pani Dubarry brzmiały jeszcze w głębi jego serca. Potem, przypuszczając, że wózki już przejechały, obrócił się i z wielkim zdziwieniem spostrzegł zstępującego z krzesła, na którym stał dla lepszego widoku, przyjaciela swego, Zacharjasza Wernera.
— Werner! — zawołał Hoffman rzucając się ku młodzieńcowi, Werner!
— A! to ty — rzekł poeta — gdzieżeś ty był?
— Tam, tam — lecz z rękami na uszach, by nie słyszeć krzyków tych nieszczęśliwych; z oczami zamkniętemi, by nie widzieć.
— Ależ to niedobrze, mój drogi — rzekł Werner — jesteś przecież malarzem, a to cobyś widział, nastręczyłoby ci przedmiot do znakomitego obrazu. W trzeciem wózku była kobieta, cud! powiadam ci, szyja, ramiona, a włosy! z tyłu ucięte, co prawda, ale z boków spadające do stóp.
— Czekaj — rzekł Hoffman — widziałem pod tym względem wszystko, co można widzieć najlepszego; widziałem panią Dubarry, i nie potrzebuję widzieć innych. Jeżeli kiedyś zapragnę zrobić obraz, wierzaj mi, ten oryginał wystarczy; wreszcie, ja nie chcę już malować obrazów.
— A to dlaczego? — zapytał Werner.
— Zbrzydło mi malarstwo.
— Czy znowu jakie rozczarowanie?
— Mój kochany Wernerze, jeżeli ja zostanę dłużej w Paryżu, to zwarjuję.
— Warjować będziesz nietylko tu, ale wszędzie; lepiej zatem w Paryżu, niż gdzieindziej, tymczasem powiedz mi, co cię przyprawia o warjację?
— O! mój drogi Zacharjaszu, zakochałem się.
— W Antonji, wiem, mówiłeś mi już.
— Nie. Antonja — rzekł Hoffman z pewnym dreszczem — Antonja, to co innego, ja ją kocham!
— Tam do licha! różnica to nader subtelna; opowiedzże mi. Obywatelu urzędniku, proszę o piwo i dwie szklanki.
Młodzieńcy nałożyli fajki i usiedli po obu stronach stołu najbardziej odosobnionego.
Tam Hoffman opowiedział Zacharjaszowi wszystko, co mu się wydarzyło od pierwszej bytności w Operze, gdzie widział tańczącą Arsenję, aż do chwili wypchnięcia go z buduaru.
— Cóż zatem? — zapytał po ukończeniu Zacharjasz.
— Jakto, cóż zatem? — powtórzył Hoffman niezmiernie zdziwiony, że przyjaciel nie bierze tego do serca, tak, jak on.
— Ja się pytam — rzekł Zacharjasz — co w tem wszystkiem jest rozpaczliwego?
— To, mój kochany, że jak się przekonałem, tej kobiety nie można wziąć inaczej, tylko za cenę złota, czyli, że ja nie mogę mieć nadziei żadnej.
— A to dlaczego?
— Bo nigdy nie będę mógł rzucić jej pod nogi pięciuset luidorów.
— Czemużbyś ich mieć nie mógł? Ja przecież je miałem, nawet więcej, tysiąc, dwa tysiące luidorów.
— A skądże mam ich wziąć, u licha! — zawołał Hoffman.
— A z tego Eldorado, o którym ci mówiłem, u źródeł Paktolu, z gry, mój kochany.
— Z gry! — powtórzył Hoffman, drgnąwszy. Wiesz przecież, żem przysiągł Antonji, że grać nie będę.
— Ej! — rzekł Zacharjasz Werner — wszakżeś też przysiągł, iż będziesz jej wierny.
Hoffman głęboko westchnął, i przycisnął medaljon do serca.
— Pójdź do domu gry, mój drogi! — mówił dalej Zacharjasz. — Tam, to bank, aż miło; to nie tak jak w Manheimie, albo Hamburgu, gdzie banki grożą pęknięciem przy kilku marnych tysiącach talarów. Miljon, mój bracie, miljon! Tam zdaje się zbiegła cała brzęcząca moneta Francji, niema tam tych obrzydliwych papierzysków, tych asygnat zdyskredytowanych, na których traci się trzy czwarte wartości... piękne luidory, piękne dublony! Oto co jest. A co, czy chcesz zobaczyć?
I Zacharjasz dobył z kieszeni garść luidorów, które pokazał Hoffmanowi, a promienie ich przez zwierciadło oczu odbiły się aż w głębi mózgu młodzieńca.
— O! nie, nie, nigdy! — zawołał Hoffman, przypominając sobie jednocześnie przepowiednię starego oficera i prośbę Antonji — ja nigdy grać nie będę.
— To źle; przy szczęściu jakie miałeś, rozbiłbyś bank.
— A Antonja! Antonja!
— Ej, mój Teodorze, kto jej tam o tem powie, że grałeś, żeś wygrał miljon? Kto doniesie, żeś za dwadzieścia pięć tysięcy franków sprawił sobie uciechę ze swą piękną tancerką? Wierzaj mi, wróć do Manheimu ze swemi 975 tysiącami franków, a Antonja nie zapyta cię, ani gdzieś był, ani coś robił, i gdzieś podział resztę.
To mówiąc Werner powstał.
— Dokąd idziesz? — zapytał go Hoffman.
— Ja idę zobaczyć się z jedną kochanką moją, z damą Comedie-Francaise, która obdarza mnie swemi względami, i której ja odwzajemniam połową moich dochodów. Ja bo jestem poetą i zwracam się do teatru literackiego; ty jesteś muzykiem, czynisz wybór w teatrze śpiewającym i tańczącym. Życzę ci szczęścia w grze, kochany Teodorze, piękne ukłony pannie Arsenji. Nie zapomnij numeru banku, 113. Dowidzenia.
— Oh! — szepnął Hoffman — powiedziałeś mi go, i ja nie zapomniałem.
I znowu puścił przyjaciela, nie zapytawszy go o adres, jak i za pierwszym spotkaniem.
Lecz pomimo odejścia Wernera, Hoffman nie pozostał sam. Każde słowo przyjaciela stało się, że tak powiem, widzialne i dotykalne, błyszczało przed jego oczyma, szemrało w uszach.
Istotnie, gdzie miał pójść czerpać złoto, jeżeli nie u źródeł złota! Wszak to jedyne wyjście możliwe z żądzy, do nasycenia niemożliwej. Rzeczywiście, Werner ma słuszność. Hoffman już i tak złamał część swojej przysięgi; cóż to znaczy teraz złamanie drugiej części?
Przytem i to mówił Werner, że tu nie chodzi o sto, dwakroć, lub trzykroć sto tysięcy luidorów. Materjalne widnokręgi pól, lasów, mórz, mają pewną granicę; widnokrąg zielonego stołu niema żadnej.
Duch gry jest jak szatan; posiada on władzę wynoszenia gracza na najwyższą górę ziemską i ukazywania mu stamtąd wszystkich królestw świata.
Nareszcie, cóż to za szczęście, radość, duma, kiedy Hoffman powróci do Arsenji, do tego samego buduaru, z którego wypędzono go! Jakąż wzgardą przygniecie tę kobietę i jej strasznego kochanka, kiedy za całą odpowiedź na zapytanie: „czego tu chce?“, niby drugi Jowisz, spuści złocisty deszcz na piękną Danae.
I to nie już halucynacją jego umysłu, marzeniem jego wyobraźni, ale rzeczywistością, przynajmniej możliwością. Szanse jednakowe są za wygraną, ponieważ jak wiemy, Hoffman szczęśliwym był w grze.
Oh! ten numer 113, ze swą cyfrą gorejącą, jak on przyzywał Hoffmana, jak go wiódł, niby latarnia piekielna, do tej przepaści, w głębi której chciwość wyje, przewalając się po kupach złota!
Hoffman walczył przeszło godzinę przeciw najbardziej palącej ze wszystkich namiętności. Po godzinie, czując, że dłużej opierać się nie zdoła, rzucił piętnaście sou na stół, i pędem, nie zatrzymując się, dobiegł do placu Kwiatowego, wszedł do pokoju, zabrał trzysta pozostających talarów, i nie dając sobie czasu do namysłu, wskoczył do dorożki, wołając:
— Do pałacu Egalité!