Konopielka/XXI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Konopielka |
Wydawca | Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza |
Data wyd. | 1973 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jak z tamtym z miasta: nade mno. A było widniej niż pód lampo, słońce nas z góry oglądało. Ale wcale nie stanęło od tego, dalej zachodziło i wschodziło, żyta dośpieli i przyszła ta subota, zażynkowa. Tato rozsiedli sie w trawie: trzymajo w kolanach sierpa i ostrzo, a zapalczywie, jakby pół wieku zrzucili! Aż przestawszy skohytać pilnikiem patrzo sie na mnie: Ot medyk, zadumał sie. Jak baran w czołnie! A może ty znowuś chory Kaziuk, a? Co z nim Handzia, co on taki?
Siedze na odziomku, a przede mno pieniek, w pieńku babka żelazna: na takich babkach klepio kosy. Ale czemu ja w ten pieniek zapatrzył sie jak baran w wode, czego ja chce od żelazka. Handzia czeka już gotowa, w ręku koszyk, w koszu jedzenie, Ziutek konewke niesie z wodo, czas iść: rosy nima, słonko het, stoi w pół nieba. A subota, Matkaboska dziś patronko, do zażynku dzień najlepszy: ludzi ido za płotami, radość, śmiech, prawie święto, Koleśniki hurmo wyszli, całym gniazdem, całym rodem, wyruszawszy zaśpiewali W Imie Ojca i Syna już sie żniwo zaczyna, Matkoboska we złocie dopomagaj w robocie! Chata za chato puścieje, wszystko co ma nogi w pole idzie, tylko ja, czemu ja siedze, rozum marnuje, zamiast swoje drużyne w pole wieść!
A temu ja siedze, że w stodole na goździu wisi kosa prawie gotowa: kabłąk obsadzony, płachta przyszyta. Tylko wyklepać i w pole brać! Siedze bo nie wiem: klepać czy nie?
Jego jeszcze w boku boli, gada Handzia. A może my sami pójdziem, niech on lepiej w domu siedzi, jak on taki doniczego?
O, nie, pójde! I to powiedziawszy wstaje, jeszcze nie wiem co ja zrobie, co ja wezme, sierp czy kose. Co tu dumać, niechaj samo sie przeważa: iść zaczynam. Nu i widze, że mnie nogi wiodo prosto do stodoły: wchodze z niczym w rękach, a wychodze z koso!
I staje na środku gumna i patrzawszy na kose sam zdziwiony bardzo pytam sie ich wszystkich:
Co by ludzie powiedzieli na takiego, co wyszedby dzisiaj z koso?
Tatko patrzo przestraszone: Jakby z koso taki wyszed, co by ludzie powiedzieli? Powiedzieliby że złodziej!
Jakto złodziej?
Nu bo z koso między sierpy? Toż to gorzej niż złodziejstwo!
Ale co w tym złodziejskiego? Grzechu jakoś ja nie widze.
Bo tobie rozum zaćmiło, wurkneli tato, gadasz już jak uczycielka! Nu, nie żartuj, odnieś kose i wychodzim. Toż wstyd słonka! Jezu, ono już za wierzbo!
Ale ja przy pieńku siadam. I rozklinowuje zamek: jedno ręko trzymam kose za piętke na żelazku, młotkiem w drugiej zaczynam stukać po brzeżku, drobno, gęsto, równo, i dzwonienie równe, drobne leci po gumnie i za płoty. Tato za głowe sie łapio, uszy rękami zatykajo! Staneli nade mno, wyraczyli sie, nie wierzo.
Handzia, wołajo, ty zobacz, może mnie oczy zaćmiło: Czy Kaziuk kose klepie?
Jakby klepie, mówi Handzia, też nie wierzy. Tato odstępujo: Kaziuk! odzywajo sie jak z grobu: Tu mnie Handzia powiedziała, że ty kose klepiesz!
Kaziuk! dopominajo sie jeszcze raz: Może ty nie klepiesz, może ty stukasz ot tak sobie. Czy mniej więcej wiesz co robisz?
Kiwam głowo, że wiem, wiem ja co robie. Zakręcili sie tato w miejscu, jak koza w Herodach latajo zbaraniałe, pytajo sie to Handzi, to Ziutka, to powietrza: A może on nam sfiksował? Na co on te kose klepie? Na łąke pójdzie? Toż sianowanie skończone, w tamte środe my skończyli. Do otawy? pytajo sie i sami sobie tłómaczo: Do otawy z sześć tygodni! E, ty Kaziuk myślisz groch kosić! Ale jak to, czy ty nie wiesz, że groch kosi sie po żniwach? Nu to co on kosić chce? Nie Daj Boże co, serdele? Na serdele też nie pora! Nu to co ty możesz kosić, co tu jeszcze do koszenia!
Dobrze tatu wiecie sami, mówie cicho, co tu jeszcze do koszenia.
E, o życie ty nie myślisz! Kręco głowo: Jak chcesz gadaj, nie uwierze! Żyto koso?
Nu to zaraz zobaczymy, mówie niegłośno i sprawdziwszy pod słonko, czy brzeżek równo sklepany, osadzam kose w kosisku, zaklinowuje, osiołke biore, ostrze i probuje kose na trawie, czy kosi jak trzeba. Tato dalej gwałtujo, latajo wkoło, bose ale w czapce, w swoim kożuszku co im jest za koszule i za paltocik i za palto: To przyznaj sie, naciskajo, ciebie znowuś naszło coś takie jak wtedy co ty klona ścioł! Ja tobie Kaziuk radze prosze: ty przeżegnaj sie i zrob trzy razy Boże Bądź Miłościw Mnie Grzesznemu! Żegnaj sie radze!
Nie gadajcie tyle, mówie, za dużo tej gadaniny: dobra kosa dla łąki, dobra bedzie i dla żyta. Skończym żniwo za pół czasu! Ale Handzia też coś gada, Kaziuk, prosi, bedzie pośmiewisko, zostaw kose, ale ja zabieram jej obydwa sierpy, wtykam w szczelubine nad dżwiami, ręko zagarniam wszystkich, dzieci, Handzie, tata do drogi. Idziem!
Tato sierpem wymachujo, leco naprzod, klno, dychajo, chco być pierwsze, zająć żyto, dyrdajo przygarbione, oglądajo sie na kose, dawno byli w takiej złości!
Wioska pusta, ani żywej duszy, już wszystkie w polu. Ide z koso na ramieniu, płachta świeci sie nad głowo jak chorągwia, ide ważny, strachu mało. Coż takiego koso kosić, straszniejszych rzeczow ludzi probujo i żyjo. Jeszcze na fórze, po drodze ze stacji, pomyślało sie mnie: trzeba bedzie poprobować kosy. I akurat nawineła sie pod oczy leszczynka, rozga rowna, prosta, w sam raz dobra na kabłączek. W domu wygioł ja ten kabłąk, spróbował osadzić w kosisku, wyszło. A zaraz po niedzieli zechciało sie mnie ten kabłąk płachto obszyć: usiad ja pod szczelubino, tam dzie z Ziutkiem sie pisało, obszył kabłąk po kryjomu. Tylko kosy ja nie klepał, do ostatka nie wiedział z czym wyjde, z sierpem czy z koso. Nu i z rana sie przegieło, przeważyło na kose. Ide z koso, przede mno Ziutek, Stasia, Władzio drypczo, wesolutkie, rozbrykane, to w cudze warzywo wlazo, to w len, to w konopi. Nie leźcie, strasze, nie deptajcie, bo was Konopielka wciągnie, załachocze. I żyta nie tykajcie bo Kózytka zakózycze! Tylko Handzia człapie styłu jak pokutnica: głowa spuszczona, oczy w ziemie. A przed nami het tato, już do żyta dolatujo. A wzdłuż drogi gęsto w zbożu, już sie ludzi trochu wżeli, rodzina przy rodzinie, śpiewanie, krzyk, gadanina, nachylajo sie, prostujo, czapki, chustki, głowy plecy. Już sie jakby oglądajo czy już kose zobaczyli? Pot na czole, pod pachami, ale wszystko to od słonka, bo wysokie, praży z wierzchu, dzień lipcowy, żarko, duszno.
Już i pole, i pierwszy ucząstek, Kozaki, Kozakowe gniazdo, płoski wąziutkie za to długie het, pod kurhan. Ale Kozaki nie żno: stojo, postawali, cichno, patrzo. Jakby było co strasznego. Ja podżartowuje trochu czy to kosy nie widzieli i ha ha ha śmieje sie, niby śmieszne to co mówie, ale choroba sam śmieje sie, coś Kozakom nie za śmieszno. Mówie Boże Dopomóż, odburkujo mnie Bógzapłać, ale cicho, aby zbyć. Przestraszone? Obrażone? Tak ich kosa obraziła?
Ale i Dunaje też, ledwo ledwo odburkujo, za to wszystkie swoje oczy na kose, na płachte wytrzeszczajo jak na gryfa!
Litwiny tak samo postawali zadziwione. Boże Dopomóż mowie i pytam sie, co tak stoicie jak nieżywe, uważajcie bo poprzemieniacie sie w figury, ale znowuś nic, żadnego słowa nie słysze, ni złego ni dobrego ani Bógzapłać.
Orele tak samo: do roboty sie plecami obrociwszy mnie oczami jedzo. Tak samo i Mazury. Ale Koleśniki? Panie Boże Wielki Dopomóż mówie głośno, i tyle mam, że Domin głowo kręco, a Dominicha spluwajo w rżysko. A za plecami Handzia cichutko, żeb nie dosłyszeli, prosi mnie, wracajmo sie Kaziuk, ja ze wstydu spale sie, wracajmo póki możno!
Nie jęcz kobieto, mówie, rozzłoszczony że mnie ludzi za nic majo, nawet Bóg zapłać żałujo! A już nasza płoska blisko, tato żąć zaczeli, z pół snopka nażeli, oni jedne sierpem robio, nie oczami. Grzegorycha sie ogląda, Grzegorpioter popatruje, Michał patrzy sie spódełba. I Bartoszki, i Jurczaki, czego psiakrew oni chco, patrzo jakby na bandyte! Czy ja, psiamać, co im ukrad?
Władzio ze Stasio polecieli do drugich dzieciow na jamy, Ziutek, Handzia chowajo konewke i jedzenie w trawe, w cień, ja osiołke wyjmuje i trudno, toż uciekać nie bede, dzwęg, dzwęg zaczynam ostrzyć kose, tato odrazu odwracajo sie: Kaziuk! proszo straszo, Kaziuk nie ostrz! Ja nic, prętko kończe ostrzenie, i przystępuje do żyta. Żegnam sie żeb dobrze szło, żyta nigdy ja nie kosił, ależ tato zalatuje z przodu, stajo w życie, ręce rozpościerajo: Kaziuk, proszo, nie zaczynaj!
I ja prosze: zejdźcie tatu, nie szalejcie.
Ty chcesz mojej śmierci Kaziuk?
Żyjcie sobie ile chcecie, ale zejdźcie! Bo skalecze.
Michał! krzyczo oni i jakby mnie biczem chlasneli, bo psiakrew jękneli na całe pole: Broń ojca, krzyczo, czy ty nie widzisz? Tu jakiś szalony przyszed, chce twojego ojca zarżnąć! O, czai sie, czai sie z koso!
I prawda, zęby ściskam i zamachnąwszy sie koso, patrze czy tato zdążo odskoczyć, ale oni ani drygno! Kose dziobem skręcam w piach, pod samymi ich nogami! Nie czekawszy cap za kołnierz i wynosze tatka z żyta, na droge! Ale widze hurma zbiera sie na drodze, nie żniwujo jeden z drugim tylko do mnie lazo, patrzyć! Michał podlatuje z sierpem, obrońca, sierpem wymachuje, szanuj ojca, krzyczy, szanuj starego! Ale ja nie myśle bić sie ani z bratem ani z nikim: wracam sie, biore kose. Zaczynam: pierwszy zamach, dobrze poszło, pierwsza garstka ścięta, drugi zamach, trzeci, wiem że oni stojo, patrzo, czuje z tysiąc świdrow w plecach, ale już mnie wszystko jedno: już ja ruszył żyto koso! Raz za razem ciacham dalej.
Ale słysze Pietruczyche: Nie podbieraj tego Handzia, pódmawiajo swoje córke, czy nie widzisz że szalony?
I Szymona słysze: Jemu, Handzia, uczycielka coś zadała!
Słysze i Domina: Miej swoj rozum, Handzia! Nie podbieraj!
Oglądam sie i mówie: Bogu Dzięki to moja żonka nie wasza i nie wy Domin, nie wy Szymon i nie wy Pietruczycha z nio śpicie! Podbieraj Handzia. A Ziutek nie oglądaj sie, rob przewiąsła!
I kosze. I jak to w robocie, złość ustępuje, ciacham i coraz bardziej mnie sie podoba: odwieść kose i żach, i pół kroku! Odwieść kose i żach, i pół kroku! A żyto dośpiałe, kosa aż dzwoni, chręst bardzo przyjemny, ostry. A ścięte słomki płachta nagarnia i chyli na łan. A za mno Ziutek idzie, przewiąsła kręci, układa w rżysku, a Handzia nagięta idzie i skoszone zbiera sprytnie pod pache, a jak pełne przygarść uzbiera na przewiąsło kładzie. I całkiem zgrabnie kręci sie robota, a te wrony niech tam sobie graczo na drodze. Kosze coraz bezpieczniej, już oni i droga daleko, kosa nie sierp, prędka. A może już poszli, odczepio sie?
Zatrzymawszy sie poostrzyć nie słysze śpiewania, co to, żniwujo i nie śpiewajo? Oglądam sie i widze że połowa żniwuje nad moim przekosem: gadajo, sprzeczajo sie, machajo rękami. Czemuż to ich tak obeszło! Czy którego ja obraził? Czy któremu zrobił szkode?
Dokosiwszy do dziczki, a rośnie ona w środku płoski między końcem a początkiem, zawracam sie do drogi. Widze że czekajo hurmo. Cóż to, wojna sie szykuje? Ale o co taka wojna? O te sierpy? Czy o kose? Czy o tata? Uczycielko przygadujo, czy kto może nas na bagnie widział, w lesie? Czegoż mnie sie z nimi kłócić, toż my tutaj same swoje, Domin, Dunaj, Kozak, Michał. Same swoje, dzie tu wrogi? Tato w broźnie siedzo biednie, łeb spuściwszy, a wkoło gromada. Ale nikt sie nie odzywa, tylko patrzo. Ja zaczynam kose ostrzyć, staje do nich jakby bokiem żeb plecami nie obrazić, a oczami nie chce świecić, boby oczy mnie wyjedli, z tako złościo, nienawiścio patrzo sie że kose ostrze! Nu to ostrze jak najciszej. Ostrze, ostrze. Aż nie moge!
Jak nie tupne! Nu i czego, krzycze, czego tak sie wyraczyli! Czyż, cholera, ja któremu ukrad co?
Stoje patrze, złość mno trzesie.
Domin głowo pokiwali: Nie choleruj przy żniwach, paskudnie Kaziuk rugać sie dzisiaj, taki dzień, a tu cholery!
Czego wy ode mnie chcecie!
Domin dziwio sie niegłośno: co tak krzyczysz? Czy to kosa tak cie męczy?
Kosa mnie nie męczy, mówie hardo, koso dużo lżej niż sierpem.
Pokiwali Domin głowo i podchodzo do mnie blisko. Słuchaj Kaziuk, zaczynajo, ja twoj chrzestny, rajko twoj. Może Ziutka też wyraje. Ja coś tobie chce doradzić, dobrze bedzie jak posłuchasz: odnieś kose! Zanieś kose do stodoły, przyjdź z sierpami.
Co wam moja kosa szkodzi!
Ty nam Kaziuk żniwo psujesz!
Toż waszego ja nie tykam!
Ale żniemy cało wiosko, razem, zgodnie, każdy sierpem. Jak co roku, jak zawsze, jak Bóg przykazał. A ty jeden koso chlastasz!
Pambóg nie zakazywał kosy, stryku.
Zakazywał czy nie zakazywał, ale przykazywał szanować żyto. A ty do żyta z koso jak do trawy!
Kosy w gównie ja nie maczał, kosa też nieobraźliwa.
Ale kosa nie do żyta! Koso żyta sie nie kosi!
Nu to bedzie sie kosiło.
Nie, nie możno. Koso, Kaziuk, nie wypada!
Ale czemu? Wytłumaczcie, stryku, czemu? Wytłómaczcie, jak uwierze, to Jejbohu kose rzuce, bede sierpem!
Domin ręce rozłożyli: Jakże takie coś tłómaczyć? To każdy wie, od małego!
A ja nie wiem, mówie cicho.
Nie udawaj ty takiego, co zapomniał czym sie sra! rozłościli sie Domin. Nu weź, popatrz: Grzegorpioter z świata przyszed i żniwuje po naszemu! A ty? Czyż u Niemcow ty chowany? Widze że ich nie przegadam, at, macham ręko, i zaczynam nowy pokos. Już nie słucham co gadajo, tylko ciacham, co robota to robota, lepiej robić niż sie sprzeczać. Ale słysze za plecami, Ziutek wypytuje matke, czemu żyto mus szanować, a ona opowiada podbierawszy, że kiedyś żyto miało kłosy od czubka do samej ziemi. Aż raz w żniwo jedna matka takim żytem podterła dzieciaka, bo sie zgnoił w pieluszki, a Pambóg zobaczył i zgniewał sie: zabrał żyto. I zostaliby sie ludzi całkiem bez chleba, jakby nie pies i kot: pies hau, kot miau do Pana Boga że głodne, chleba nimajo, i Pambóg ulitował sie i dał im od głodu żyto, ale tylko z jednym kłoskiem. Nu a przy nich i my ludzie pożywiamy sie, toż mówi sie że człowiek żyje z psiaczej i kociaczej doli.
Chłopiec przestraszył sie: To jak teraz Pambóg zobaczy że my żyto koso kosim, może znowuś żyto zabrać i chleba nie bedzie?
A kto wie, co Pambóg zrobi.
Nu to trzeba iść po sierpy, radzi Ziutek przestraszony: niechaj tato już nie koszo!
Obracam sie ja i mówie Handzi, żeby nie straszyła chłopca. A ty Ziutek jej nie słuchaj, żyto było, żyto bedzie, a to bajka. Ładna bajka ale bajka. Taka jak o złotym koniu.
I spokojny kosze dalej, aż do dziczki. A wracawszy sie widze, że hurmy już nima: tylko Szymon i Domin siedzo z tatem w broźnie, inne poszli do roboty: widać w zbożu chustki, czapki, nawet słychać i śpiewanie. Nu i dobrze, już po krzyku. Ostrze kose śmiało, głośno, nie boje sie ich patrzenia. Od razu staje do żyta, kosze.
Ale stare sie zawzieli, znowuś jęczo za plecami:
Żeby on miał z tyłu oko, to by widział co zostawia.
Jakie rżysko.
Pośmiewisko a nie rżysko!
Ha ha, góry i doliny, same ręby! Koń zębami lepiej strzyże. Oczy bolo na to patrzyć.
Ano, czego chcieć, wiadomo kosa nie sierp!
Same prawde mówisz Domin. Starczy spoglondnąć za miedze.
O, Michałowe rżysko to rżysko!
Aż przyjemnie oczom patrzyć!
Gadajo tak, szyderujo język świerzbi żeb sie odciąć.
A co patrzyć, radze głośno, lepiej weźcie pogłaskajcie. Abo, ha ha ha, abo grzebień weźcie i poczeszcie! Tylko to mnie dziwi, choroba, że wy stare gospodarze i nie wiecie, że każde rżysko, i spod sierpa, i spod kosy, bedzie w końcu zaorane. Nu to co wam za różnica, równe ono czy nie równe?
A ta różnica, odcieli sie Domin, że póki co hadkie wygląda hadko! Ty obejrzyj sie za siebie: czy nie widzisz jakie twoje rżysko hadkie? Wprost rzygać sie chce!
To rzygajcie, zaorze sie, bedzie lepiej rosło, śmieje sie ja, całkiem już swojej kosy pewny nie pomyślawszy wcale, że Domin sie obrażo. A ich poniosło:
Ty, wurkneli zajadle, z takim słowem do mnie ty? Do chrzestnego że rzygajcie? O, psiamać, ty widze już całkiem wstyd zatracił, zasrańcu? Żeby Handzi tu nie było, ja by tobie coś powiedział, ty parszuku nieskrobany!
Ależ stryko obrażalskie mówie, żeby ugłaskać ich trochu, nima co tej sprzeczki ciągnąć, choć ciekawe czym mnie straszo? Ktoś mnie z uczycielko pódglondał tam na bagnie? O, psiapary może jakieś plotki robio, jeszcze Handzie mnie skołujo. Kosze ostro, aby dalej, trzeci przekos, już ostatni, trzy przekosy płoska ma, nieszeroka. I dokosiwszy do dziczki prostuje sie, oczy napaść: pół mojego żyta w garściach, drugie pół na pniu, tyle kosić co skoszone.
Ziutek leci po jedzenie, wode, przyprowadza dzieci z jamow: rozsiadamy sie pod dziczko, w chłodku. Żujem placki, oj gliniaste, to kartofli z otrębami. Póki chleba nie nakosim, nie namłocim, nie napieczem, trzeba żuć te zakalczyki. Dzięki Bogu już niedługo tego żucia: niezadługo młody chleb, aj, młodziutki, toż to bedzie! Żujem placki, mleko pijem, ależ Handzia, spoglądawszy na droge i na tamtych, gada że prawda, koso prędzej, ale trochu szkoda, że nie żniem w gromadzie.
A to czemu, pytam.
Pośpiewałoby sie z kobietami.
A to ty niewyśpiewana? Jak tak bardzo chcesz, to śpiewaj, posłuchamy sobie z Ziutkiem.
Aha, mądry? Weź śpiewaj za koso, jak ledwo uśpiejesz podbierać!
Nima prędzej bez ciężej, mowie. Za to wcześniej żniwo skończym, bedziesz mogła sie naśpiewać.
Co z tego, krzywi sie ona: żniwki śpiewa sie do żniwa, nie po żniwach. I przypomina sobie, że Domin nie chcieli czegoś przy niej gadać. Ja kręce głowo że nie wiem, ale ona podpytuje: Czemu niby ty bez wstydu? Czy ty Kaziuk co nabroił? Ty coś taisz!
Co ja mam taić! łże śmiało: Ot, bresze coś stary plejta. A może, choroba, może noco kto pódgląda nasze grzechi?
Handzia zaraz czerwienieje, w bok sie patrzy: Co ty gadasz! Toż po ciemku nic nie widać.
Może dzieci wygadali? A ty Ziutek czasem noco tata z mamo nie poglądasz?
Nie! broni sie odrazu, głowo kręci: Ja noco śpie.
Może udajesz?
A dzie tam! Jak wy z mamo zaczynacie to ja zawsze dawno śpie!
To pamiętaj, śpij bo jak przyłapie, to oberwiesz, mówie. Nu tak, to może tato co napletli z zemsty za kose? A zreszto, macham ręko, czy ty nimasz czym głowy suszyć?
I wstaje do kośby. Jeszcze ręce niezmęczone, plecy też nie bolo jeszcze, znowuś kosze, teraz przekos aż pod kurhan. Sierpy z tyłu sie zostali, z nikim sprzeczać sie nie trzeba. Machawszy ostro, pod wieczor mam skoszone całe płoske, akurat w pore: Handzia idzie gotować wieczerze i świniam, my z Ziutkiem bierzem sie do wiązania snopkow.
Wiążem od końca, od kurhana. Ziutek podciąga snopki w kupy po dziesięć, i zaraz ustawiamy: trzy na trzy, a dziesiąty rozchylam w kłosach na boki, żeby był jak czapa i te czape nasadzam na wierzch. I tak jeden po drugim wyrastajo za nami środkiem płoski dziesiątki, jak słomiane budyneczki, równiusieńkie, pod oko.
A słonko siada już czerwone na suraskie lasy, gaśnie ogromniaste, za drzewami chłodek sie rozciąga, smugi ścielo sie po polach. A na mokrzejszych miejscach mgły wyłażo z trawy: na Stawisku, w Gaju, na małej rzeczce i chlapie za wierzbo, na Mazurowym korycie, wszędzie tam bielejo, dzie była rzeka, stojo białe jak dusza nad nieboszczko. I jak to przed noco, ziela pachno. A dziewczęta śpiewajo Czas do domu czas, zamknoł sie nam las, a baby odśpiewujo jękliwie, niesie sie: Na trzy kłodki, na dwa zamki, czas do domu taplarzanki, czas do domu czas!
I na innych płoskach staneli dziesiątki, ale nikt tyle nie nażniwował co my! Michały żeli we czworo tato pomagali im na piątego, a wszystko jedno: nas tylko trójka, a nażeli my ze dwa razy tyle co Michały.
Wiązawszy, ustawiawszy podchodzim bliżej do drogi, między ludzi. Ale nikt nas nie zaczepia, jakby kosa zapomniana.
Tylko tato stojo prosto, korco ich moje dziesiątki.
Aż nie wytrzymujo: łapio jeden snopek, stawiajo gomlem na rżysku, jak nie krzykno: ej, sąsiady! widzicie? Widzieli wy jakie snopki Kaziuk wysztukował? O, w talji jak panienka, a w kłosach jak mietła! Michalicha z siostrami śmiejo sie: cha cha, jak mietła, poszturchujo sie.
Nie snopek ale wierzba! krzyczo Domin rozpaliwszy sie na nowo i nioso swoj snopek przez szóste miedze: Snopek, bratku ma wyglądać tak! I stawiajo swój snopek koło mojego.
I prawdziwie, ładniejszy jest, mało przewężony, ścisły jak równianka na Zielne, słomka do słomki przylega jak zapałki w pudełeczku.
O, to jest snopek! chwalo tato. A tamto? Mietła, kołtun, marnowanie żyta!
Jakież marnowanie, odpowiadam ja spokojnie: Czy z mojego snopka gorsza sieczka bedzie? Gorsza słoma na podścioł?
Ale porównaj wage, chwalo sie Domin:
Mój snopek, o, jaki ciężki, z pół puda! A twój, hehe, toż to puch! Pierzyna! Moj ze trzy twoich roztrzepańcow w sobie ma! Moje snopki ułożo sie w stodole jeden przy drugim jak zapałeczki! A twoje? Najeżone takie, że i dwóch stodołow mało.
E, zmieszczo sie, zmieszczo, próbujo godzić nas Dunaj: nie taki tam z Kaziuka bogacz.
Nie bogacz i jeszcze tyle marnuje, złoszczo sie tatko: Ty zobacz Dunaj, nu obejrzyj sie, ile on koso słomy, ile kłoskow narozciągał po rżysku. A ile kłosow naobijał, tu w piachu ziarka aż świeco! Wróbli tu zleco sie z całego Rozgnoju!
E tam, nie świeco sie, pocieszam tata, pod cepem kłos ledwo puszcza, a od płachty ma wysypać? A te słomki rozwleczone jutro Ziutek pozbiera: ot, przeleci sie z grabiami i po biedzie.
I wziąwszy sie pod boki mówie do nich wszystkich, co sie zeszli szyderować:
Wymyślacie tamto i różne owamto a najważniejszego nie widzicie: że sie koso kosi prędzej! Ze trzy razy prędzej niż sierpem!
Prędzej, prędzej, przedrzeźniajo mnie Domin: a czy to o prędzej idzie człowieku?
A o co?
Żeby było po bożemu! Tak jak trzeba, ładnie i z poszanowaniem! A ty żyto poniewierasz!
Nu to dobrze, jutro przyjde z nożycami, co? Bede ścinał żytko po żytku każde słomke pocałuje i dopieroż na przewiąsło położe.
A Domin na to kościelnym głosem: Posłuchaj co ja, człowiek stary, tobie powiem. Czy ty naprawde Kaziuk nie wiesz, że nie prędzej w robocie najważniejsze? Jakby szło o prędzej, to możno konia puścić z bronami, całe płoske wytrachtuje tobie do obiadu, jeszcze prędzej niż koso!
Grzegorpioter bierze mnie pod łokieć: Na co tobie ta kosa, pyta się smutno. Ty więcej już koso nie koś, prosi, pojutrze ty przychodź z sierzpem.
A tato: Pojutrze? On i jutro robić wyjdzie, w niedziele! Jak on kosy sie nie wstyda to on i niedziele naruszy!
A Domin: Prawdziwie, jak ty z koso do żyta wyszed, to już tobie nic nie święte!
W piątki bedzie mieso jad! przepowiadajo Grzegorycha.
Przed krzyżem czapki nie zdejmie!
Obrazy pozdejmuje!
Żonke porzuci!
Bez ślubu żyć bedzie!
Boga wyprze sie!
Posłuchaj mnie Kaźmierz, odzywa sie znowuś Grzegorpioter: Żyjesz w ludziach, żyj jak oni. A ty mądrzysz sie, wywyższasz: sierzpy masz ty za nic! A tych co sierzpami żno bierzesz bratku już za durniów!
Gadaj od razu, że my dla ciebie durne, napluj nam w oczy, to my sobie pójdziem, odzywajo sie Szymon z broźny, ale tak smutno, że nie chce sie mnie ani żartować, ani mądrzyć sie: Nie stryku, mówie, wcale nie, czy ja mówił że wy durne?
Rozżalili sie wszystkie:
To czemu nas nie uszanował, czemu nie żoł z nami?
Czemu Handzia z nami nie śpiewała, toż w śpiewaniu ona piersza!
Czemu ty nam żniwo zepsuł!
Czyż ja zepsuł! bronie sie jeszcze.
Zepsuł ty! łupnoł Michał kułakiem w kułak: Jak jest judasz na weselu, nima wesela!
Okrążyli mnie w pietnaścioro, mężczyzny, baby, dziewczęta, Ziutek ze strachu szarpie mnie za nogawke. No to mówie głośno, że nie dla obrazy wyszłem, a oni od razu, nie dawszy skończyć: Słyszeli? On powiedział: wyszłem! Jak urzędnik!
Jego ta uczycielka oduczyła wstydu brydu!
Ludzi, ja nie dla obrazy wyszed, mówie jeszcze raz: czy ja wróg wasz? Czy nie sąsiad? Ja chciał wcześniej pożniwować. Sierpem żąłby ja do Zielnej, a koso skończe na Anne, koso ze trzy razy prędzej.
A co ty z tym prędzej, rozzłościli sie Domin, dokąd tobie tak śpieszno, człowieku?
Prędzej, ale do piekła, szydzi Grzegorycha. A tato rozwścieklili sie: prędzej, prędzej, gada o tym prędzej, a psiamać, wcale nie prędzej! Nastawiał dziesiątkow, toż to puch nie snopki. Wcale koso nie prędzej, nie wierzcie, on łże!
Jakże nie prędzej, mówie, toż starczy tatu popatrzyć na płoske Michałowe i na moje: dokąd który dożął.
A pewnie że nie prędzej, krzyczy i Grzegorycha: Nabortał, naczapierzył snopkow, a wcale nie prędzej!
Nu co wy Grzegorycha, dziwie sie kobiecie, dziwie sie ludziom, co z nimi, czy im w głowach pomieszało. Czyż nie widzo? A tu Michał ogłasza: Koso nie prędzej. Prędzej sierpem! Ja więcej nażoł!
Tak tak, sierpem więcej, krzyczo już cało gromado: Michał więcej nażoł! O, dużo więcej sierpem nażoł!
Próbuje przekrzyczyć: Co wy, ludzi, jakże nie więcej, toż widać! Ja skosił do końca, a Michał do połowy nie doszed!
Łżesz!
Łżesz po ciemku!
Chwalisz sie, bo ciemno!
Michał do końca, a ty do połowy!
Jak wam ciemno, to chodźcie, wołam, chodźcie, zobaczym z bliska kto więcej nażoł!
A chodź! Chodź! I tak nasza prawda!
Sierpem więcej!
W oczy łże!
Ide pierwszy, oni za mno hurmo, a gadajo, za plecami, klno, jakby na bitwe! Idziem, idziem i dochodzim tam dzie Michał skończył żniwo: koniec rżyska, żyto rośnie. Nu a u mnie rżysko jeszcze i dziesiątki ciągno sie hen, gino w ciemku.
I kto więcej? pytam sie.
Michał więcej! krzyczo tato. Sierpem więcej Michał nażoł! Jak nie wierzysz, pytaj ludziow!
Tak, tak, potakujo z cicha, Michał więcej! I coraz głośniej jeden drugiemu tłómaczy: Pewnie że Michał! O, sierpem dużo więcej nażoł, co sierp bratku to nie kosa!
A ty Kaziuk łżesz po ciemku!
Łgun!
I judasz!
Faryzeusz!
Ludzi zmiłujcie sie, prosze, co wy tu wygadujecie! Toż moje dziesiątki ciągno sie pod kurhan! Kto nie wierzy, niech idzie ze mno!
Ja nie wierze!
Nikt nie wierzy!
A co wierzyć judaszowi!
A że ide, ido za mno, dychajo, kaszlajo, klno, idziem kupo przygarbione, czy mnie rozum pomieszało, myśle, ale patrze: nie, Michałowe żyto rośnie, widze dobrze, a pod naszymi nogami rżysko chręści, i co trochu to dziesiątek! I tak dochodzim do końca, do ostatniego dziesiątka pod samym kurhanem. Koniec. Broźna. W piach wstromiona czeka kosa.
Biore kose. Stoim cicho ponad broźno. I co teraz?
Michałowego dwieście kroki, naszego pięćset! ogłasza cienko Ziutek i tate znowuś poderwało: A pójdziesz ty, czercie nasienie! zachrypieli i cap ręko za koszule, ale wyrwał sie, za dziesiątek odskoczył, tato za nim: i naraz jak nie złapio snopka, jak nie machno w cudze żyto! I drugiego i trzeciego! I Michał podskakuje i Domin i Szymon, szarpio przewiąsła, rozrywajo moje snopki, rozrzucajo, przeklinajo! Aż mnie w głowie zahuczało.
Won, wynocha! chrypie do nich i nachodze ostro z koso. Won, bo zarżne, ach wy hady!
Odskoczyli, odstępujo do gromady, ja nachodze na nich biały, ręce trzęso sie ze złości, kosa brzęczy: Uh wy, co ode mnie chcecie!
Rzuć te kose, proszo tato, odstępujo krok po kroku: Koso, Kaziuk, Śmierć żniwuje! Kaziuk! Ty jak śmierć w Herodach!
I nachodze na nich z koso, nachodze jak Śmierć w Herodach, i odstępujo ze strachem, całkiem jakby przed Kostucho, a każdy patrzy sie w kose, czy nie ciachne po goleniach, rżysko chręści pod nogami, Ziutek w ciemku popłakuje, a tato mówio do tamtych że nic to, nic, co tam kosa, sierpem prędzej, o, ludkowie, sierpem lepiej!