<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Kochanek Alicyi
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1886
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Śliwińska
Tytuł orygin. L’Amant d’Alice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVII.
Piorun.

— Drogie dziecko, co tobie? — zapytał Paweł widząc pomięszanie Alicyi i trupią prawie jej bladość.
— Lękam się... — szepnęła młoda dziewczyna.
— Lękasz się! — powtórzył hrabia. — A czego?... Co cię przestrasza?
— Ta kobieta.
— Cóż znowu? jakaś kwestarka zapewne, która nie chcąc być odprawioną z niczem, w ten sposób się urządziła... Cóż w tem niepokojącego?...
Kamerdyner powrócił.
— Nie, panie hrabio. Nic nie pomoże. Ta pani zawoalowana, nalega coraz bardziej. Chciała koniecznie iść za mną. Wymaga koniecznie aby pan hrabia ją przyjął, powiada, że jest dobra znajoma.
— Wymaga! — powtórzył Paweł z gniewem — to bezczelność przechodząca wszelkie granice! Jestem u siebie. I zamykam drzwi przed kim mi się podoba. Po raz ostatni powtarzam, że nie przyjmuję!... Idź! i niech się to raz skończy!
Kamerdyner widocznie zakłopotany, miał właśnie spełnić rozkaz swego pana, lecz nie miał na to czasu.
Kobieta czarno ubrana ze spuszczoną zasłoną ukazała się na progu i przystanęła.
Po za nią zarysowała się urzędowa sylwetka i złote okulary pana Rocha, który zasłaniał się nią jak mógł.
Paweł z wrastającym gniewem w obec tak zuchwałego natręctwa, postąpił krok ku przybyłej.
Ona wstrzymała go rozkazującym ruchem i rzekła podnosząc welon:
— Odkądże to żona potrzebuję się anonsować, chcąc wejść do domu męża? Odkądże to hrabia de Nancey zamyka drzwi przed hrabiną de Nancey.
Paweł, który pod wpływem trwogi i zdumienia zamienił się w posąg, utkwił błędny wzrok w tem zjawisku z tamtego świata, w tej Blance Lizely, której akt zejścia oglądał przed kilku minutami, a która teraz stanęła tuż przed nim...
Chciał mówić, a nie mógł. Skostniałe wargi jego poruszały się bez wydania głosu.
Alicya drżała wszystkiemi członkami, a uczepiwszy się poręczy od stojącego przy niej fotelu, pytała sama siebie w osłupieniu, czy straszny sen ów przeciągnie się długo.
Blanka zdawała się czerpać okrutną rozkosz w groźnem wrażeniu, jakie obecność jej wywołała.
Szatański uśmiech igrał na jej ustach.
— Zaiste hrabio — rzekła — mogłabym się obrazić tak dziwnem przyjęciem!... Jakto! ani słowa powitania?... Nie poznajeszże mnie?...
— Żyje!... — wybełkotał Paweł.
Chociaż słowo to wymówionem było cicho, Blanka usłyszała, a raczej odgadła go.
— Sądziłeś żem umarła? — zapytała z ironią. — Sądziłeś, że mnie już nie zobaczysz?...
Paweł rozdarł kopertę zaadresowaną do pana Laféne, a ująwszy drżącą ręką ćwiartkę papieru przywiezioną z Kolonii, a pokrytą niemieckiemi stemplami podał ją Blance, mówiąc:
— Czytaj pani!..
Młoda kobieta przebiegła oczyma papier, który mąż jej podał.
— Mój akt zejścia! — rzekła z nowym uśmiechem nie okazując najmniejszego zdziwienia. — Ah! rozumiem... Miałeś pan nadzieję... Ha! zawód to wielki, nieprawdaż? Trudno, ludziska którzy to napisali, byli w błędzie. Akt ten jest fałszywy... raczej dowodzący kłamstwa. Masz pan tego dowód niezbity kiedy jestem żyjąca i kiedy przybyłam...
Podczas gdy to Blanka mówiła z miną spokojną i drwiącą, Paweł przychodząc do siebie zwolna, odzyskiwał jeżeli już nie zimną krew, to przynajmniej przytomność umysłu. Cała okropność tego położenia stanęła mu odrazu przed oczyma. Gniew chwilowo stłumiony osłupieniem, wzrastał w jego duszy.
— Ah! przybyłaś pani! — powtórzył skrzyżowawszy ręce na piersiach. — Prawda, przybyłaś pani! Odwaga jej przeszła moje oczekiwania! Wiedziałem, że pani zdolną jesteś do wszystkiego, tego jednak byłbym się niespodziewał nigdy! Ależ to szaleństwo! Przybyłaś pani jak powiadasz i zdaje się to całkiem naturalnem! Ale czy wiesz ty u kogo jesteś!?
Blanka Lizely wzruszyła ramionami.
— Czy wiem? — odpowiedziała. — No! zapewne! jestem u ciebie!
— I po cóż to przychodzisz pani do mnie?
— Zabawne pytanie przychodzę zająć swoje miejsce!
— Twoje miejsce! — zawołał hrabia, wznosząc do góry zaciśnięte ręce. — Kobieta ta śmie mówić w moim domu o swojem miejscu!
— Tak jest!
— Ależ niegodna, to miejsce, wiesz dobrze że go opuściłaś sama!
— Nieinaczej... To też dla tego powiadam, że przychodzę je zająć! Gdyby nie to, powiedziałabym. Pozostaję w niem!
— Więc pani wszystko zapomniałaś?
— Przeciwnie.
— I przychodzisz wyzywać tego, którego tak nikczemnie zdradziłaś, którego zabić kazałaś jednemu z twoich kochanków, wołając: „Zadaj mu śmierć!“
— Źle się wywiązał z mego polecenia, kiedy pan żyjesz!
— Nie znam pani! Odtąd wszystko pomiędzy nami skończone?
— Nieprawda! Jestem twoją żoną!
— Cudzołóztwo i zbrodnia rozdzieliły nas!...
— Bynajmniej, jeszcze ściślej połączyły nasze więzy! Wówczas kiedy zawiniłam, należało działać przeciwko mnie! Kiedy dom twój opuściłam uciekając z kochankiem, kiedy z rozkoszą patrzyłam jak skrwawiony padłeś pod jego szpadą, należało żądać rozwodu, który byłbyś pan łatwo otrzymał! I dziś byłbyś wolny! Teraz zapóźno!...
— Zapóźno by cię ztąd wypędzić, nigdy! — rzekł Paweł chrapliwym i świszczącym głosem.
— Mnie wypędzić! — powtórzyła Blanka z naigrawaniem się — cóż znowu! Mnie wypędzić! Nie radzę!... Czy mnie wypędzić można?... Jesteś szalony! Wszystkie moje prawa egzystują!... są niezaprzeczalne... Tu nie ma w tej chwili wiarołomnej kobiety, tu jeden jest tylko przestępca, a tym pan jesteś... bo depcząc nogami prawo, z całym bezwstydem utrzymujesz nałożnicę w domu małżeńskim!
Blanka wyciągnęła rękę w stronę Alicyi z wyrazem nienawiści i groźby, rzekła:
— Otóż nałożnicę tę, ja prawa małżonka ja hrabina de Nancey, ja pani tego domu, wypędzam!...
Głuchy jęk wydarł się z piersi nieszczęśliwego dziewczęcia, które upadło na oba kolana ukrywając twarz w dłoniach.
Pijany rozpaczą, szalony, Paweł skoczył ku Blance Lizely. Miał on twarz i wzrok człowieka gotowego do popełnienia zbrodni.
— Strzeż się! — rzekła hrabina — nie dotykaj mnie... twoja gwałtowność miałaby świadka.
To mówiąc wskazała pana Rocha. Eks-adwokat wysunął się naprzód o kilka kroków; trzymał się na pogotowiu, gdyby tego wymagała potrzeba i przyjaźnie kłaniał się Pawłowi.
— Któżby się pani dotykał? Tak nizko jeszcze nie zszedłem — odpowiedział pan de Nancey z miażdżącą pogardą. — Ale nie znieważaj mi tej młodej dziewczyny! Oh! tego zabraniam! Odkądże to nierządnice pozwalają sobie obryzgiwać anioły!
— Anioł cokolwiek upadły, o ile mi się zdaje — rzekła znów Blanka naśmiewając się — ale mniejsza o to! Co zaś do tytułu nierządnicy przyjmuję go bez zarumienienia, zwłaszcza w obec ciebie, panie hrabio, w obec ciebie, który uczyniłeś ze mnie to, co mi dziś wyrzucasz! Nierządnica powiadasz pan... A więc tak!... I cóż z tego? Frymarczyłam moją osobą, tem lepiej, wstyd mój kalał bowiem pańskie nazwisko, pański honor wyszarzałam tym sposobem! A przecież mniej niż ty! Krew więcej plami niż błoto, a pan masz krew na rękach!... Nierządnica! niech i tak będzie! A ty jesteś morderca! Więcej warta nierządnica!
— Morderca! ja! — powtórzył hrabia z oburzeniem. — Kłamiesz! milcz! milcz!
— Ty milcz, morderco Małgorzaty, morderco biednego Rene!
— Wiesz, że to nie prawda! Wiesz, że godząc w nich wymierzyłem tylko sprawiedliwość!...
— Ja wiem, że byli niewinni!...
— Kłamstwo!... Znowu kłamstwo pani ich oskarżałaś przedemną!... Pani włożyłaś rewolwer do mojej ręki, szepcząc mi do ucha: Idźże pomścij się!...
Hrabina wzruszyła ramionami.
— Człowiek ten utrzymuje żem skłamała! Dalibóg skłamałam, ale nie dziś, wówczas to skłamałam. Pan sprawiłeś to, że pogardziłam sama sobą; a ja przysięgłam sobie, że świat pogardzi tobą! Ty zrobiłeś sobie ze mnie zabawkę jednogodzinnej fantazyi, a Małgorzata została twoją żoną! Wtedy przysięgałeś, że pańska żona zrobi z pana męża z którego szydzą, którego wytykają palcem! W tym celu próbowałam wszystkiego, tak, wszystkiego w świecie! Chciałam rzucić Małgorzatę w objęcia Rene! Małgorzatę zdradzaną przez męża, upokorzoną, deptaną nogami przez męża! Wszak to było łatwo nieprawdaż? Teraz wiedz pan, że mi się nie udało! anioł ten zanadto był czystym! Wszystko co zrobiłam było nadaremne! Zwyciężyła mnie bez walki! Nierozumiała nawet o co chodziło... Ah! Małgorzata należała do ciebie! całkiem do ciebie! tylko do ciebie! ciałem i duszą do ciebie! Myśl jej tobą tylko była przepełniona! Uwielbiała cię! To serce, które pan przedziurawiłeś kulami twego rewolweru nie było nigdy dla nikogo innego!... w niem twój tylko tkwił obraz! Pewna jestem, że umierając, mówiła jeszcze: A jednak kochałam go...
Paweł siny, że spuszczoną głową, z okiem błyszczącem, słuchał tych wyrazów, wreszcie podniósł głowę.
— I pani wiedziałaś o tem? — rzekł głuchym tonem.
— Ma się rozumieć, że wiedziałam! Że zaś święta miłość biednego dziecka wzgardzona przez ciebie, napełniła mnie coraz większą dla pana nienawiścią, wpadałam prawie w szaleństwo. Przemyśliwałam już tylko jak ugodzić w ciebie, czem cię dosięgnąć i znalazłam... Nie mogąc uczynić cię śmiesznym, postanowiłam uczynić cię podłym... Do tego potrzeba było użyć kłamstwa, potwarzy, stworzyć fałszywe pozory, popchnąć słabą twą duszę do zbrodni, zrobić z ciebie powolną maszynę, ślepe narzędzie... To mi się udało... Zamordowałeś Małgorzatę niewinną!... Ja zajęłam miejsce twojej ofiary, ale tego miejsca tak drogo okupionego nikt nie zajmie, póki ja żyję!
— Ah! nędznica!... — wyjąkał Paweł przerywanym głosem, a wzrok jego błędny miał wszelkie pozory szaleństwa. — Póki żyjesz!... Tak... to być może... Ale potem?... Lecz ty już umarłaś... Ty wiesz dobrze że już umarłaś...
Chciał się rzucić i zabić.
Blanka niewzruszona, nie cofnęła się ani na krok.
Pan Roch z gorliwością uśmierzoną rozsądkiem, miał już stanąć pomiędzy swoją klijentką, a hrabią — myślał o tem wielce, ale nieruszał się z miejsca...
Krzyk głuchy, krzyk konania rozległ się po za Pawłem, który zwrócił się nagle.
Alicya bez zmysłów leżała na dywanie, a słabe drgnienia, podobne do tych, jakie miewają miejsce w ostatniej godzinie, wstrząsały delikatnem jej ciałem.
Hrabia poskoczył ku niej, podniósł ją z ziemi, wziął na ramiona i wpatrzył się przez chwilę w białe jej wargi i wielkie oczy zamknięte.
Twarz jego dziwny wyraz przybrała. Najprzód straszne przemknęło po niej piętno obłąkania, potem zalał się łzami.
— Zabiłem Małgorzatę... — szeptał Paweł — a teraz Alicya umiera... Zwracając się zaś do Blanki dodał:
— Czy dosyć? Jesteś pani zadowolona?
— Żądam mego miejsca! — rzekła hrabina.
Pan de Nancey trzymając ciągle na rękach omdlałą Alicyę, zwrócił się do kominka i drżącą ręką konwulsyjnie szarpnął za sznur od dzwonka.
Służba dowiedziawszy się od kamerdynera, że coś okropnego ma miejsce, stała na czatach. Na odgłos dzwonka wpadła do pokoju.
— Wypędzić tę kobietę! — krzyknął Paweł, wskazując Blankę Lizely. — Wypędzić! wypędzić natychmiast!... bo zabiję!!!
— Wychodzę! — rzekła hrabina — lecz nie tryumfuj za wcześnie! Powrócę jutro!... A jutro nikt mnie już nie wypędzi!...
Poczem z wzniesioną głową i błyszczącym wzrokiem, Blanka opuściła salon w towarzystwie pana Rocha, który kłaniał się w milczeniu i drżał cokolwiek.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Emilia Śliwińska.