Kobieta o aksamitnym naszyjniku/Rozdział XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kobieta o aksamitnym naszyjniku |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pałac Królewski (Palais-Royal), nazywający się wówczas pałacem Równości, lub pałacem Narodowym — bo we Francji za najpilniejszy obowiązek mają sobie rewolucjoniści zmieniać nazwy ulic i placów, by je zwracać po restauracji — może pałac Królewski nie był wówczas tem, czem jest dzisiaj; ale ze strony malowniczej, nawet osobliwościowej, nie tracił nic, zwłaszcza wieczorem, w godzinę, gdy zajechał tam Hoffman.
Rozkład jego mało się różnił od dzisiejszego, z wyjątkiem, że co dziś się nazywa galerją Orleańską, zajęte było przez podwójną galerję z drzewa, mającą później ustąpić miejsca promenadzie o sześciu kolumnach doryckich, — że zamiast lip, były w ogrodzie kasztany, oraz, że tam, gdzie dziś jest wodozbiór, wówczas znajdował się cyrk, budynek ogromny, wyłożony grzędami pnących się roślin, opatrzony szybami, z wierzchem uwieńczonym mnóstwem krzewów i kwiatów.
Cyrk ten zajęty był ówcześnie przez „Przyjaciół Prawdy“, którzy tam dawali przedstawienia, otwarte dla prenumeratorów czasopisma „Usta żelazne“. Z numerem porannym w ręku, można było wejść wieczorem do tego przybytku rozkoszy, słuchać mów wszystkich stowarzyszonych, zebranych, jak mówili, w chwalebnym celu popierania rządzących i rządzonych, ubezstronnienia praw, wyszukiwania po wszystkich zakątkach ziemi jakiegoś przyjaciela prawdy, jakiejbądź narodowości, barwy, opinji, ażeby jak odkryje się prawda, ogłosić ją ludziom.
Jak widzicie, nigdy we Francji nie brak ludzi przekonanych, że ido nich należy oświecać masy, bo reszta ludzkości to tylko gromada bezmyślna.
Cyrk jednakże miał rozgłos w pałacu Równości, wśród ogólnej wrzawy, i on także łączył swą część krzykliwą z wielkim koncertem powstającym codzień w ogrodzie.
Trzeba bowiem powiedzieć prawdę: w tych czasach nędzy, wygnania, grozy i proskrypcji, Palais-Royal stał się środowiskiem, do którego życie, tłumione codziennie w swych namiętnościach i walkach, nocą przychodziło szukać zadumy i zapomnienia właśnie tej prawdy, na poszukiwanie której wybierali się członkowie Koła społecznego i akcjonarjusze Cyrku. Kiedy wszystkie dzielnice Paryża były ciemne i puste, kiedy wszystkie patrole złożone z dozorców dziennych, a katów jutrzejszych, uwijały się jak dzikie bestje za jakąkolwiek zdobyczą, kiedy około ogniska domowego jakiegoś przyjaciela lub krewnego, co umarł lub wyemigrował, pozostałe osoby szeptem wyrażały boleści swe lub obawy, Palais-Royal promieniał, niby bożyszcze zła; oświetlał swoich sto osiemdziesiąt arkad, wystawiał swe klejnoty za szybami jubilerów, rzucał nareszcie poprzez nędzę ogólną swe stracone dziewczęta, lśniące brylantami, wytynkowane blanszem i różem, przyodziane tyle tylko, ile wymagała konieczność, w aksamit i jedwab, włóczące pod drzewami i po galerjach, swój iskrzący bezwstyd. W tym splendorze prostytucji była ostatnia ironja przeciwko przeszłości, ostatnia zniewaga wyrządzona monarchji.
Wystawienie tych istot na widok publiczny w strojach królewskich, było to rzuceniem błota po krwi na twarz owego nadobnego dworu kobiet zbytkujących, których Marja Antonina była królową, a którą huragan rewolucyjny uniósł z Trianonu na plac gilotyny.
Teraz zbytek przeniósł się na dziewczęta najpodlejszego gatunku, a cnota musiała chodzić w łachmanach.
Była to jedna z prawd znalezionych przez „Koło Społeczne“.
Jednakże ten lud paryski, który dał tak potężny impuls światu, ten lud paryski, u którego, nieszczęściem, rozumowanie przychodzi zwykle po entuzjazmie, przez co nie ma on nigdy dość zimnej krwi dla przypomnienia sobie popełnionych głupstw, ten lud paryski, zubożały, odarty, nie zdawał sobie dobrze sprawy z filozofji owej antytezy i nie ze wzgardą, ale z chciwością ocierał się o te królowe kałuż, o te ohydne majestaty występku. A kiedy ze zmysłami ożywionemi tem, co widział, z okiem w ogniu, chciał ponieść rękę ku tym ciałom należącym do wszystkich, które on przecież sam tak cudownie wystroił, żądano od niego złota, a gdy go nie miał, odpychano urągliwie. Tak to wszędzie szwankowała ta zasada równości, ogłoszona przez gilotynę, wypisana krwią, na którą miały prawo ze śmiechem plwać te prostytutki z Palais-Royal.
W takich dniach, jak owe, nadpobudliwość moralna doszła do tego stopnia, że dla rzeczywistości potrzeba było tych dziwnych przeciwieństw. Już to nie na wulkanie, a we wnętrzu wulkanu tańczono, a płuca nawykłe do siarki i lawy, nie zadowoliłyby się już letniemi woniami dawnych czasów.
Tak tedy Palais-Royal stawał co wieczór, oświetlając wszystko swym ognistym wieńcem. Kamienny stręczyciel, ryczał ponad wielkim grodem uśpionym:
— Oto moc, przybywajcie! Mam wszystko w sobie, majątek i miłość, grę i kobiety! Sprzedaję wszystko, nawet samobójstwo i mord. Wy, coście nie jedli od wczoraj, wy którzy płaczecie, przybywajcie do mnie; zobaczycie, jacyście bogaci, zobaczycie jak się śmiejemy. Jeśli macie sumienie, lub dziewczynę na sprzedaż, przychodźcie! Dostaniecie złota pełne oczy, sprośności pełne uszy; chodzić będziecie pełnemi nogami w występku, zepsuciu i zapomnieniu. Przyjdźcie tu dziś wieczór, jutra możecie nie dożyć.
Tu tkwiła wielka racja. Trzeba było żyć tak, jak umierano wówczas: szybko.
I ludzie przybywali.
Pośród tego wszystkiego, miejscem najbardziej uczęszczanem była naturalnie sala gry. Tam można było znaleźć wszystko, czego potrzeba na resztę.
Z tych wszystkich więc gorejących otworów, numer 113 rzucał najwięcej światła przez swą czerwoną latarnię, przez to ogromne oko pijanego cyklopa, którego nazywano Pałacem-Równości.
Jeżeli piekło ma jaki numer, to musi być to numer 113
O! przewidziano tam wszystko.
Na dole była restauracja; na pierwszem piętrze gra; pierś budynku obejmowała serce, to rzecz naturalna; na drugiem piętrze było na co wyekspensować siły, jakich ciało nabrało na dole, pieniądze, jakie zyskała kieszeń na górze.
Wszystko było przewidziane tak, aby pieniądze z domu nie wyszły.
I do tego domu śpieszył Hoffman, poetyczny kochanek Antonji.
Numer 113 był tam, gdzie jest i dzisiaj, o kilka sklepów od domu Corcelet.
Zaledwie Hoffman wyskoczył z dorożki i wstąpił pod galerję pałacu, aliści obskoczyły go boginie miejscowe, dzięki cudzoziemskiemu ubraniu, które w owym czasie, jak i dziś, więcej w takich razach budzi zaufania, niż strój narodowy.
Gdzie jest numer 113? — zapytał Hoffman dziewczyny, która go wzięła pod rękę.
— A! to ty tam idziesz — rzekła Aspazja ze wzgardą. — Otóż tam, mój luby, gdzie świeci ta czerwona latarnia. Ale pamiętaj zachować dwa luidory i nie zapominaj o numerze 115.
Hoffman zapuścił się we wskazany korytarz i w minutę potem znajdował się w sali gry.
Panowała tam taka wrzawa jak na licytacji i prawda, że tam sprzedawano wiele rzeczy.
Salony świeciły pozłotą, żyrandolami, kwiatami, kobietami, które były piękniejsze, strojniejsze i bardziej obnażone, niż te z dołu.
Hałas największy sprawiał brzęk złota. Było to bicie tego plugawego serca.
Hoffman pozostawił na prawo salę, gdzie grano trente-et quarente, i przeszedł do sali rulety.
Około wielkiego stołu zielonego siedzieli rzędem grający, Wszyscy zabrani w jednym celu, a z których żaden nie miał fizjonomji podobnej do drugiego.
Byli tam młodzi i starzy, byli tacy, których łokcie zużyły się na tym stole. Pomiędzy tymi ludźmi byli tacy, którzy stracili ojca w przeddzień, albo rano, albo nawet dziś wieczór, i których wszystkie myśli skierowały się ku obracającej się kulce. Bo co namiętności do gry nadaje większą siłę, niż innym, to, że nigdy nie mogąc się nasycić nigdy się ona nie nuży. Jest to kochanka obiecująca się ciągle, nie oddająca się nigdy; zabija ona, ale się nie męczy.
Namiętność do gry jest histerją mężczyzny.
Gracz siedzi milczący. Słowo nie może mu służyć do niczego. Gra, wygrywa, przegrywa; to już nie człowiek, to machina. Pocóżby miał mówić?
Gwar więc w salonach nie pochodził od graczy, ale od krupierów, zgarniających złoto i wołających:
— Faites vos jeux! (proszę stawiać).
W tej chwili Hoffman nie był już spostrzegaczem, namiętność pochłaniała go nazbyt; inaczej, miałby tam szereg studjów ciekawych.
Wcisnął się żywo między grających i stanął przy zrębie stołu. Znalazł się tam pomiędzy stojącym mężczyzną w karmanioli, i siedzącym starcem, który ołówkiem rachował na papierze.
Starzec ten, całe życie spędziwszy na wyszukiwaniu kombinacji niezawodnej, zużywał ostatnie dni na wprowadzeniu jej w praktykę, a ostatnie pieniądze na przekonywaniu się o jej zawodności.
Pomiędzy głowami tych dwóch ludzi, ukazywały się głowy kobiet opartych o ich ramiona, które grzebały w złocie, a ze zręcznością nadzwyczajną, nie grając wcale, znajdowały sposób zarobienia czegoś na wygranej jednych, na przegranej drugich.
Człowiek w karmanioli rzucił pakiet papierów na jakiś numer.
— Pięćdziesiąt franków! — rzekł dla wejścia w grę.
— A to co takiego? — zapytał krupier przyciągając papiery grabką i biorąc je końcem palców.
— To asygnaty — odparł tamten.
— Nie macie, obywatelu, innych pieniędzy jak te? — zapytał krupier.
— Nie, obywatelu.
— To możecie ustąpić miejsca innemu.
— Dlaczego?
— Bo, my tego nie bierzemy.
— Wszak to moneta rządowa?
— Tem lepiej dla rządu, jeśli się nią posługuje. My jej nie chcemy.
— Ano! — rzekł niedoszły gracz — śmieszne to pieniądze, których nawet przegrać nie można.
I odszedł, gniotąc asygnaty w ręku.
— Faites vos jeux! — zawołał krupier.
Hoffman grać lubił, wiemy o tem; ale na ten raz przyszedł on nie dla gry, lecz dla pieniędzy.
Gorączka, jaka go paliła, gotowała mu duszę w ciele, jak ogień gotuje wodę w naczyniu.
— Sto talarów na numer 26! — zawołał.
Krupier obejrzał monetę jak przedtem asygnaty.
— Idźcie zmienić — rzekł do Hoffmana — my bierzemy tylko pieniądz francuski.
Hoffman zbiegł jak szalony, poszedł do wymieniacza, który, jak się okazało, był także Niemcem, i wymienił swoje trzysta talarów na złoto, to jest na czterdzieści luidorów.
Przez ten czas ruleta obiegła trzy razy.
— Piętnaście luidorów na numer 26 — krzyknął biegnąc do stołu, i trzymając się z niepojętą zabobonnością graczów, tego numeru, zrazu wybranego przypadkowo, jako tego, na który chciał stawiać właściciel asygnat.
— Rien ne va plus! (nic już nie idzie) — krzyknął krupier.
Kulka się obróciła.
Sąsiad Hoffmana zgarnął dwie garście złota i rzucił je w kapelusz, który trzymał między kolanami, ale krupier zgrabił piętnaście luidorów Hoffmana i wiele innych.
Przeszedł numer 16.
Hoffman uczuł zimny pot występujący mu na czoło.
— Piętnaście luidorów na numer 26! — powtórzył.
Inne glosy powiedziały inne numery, i znowu obróciła się kółka.
Na ten raz wszystko poszło do banku, kulka stanęła na zerze.
— Piętnaście luidorów na numer 26! — ciszej rzekł Hoffman głosem zdławionym; ale niebawem poprawiając się dodał:
— Nie; dziesięć tylko.
I podjął jedną sztukę złota na ostatnią stawkę, ostatnią nadzieję.
Wyszedł numer 50.
Złoto zeszło ze stołu, jak woda po spuszczeniu stawu. Hoffman, który ledwie dyszał, a wśród uderzeń mózgu widział szyderczą twarz Arsenji i smutne oblicze Antonji, kurczową ręką stawił ostatni luidor na numer 26.
Gra obiegła w minutę.
— Rien ne va plus! — krzyknął krupier.
Płomiennem okiem ścigał Hoffman obiegającą kulkę, tak jakby jego własne życie obiegało koło niego.
Naraz rzucił się wtył, głowę ukrywając w rękach.
Nietylko przegrał, ale nie miał ani grosika przy sobie i u siebie.
Jedna z będących tam kobiet, której względów można było przed minutą za 20 franków dostać, wydała okrzyk dzikiej radości i zgarnęła garść wygranego złota.
Hoffman byłby dał dziesięć lat życia za jeden z luidorów tej kobiety.
Ruchem prędszym od myśli obmacał i przetrząsnął kieszenie, by nie mieć najmniejszego powątpiewania o rzeczywistości. Kieszenie były zgoła puste, ale poczuł coś okrągłego, niby talar, na piersi i pochwycił go czemprędzej.
Był to medaljon Antonji, o którym zapomniał.
— Jestem ocalony! — zawołał; i rzucił złoty medaljon na numer 26, jako zastaw.