Kordecki (Kasprowicz)

IX.

KORDECKI.

I.
Prochem-li jesteś, prochem, więcej niczem,
Kamienna urno! A jednak przed twojem,
Żałobą wieków okrytem obliczem
Staje ma dusza z dziwnym niepokojem,
Albowiem czuje, że w twem tajemniczem
Wnętrzu odnajdzie coś, co nie jest rojem
Zmarłych-li wspomnień, ale życia treścią,
Uwitą z wielkich tęsknic, karmionych boleścią. ..

II.
Prochem-li jesteś, prochem, ty kamienna
Urno, wyjęta z posępnych podziemi,
Skąd Śmierć, strzegąca pilnie swego lenna,
Zaziera chyłkiem oczy wyżartemi,
Zali nie przyjdzie nowa postać senna
Złożyć swe członki, gdzie głusi i niemi
Czekają rzędem, aż wargi otworzą
I uszy na ostatnią Proklamacyę bożą.

III.
Prochem-li jesteś, prochem, niczem więcej!
Z rąk cię upuścić na trumny przegniłe,

Marne relikwie rycernych tysięcy,
Które się kładły bez żalu w mogiłę,
Przedsię nadzieją i wiary dziecięcej
Głębokim szeptem, jak winem, opiłe —:
Z rąk cię upuścić, a z twej kruchej gliny
Cóż jeszcze pozostanie? Pył pod stopą siny!

IV.
A jednak nie wiem, co za moc rozpiera
Twe wątłe ściany, że rośniesz w olbrzymie
Jakieś zjawisko, że się w bohatera
Zmieniasz żywego, któremu na imię
Płomień, że wielka, wiekuista, szczera
Idzie od ciebie toń ognia i trzymie
W objęciach swoich rolę, by nie skrzepła,
Lecz głośnem biła tętnem pod działaniem ciepła.

V.
Pokrywę twoję lśnista pleśń obsiadła;
Wszystkie wspomnienia, zda się, w niej przygasły,
A z wnętrza twego snują się widziadła,
Świat zarzucając skrwawionemi hasły, —
Tłumy, na które błyskawica padła,
Płyną, jak obłok gromami opasły,
A w ślad za nimi ukradkiem się wlecze
I czołga się i pełza pohańbienie człecze...

VI.
Uderzcie w dzwony! Niedołężni starce,
Imcie się sznurów na kościelnej wieży —
Strach się zakrada i Pan mówi: »Skarcę
Gnuśne potomki walecznych żołnierzy!
Śródłunne wokół rozleją się harce,
Nic żernych ogni moich nie uśmierzy,
Kiedy, ku pomście Swej i Swojej chwale,
Świeczników groźnych siedem, niszczący, zapalę!...«


VII.
W przestwornych głębiach, śród niebieskiej wyży,
Ciężary swoje zwarły chmur ołowie;
Wielkie ramiona płomienistych krzyży
Wraz się zjawiły na smutku pustkowie,
Ażeby zniknąć prędzej, nim się hyży
Zadziw o treści ich tajemnic dowie;
Komet złowróżbnych rozpalone miotły
Na krzyżach tych cierniowe, straszne wieńce plotły...

VIII.
A potem naraz Lęk, który z za węgła
Wytrzeszcza w oddal szklane, martwe oczy,
Ujrzy, jak moc się nieznana rozprzęgła,
Jak w chmur zwichrzeniu i światła roztoczy
Błyskawicowej zrywa się, wylęgła
Z gniewu bożego, zbrojna czerń, jak broczy
We krwi, szalona, rozpętana, wściekła,
Nie wiedzieć, godna Niebios, czy godniejsza Piekła...

IX.
We mgłach, w przyćmionym widnokręgu duszy,
Która goryczą ludzkiej nędzy płacze,
Skrzydło o skrzydło z poszumem się kruszy,
Jak świst nawałnic: Szatani-puhacze
Łamią aniołów szereg białopuszy,
W surmy żałobne zagrały Rozpacze,
Ślepe, o trupiej na licach bladości,
Gdzie Życia zaprzeczenie przyczajone gości...

X.
Schodzą na ziemię zastępy ponure,
Ku cmentarzowi wloką się za trumną,
Na zgiętych plecach królewską purpurę
Dźwigają w strzępach, a twarz, wczoraj dumną,
Dziś już nie mając sił, by wznieść ją w górę,
Słonią kołpakiem; tak rzeszę tę, szumną

I huczną ongi, trwożny wstyd ogarnia —
Nie spojrzą na drogoskaz z napisem: Męczarnia!...

XI.
Przy boku szable złamane przez poły,
Albo pogięte, bez pochew, u pasów,
Zwisłych na biodra; połysk klingi gołéj
Rdze od niepomnych pożerają czasów:
Krew na nich zaschła!... Orły i sokoły,
Śród napowietrznych wrzasków i hałasów
Orężnych wzrosłe, stępione już dzioby
I pióra mając zdarte, wloką się na — groby...

XII.
Jedni rycerskim pochylają znakiem
Z niewysłowionej żałości, a jedni
Trupiemi usty, smutnym mknąc orszakiem,
Skomlą pieśń straszną, a drudzy, w powszedni
Dzień tego bolu, co nadziemskim szlakiem
Mgły swe rozścielił, coraz to bezwiedniéj
Zdzierają z siebie wszelką już nadzieję
I suną, niewiadomo, w jakie suną knieje...

XIII.
A inni, pchani w te Przyszłości ciemnie
Kościstą ręką Pomsty, zapomnieli
Swej antenackiej dumy, co najemnie
Wić się nie mogła, i wrzeszczą: Niech dzieli
Naszą się schedą chciwy wróg! Drzyj ze mnie
Atłas i bisior! Obrywaj z tej delii
Kosztowne guzy! Bierz sobole futra
I siodła turkusowe, lecz daj żyć do — jutra.

XIV.
A jutro nędzne!... Zaś inni — o biada!
Potężny organ umilkł w pańskim tumie,

Którego ścian już czerwona gromada
Głaźnych grobowców podeprzeć nie umie —
Inni na znakach swoich piszą: »zdrada!«
Gdyż obrachunki czynią w swym rozumie,
Że lepiej w wrogie wcielić się zastępy,
Niż oddać im na pastwę kontuszowe strzępy...

XV.
Inni rycerskiej urągają chwale,
Bo jeno blichtrem jest marnym; zwycięską
Śmierć własnych ojców, ginących wspaniale
Na krwawych polach, równoważą z klęską
Swojej sadyby, albo ostrzą pale
Dla tych, co, w wnętrzu wolę jeszcze męską
Żywiąc, nie mogą składnie nagiąć karku
Na tym upodleń ludzkich haniebnym jarmarku.

XVI.
Tak idą w czeluść otchłanną te rzesze,
Nagromadzone, jak wojenne łupy
Ku śmiechu żądnych gawiedzi uciesze:
Słabi i możni, panowie, biskupy,
Jezdne chorągwie i szeregi piesze,
A wszyscy chrzęszczą kośćmi, bo są trupy,
Które tchórzostwo swe i zanik wiary
Okryły w ukradziony trupom całun stary.

XVII.
Czasem się z tłumu straszny płacz dobędzie,
Lub okrzyk klątwy przeniknie powietrze,
I wraz się urwie — nie dojdzie przed Sędzię,
Aby mu wskazać na oblicza, bledsze
Od bladej śmierci, i zbawcze orędzie
Wymusić z Niego... Czasami się przetrze
Ku uszom twoim chrzęst: to w trupiej dłoni
Pastorał się przełamał, lub gwóźdź wypadł z broni...


XVIII.
Tak idą, w czeluść i przepaść — bez końca...
A chór szatanów chichocze rozgłośnie
Ponad rozłogi, pozbawione słońca,
Na których żaden kłos już nie wyrośnie,
Ani nie stanie odważny obrońca,
Zmartwychpowstannej ufający wiośnie —
Aż oto nagle kłąb się chmur rozwełnia:
Na orszak spływa blasków płomienistych pełnia.

XIX.
Słowo przedwieczne, Płomień, przeobficie
Nasycon światłem, na klasztornym zrębie,
Wychylającym z mgieł, jak dawne śnicie,
Ogniami zlane biele ścian gołębie,
Zjawia się w białym, słonecznym habicie
I głosem, mocnym, jako sęki w dębie,
A krwią ociekłym, jak serdeczna blizna,
W umarłe rzuci hufce święty krzyk: Ojczyzna!

XX.
Nie dźwiga miecza, krzyżem drogę znaczy,
Ten tor chwalebny, z którego uchodzi
Miedziana stopa leniwej Rozpaczy
Przed bohaterstwem w promiennej powodzi
Nowego życia... Pan i tłum prostaczy,
Jako rybitwy na ogromnej łodzi,
Już nie pogrzebnym orszakiem się wloką,
Lecz płyną wielkiem morzem wiary w dal głęboką.

XXI.
I Płomień-Słowo w śnieżystym kapturze
Naokół iskry żywotwórcze ciska:
»Tobie li« — mówi — »możny Panie, służę,
I łaska Twoja, czuję, że już blizka:
Gniew Twój w niszczącej zjawia się wichurze
I światy spycha w bezdenne urwiska,

Lecz gdyś już serca wypróbował, Panie,
Wnet dobroć Twa zwycięska na wyłomie stanie...«

XXII.
Huk, szum i poświst, krzyk i jęk się wzbija,
Dym się rozkłębia, syczy zamęt krwawy;
Od jasnogórskiej bramy wroga żmija
Cofa się, dalszej nie żądna obławy:
Głowę jej depce niewinna Lilia,
A u stóp Panny, jak promień złotawy,
Śnieżny się habit w cichym smętku ściele,
Spokoju wzdyć łaknący po zwycięskiem dziele:

XXIII.
»Kiedyż się, kiedy zbliżysz, bladoczoła — ?
Głębokooka śmierci, kiedyż po mnie
Przyjdziesz, by zabrać do swego kościoła?
Twej ambry słodkiej spragniony-m ogromnie,
Bo serce moje płacze, iż dokoła
Żal tylko widzi, a zasię przytomnie
Patrzy w tę przestrzeń, gdzie, jak gwiazda złota,
Rozświeca grób wieczystość ludzkiego żywota«.

XXIV.
I w jednej z takich chwil, gdzie dusza, głodna
Tajemnic bożych, do ramion przypina
Skrzydła i w locie swym dociera do dna
Świętych objawień, zeszła k’niemu, sina
Żałobą mogił, a jednak pogodna
Śmierć i szepnąwszy: »wszelka tobie wina
Jest odpuszczona, boś żył duchem, górnie«,
Śmiertelne jego prochy zamknęła w swej urnie...

XXV.
Prochem-li jesteś, prochem, więcej niczem,
Kamienna urno! a jednak przed twojem,

Żałobą wieków okrytem obliczem
Staje ma dusza z dziwnym niepokojem,
Albowiem czuje, że w twem tajemniczem
Wnętrzu odnajdzie coś, co nie jest rojem
Zmarłych-li wspomnień, ale życia treścią,
Uwitą z wielkich tęsknic, karmionych boleścią...












Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Kasprowicz.