Korea. Klucz Dalekiego Wschodu/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Korea |
Podtytuł | Klucz Dalekiego Wschodu |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1905 |
Druk | J. Cotty w Warszawie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Urzędownie istnieją w Korei trzy rodzaje dróg: 1) wielkie gościńce, okopane rowami i mające od 20 do 30 stóp szerokości; jest ich wszystkiego sześć w całem państwie i wszystkie wiodą z kresów do stolicy; 2) drogi podrzędne, szerokości od 8 do 10 stóp; 3) ścieżki.
Do jakich należała ta, którą wyruszyliśmy z Genzanu, doprawdy nie wiem. Z początku był to piękny, szeroki trakt, po którym szli tłumnie biało odziani ludzie w czarnych kapeluszach. Wielu jechało na osłach, mułach, koniach, nawet wołach. Ciężko toczyły się niezgrabne, dwukołowe wozy, naładowane snopami. Na brunatnych rżyskach ryżowych, po obu stronach drogi uwijały się gromadki biało ubranych żeńców. Jaskrawe, czerwone, zielone lub niebieskie zasłony dziewcząt migały na drodze — lub gorzały daleko wśród pól, jak ogromne maki. A w dali wyniosłe, szaro-niebieskie góry splotem litym otaczały dolinę. Szliśmy ku nim, ku bladej przełęczy, z poza której wyglądał łańcuch szczytów wyższych. Słońce, ślizgając się wśród zwichrzonych na niebie chmur i skalistych pod niemi wiszarów, wypełniało dolinę tłumem plam błędnych. Białe gromady idących ludzi i srebrna rzeczka wśród pól jesiennych to skrzyły się w blaskach promieni, to mierzchły niespodzianie w zapadających cieniach. Środkiem doliny biegł ubogi, jednodrutowy telegraf.
Nad rzeczką, którą ton-sà nazwał Tongul, wygiął się, jak stonoga, garbaty mostek chróściany na cienkich palikach. Mijamy malowniczą, kopcowatą górę, porosłą sośniną. Nareszcie widzę coś, co zapowiada osławione lasy korejskie. U drogi spostrzegam słup wyrzeźbiony w kształcie potwornego bałwana. Ma długi nos, wyłupiaste oczy i wielkie, wyszczerzone kły. Niegdyś był malowany na czerwono, ale deszcze i wichry mocno go uszkodziły. Jest to „Dzan-sion“, słup drogowy i jednocześnie strażnik, wzbraniający przejścia po niej złym duchom. Za dawnych czasów, kiedy gościniec Genzański był okopany rowami i miał przepisaną prawem szerokość, po obu jej stronach, co 10 li (5 wiorst[1]) stały takie słupy. Obecnie znikły rowy i słupy, a miejscami nawet droga. Rozmyły ją powodzie i ulewy, rozorali chciwi ziemi wieśniacy. W jednem miejscu długośmy błądzili wśród bagnistych pól ryżowych, zataczając straszliwe zygzaki wysokiemi jak groble miedzami, nim trafiliśmy znowu na drogę. Wynurzyła się niespodzianie z rączego potoku. Okazało się, że kanał do zraszania pól zerwał w czasie deszczów tamę i obrał sobie za łożysko... gościniec. Dzięki temu przejeżdżamy na tyłach jakiejś ubogiej wioszczyny, obok kilku wspaniałych drzew i małego młynka, klekoczącego nad strugą. Wstępujemy na podgórze, dolina zwęża się, mijamy znowu szereg lepianek, skleconych z mułu i słomy i kierujemy się ku podobnym lepiankom, szarzejącym w nagim źlebiu górskim niedalekiej już przełęczy. Wioska zwała się Phabalba, co znaczy stacya pocztowa.
— Dawniejsza stacya pocztowa. Teraz są inne. Dawniej cała obsługa pocztowa dostawała zamiast pensyi ziemię (do uprawy). W takiej wsi mieszkali sami pocztylioni i kuryerzy... Trzymali dużo koni. Poczta przewoziła tylko rządowe papiery i urzędników... Nikt nie mógł żądać podwody, jeżeli nie miał blachy z pozwoleniem — objaśnił mi ton-sà. — Od ośmiu lat jest inaczej. Każdy może brać na poczcie konie, ale nikt nie bierze, bo są drogie. Za to listy tanio kosztują i bez względu na odległość.
Zatrzymaliśmy się, aby popaść konia i pokrzepić się przed dalszą podróżą; do klasztoru pozostało 50 li (25 wiorst)[2]. Nie dostaniemy się tam przed nocą. Exstacya wyglądała bardzo marnie; miała budynki podobne do starych, zarzuconych chlewów i stajni, ludność ubogą, niesłychanie brudną i oberwaną. Wśród gromadki otaczających nas dzieci widziałem dziewczynki odziane jedynie w... kolczyki. O chłopcach nie mówię. A przecie zimny, przejmujący wiatr dął z gór.
Zażądałem jajek.
— Obsa! (niema).
Zażądałem ryżu. Też — obsa!
— Cóż więc macie?
— Zaraz będzie! — uspakajał ton-sà.
Brudna karczmarka z gołemi, obwisłemi piersiami, ratując honor swego zakładu, pobiegła do sąsiadów. Po niejakim czasie podano mi trzy jajka, ale każde pękło z hukiem bomby — przy pierwszem dotknięciu łyżeczką. Oddałem je zdziwionemu mą odmową i ucieszonemu swym nabytkiem ma-phu. Podano mi następnie imbryk z gorącą wodą: okazała się brudną i cuchnącą; podejrzewam, że w niej to właśnie gotowano przed chwilą jajka. Wyraziłem niezadowolenie. Naówczas sam ton-sà poszedł doglądać przyrządzenia herbaty. Gromadka poważnych, brodatych Korejczyków zasiadła na piętach wśród drogi i, zapaliwszy małe fajeczki, czyniła pilnie spostrzeżenia nad nami. Okoliczność, że dałem dzieciom trochę cukru, dobrze ich względem mnie usposobiła. Zbliżyli się zaraz i zaczęli dotykać mego kortowego paltota, pytając, czy to skóra i ile kosztuje?...
Wyjechałem trochę skwaszony tą pierwszą wizytą we wsi korejskiej, gdyż licząc na osławiony ryż krajowy, nie wziąłem wcale z sobą prowiantu.
— Tutaj nikt się nie zatrzymuje; wszyscy jadą wprost do An-bion’u. I mybyśmy się też nie zatrzymywali, gdybyśmy wyjechali wcześniej!... — pocieszał mnie ton-sà.
Wdzieramy się na niewysoką przełęcz Tan-sa-koge[3], dość łagodną od strony Genzanu. Wokoło wznoszą się góry ogładzone, kopcowate, porosłe nizką sośniną i dębniakiem. Na samej przełęczy leży kupa kamieni, coś w rodzaju mongolskiego „obo“, i stoi drzewo obwieszone ofiarami ze szmatek kolorowych, z nitek, papierków, pęczków włosienia, starych chodaków i t. d. Widziałem już takie drzewo na 7-ej li od Genzanu. Tłomacz nazywał je „dżida“. Są poświęcone „duchowi miejsca“ i zupełnie podobne do takich drzew jakuckich. Stanowczo szamanizm był i jest najgłębiej zakorzenioną i najbardziej rozpowszechnioną z religii azyatyckich. Spotykałem go w pełnym rozwoju lub szczątkach na ogromnych przestrzeniach, poczynając od brzegów morza Kaspijskiego do Sachalinu i od oceanu Lodowatego do wysp archipelagu Japońskiego. Były to zawsze, nawet w szczegółach, te same wierzenia i praktyki społeczeństw organizujących się do walki z przyrodą. W podstawie ich leży pojęcie odkupienia.
Południowy stok przełęczy stromo spada na dół. Z przełomu wszakże niema widoku, gdyż garby gór tworzą wokoło małą kotlinkę. Dopiero gdyśmy się spuścili niżej, rozwarł się przed nami rozległy krajobraz sfalowanej doliny płowej, przeciętej strugą srebrną, umajonej ciemnymi gajami, usianej dymiącemi wsiami... Widnokrąg zamykała potężna ściana czerwonogranatowych gór, wspartych o chmurne niebo. Były to góry Dyamentowe (Kym-hań-sań), cel naszej podróży. W ich pazusze, wysoko u szczytu chowa się słynny klasztor buddyjski Sök-oan-sa.
Straszono mnie w Genzanie, że na drodze doń istnieje urwisty gzems, tak wązki i stromy, że przebyć go może jedynie... błogosławiony. W pobliżu drogi wznosiły się kopcowate, ogładzone przez deszcze wyniosłości, porosłe rzadkimi krzewami.
Telegraf i droga główna poszły na przełaj przez dolinę ku południowi, a myśmy zawrócili na zachód. Towarzysząca nam od niejakiego czasu gromadka wieśniaków, idących na zarobek do Seulu, grzecznie pożegnała się z nami przyciśnięciem rąk do piersi. Jeden z nich powiedział „goodbye“, a drugi „proszczaj“; obaj bywali we Władywostoku.
Dążyliśmy wązką drożyną nad wysokim brzegiem rzeki Nam-san ku jej źródłom. Bystry, kręty prąd z szumem przelewał się w dole wśród niezliczonych mielizn piaszczystych i ławic żwirowych koryta. Miejscami ścieżka nikła, zapadając w nurty wraz z podmytem, glinianem urwiskiem. Wówczas z trudnością drapaliśmy się na stoki, gdzie chropawe głazy zaledwie zlekka pokrywała cienka powłoka skalnych okruchów i zwiędłej trawy jesiennej.
Mijamy małą kapliczkę z rogatym dachem, o okapach wachlarzowych, jak nauszniki japońskiego szyszaka. Pod dachem, za sztachetami, stoi słup kamienny, upstrzony chińskimi hieroglifami. Pewnie rodzina i poplecznicy jakiego administratora wysławiają w ten sposób jego zasługi.
Znowu opuszczamy drogę, która po garbatym mostku dylowym przerzuca się na brzeg przeciwny. Jedziemy dalej ledwie widocznym szlakiem. Z poza górskich fałdów wyłaniają się czarne urwiska. Czerwone i żółte powoje zwieszają się tu i owdzie z ich zrębów; poza nimi błękitnieje oczyszczone z chmur niebo. W dole, wśród zielonawych, omszałych głazów, burzy się rozszalała rzeka. Ścieżyna wije się nikłym gzemsem pod festonami powoi i urywa wysoko, na tle błękitu.
— Aha, rozumiem: oto jest droga błogosławionych.
Konie drą się w górę po zrębach, jak po schodach, jeno węszą kamienie, zanim postawią na nich mocne, małe kopyta. Juki, kolana moje i kapelusz co chwila trącają o szczerby nawisłych z boku skał. Czuję, że wartoby zsiąść z konia, ale nie mam gdzie. Siedzę więc dalej, jak trusia, ogłuszony łoskotem kotłującej się w dole rzeki. Ukośne słońce rzuca tęczę na wzlatujące w górę jej puchy i pyły. Wreszcie stanęliśmy na samej górze, na małym ganeczku, gdzie droga urywa się u węgła opoki. Spoglądam przed siebie i zaczynam w niebogłosy krzyczeć na ma-phu, wiodącego przodem objuczonego rzeczami konia. Nie słyszy mię z powodu huku wody, ogląda się za późno. Wierzchowiec mój już pełza na brzuchu wśród chaotycznie, prostopadle prawie zwalonych głazów. Wije się pode mną jak jaszczurka i wciąż prawą nogą, jak kot łapą, próbuje drogi przed sobą. Moje nogi chyboczą się gdzieś koło jego uszu. Najmniejsza niezręczność ruchów a obaj spadniemy w przepaść...
— Twardy z pana człowiek. Tędy nikt konno nie jeździ! — pochwalił mię ton-sà, gdyśmy stanęli na dole.
— O tak! Mam nadzieję, że za ten przejazd łaskawy Budda przebaczy mi wszystkie moje przewinienia. Dlaczego jednak nie ostrzegłeś mię, żebym zsiadł z konia?...
Ton-sà w zamyśleniu poskrobał się w podbródek, poczem zaczął coś ostro wyrzucać ma-phu. Ten mu się odcinał. Okazuje się, że istnieje o wiele dogodniejsza droga. Na chwilę błyska w mej głowie podejrzenie, że dla tych ludzi byłoby bardzo dogodnem, gdybym spadł w przepaść: zostałby im drugi koń z rzeczami i pieniędzmi.
— Tamtą drogą ledwie po północy stanęlibyśmy w klasztorze! — spokojnie tłomaczy mi ma-phu.
Znowu otwarła się przed nami rozległa dolina: pośrodku niej drzemie w mglistem słońcu jesiennem zasnuta dymami wieś. Poza nią zatacza foremne półkole długi, jak reduta, lecz niewysoki pagórek, uwieńczony kolumnadą pojedyńczych sosen. Gdyby to była Japonia, pomyślałbym, że tam umyślnie zasadzono te drzewa dla piękności obrazu!... Zresztą i tutaj w poszanowaniu drzew, w rozrzuceniu gajów czuć wszędzie mistrzowskie, misterne dotknięcie mnichów buddyjskich. Szare, strome strzechy chat toną w zieleni. Za chwilę cała ona znika za gęstym, przydrożnym szpalerem, limy, wierzby, dęby, sumaki, sosny, cyprysy japońskie splatają się w śliczną ścianę powietrzną, dzierzganą światłem, uwitą żyłkami czarnych gałązek, malowaną jaskrawem złotem, karminem i ogniem opierzchłych liści jesiennych. Szpaler wygina się łukiem i urywa u rzeczki, nad którą chlupie i klekocze cały szereg tłuczek do ryżu. Każda nakryta czochratym kołpakiem trzcinowym; nad urwistym brzegiem wystają jedynie ciemne koryta, które prąd, płynący zdala rynienką, nieustannie napełnia. Ciężar wody pochyla wtedy kołyszące się na kółkach koryto i unosi do góry jego szyję z tłuczkiem, ukrytą pod daszkiem. Koryto opróżnia się, szyja przeważa i pięść jej z impetem pada w pełną ryżu stępę... I tak wciąż i wciąż, dzień i noc, aż zeskoczą krzepkie, brunatne łupiny z perłowego ziarna.
Przebywamy rzeczkę po garbatym mostku i wjeżdżamy do gaju ogromnych dębów i słodkich kasztanów. Tłum dzieci, które biegły ku nam na przełaj z wioski, zatrzymał się u strugi i nad czemś naradzał. Mijamy gaj i spuszczamy się ku brudnym ścierniskom, pociętym wązkiemi groblami. To są pola ryżowe. Prowadzi przez nie doskonała, wysoko usypana droga. Wszędzie widać ład, zamożność i porządek. Z lasku opodal wychylają się rogate dachy chińskie z żłobkowanej dachówki.
Już jesteśmy na podgórzu potężnego, wprost z doliny wzdymającego się, górskiego łańcucha. Z obu stron drogi sterczą wśród drzew dziwaczne, wysokie na 10 sążni[4] słupy, z wyrzeźbionemi na końcu potwornemi głowami, o wyłupiastych oczach i rozwartych, czerwonych paszczach. Dalej widać nad drogą czerwoną bramę w kształcie szubienicy, ze sztachetami nad górną przecznicą.
Jedziemy lasem dość rzadkim. Omijamy zmurszałe skały i zawracamy ku widniejącemu poprzez rzadkie gałęzie wysokiemu szczytowi. Wygodna droga, szeroka i gładka, pnie się w górę. Znowu mijamy bramę w kształcie wielkiej, chińskiej, czworobocznej altany na ośmiu słupach. Niedaleko stamtąd, w zaklęsłości górskiej mieści się mały cmentarz, pełen pionowo stojących głazów-pomników, upstrzonych hieroglifami. U drogi, na gładko zciosanych, szaro-zielonych skałach czernieją głęboko żłobione, pobożne i mądre wyrazy. Znowu brama. Droga spuszcza się cokolwiek na dół. Zapada zmierzch. Mgły ze szczytów, kłębiąc, staczają się i wypełniają bladym swym oddechem śliczny las mieszany. Czernieją tam olbrzymie sosny i cyprysy japońskie; złote wierzby, lipy, jesiony i ogolone z liści misterne ilmy wychylają się z tumanów; toną w nich ciężkie, słodkie kasztany o lekko poczerniałych liściach, potężne dęby mandżurskie wyciągają daleko kręte, miedziano-liste konary. A na pniach drzewnych plączą się i wieszają delikatne zwoje japońskiego chmielu, niby lotne zasłony z szarego muślinu; czarne, obwisłe mosty cytrynowca (magnolia) przecinają powietrze, ciężkie ich końce, grube, jak liny okrętowe, opadają ku zaroślom drobnolistnych, krzewiastych klonów, dzikich trześni, śliw, szakłaków, głogów i malin... Złote, bure, ogniste i karminowe ich liście, przyćmione obecnie mgłą i zmrokiem, mieszają się w śliczną mozajkę. Łupieżcze, kolczate drzewo dyable przewija się wszędzie, jak cierniowa korona. O tak, piękne są lasy korejskie!... Szkoda, że ich mało!
Coraz ciemniej! Światło wieczorne jedynie górą przecina las poziomemi, krwawemi smugami. Dolina zwęża się, droga ostro pnie pod górę, tuż nad krawędzią potoku. W czarnym, jak atrament, jarze głucho bulkoce woda. Przebywamy przepaść po starożytnym moście łukowym z ciosanego kamienia, nakrytym ładnym dachem drewnianym. W bladym wylocie długiej ulicy, nad którą zesklepiły się konary wyniosłych drzew, czernieją budowle o wywiniętych dachach i tli się mdłe światło. Po chwili stajemy przed tęgimi, czarnymi murami, zamkniętymi wielką, ostrołukową bramą. Na stuk kopyt i wołanie naszego ma-phu wychyla się z jakiegoś otworu łysa głowa mnicha. Zamieniają z sobą urywane wyrazy, poczem wielkie wrzeciądza z głuchym zgrzytem rozchylają się i wjeżdżamy pod arkadę czarniejszą od nocy. Głosy ludzkie i stuk kopyt końskich dźwięcznie rozlegają się pod sklepieniem. W głębi podwórza migają światła, w pomroce chodzą jasne jego smugi, w których widzę poruszające się, białe postacie ludzi. Wrota z głuchym zgrzytem znowu się za nami zawarły. Jednocześnie na płaskich głowicach słupów kamiennych, po obu stronach kamiennych schodów, wiodących na obszerne wzniesienie, zapłonęły stosy smolnego łuczywa. Pasma czarnego dymu wiją się nad ogniem i tłuką po podwórzu, okolonem wysokim murem. Wstępujemy po schodach na taras, gdzie na kolumnadzie wspiera się ciężki dach. Tutaj na kamiennej posadzce nocują w lecie pielgrzymi. Dla mnie jednak wygolony mnich w szarej opończy rozsunął uprzejmie drzwi małej komnatki, całej wyklejonej, jak pudełko, naoliwionym papierem, grubym i żółtym, jak pergamin. Zapalono świecę, wstawioną w wielki lichtarz żelazny. Przyniesiono mały stoliczek.
Tymczasem ma-phu przy pomocy klasztornych sług zdejmował z koni juki i siodła, a ton-sà rozkładał poważnie w mojej izdebce wyjmowane z torby podróżnej przedmioty. Na stronie szły jakieś szepty, w czerwonym blasku smolniaków przesuwały się białe i żółte postacie w powłóczystych szatach. Wreszcie zamajaczyła na stopniach schodów cała ich grupa. Środkiem szedł poważny kapłan w żółtym, jedwabnym, obszernym jak ornat habicie, niósł w ręku różaniec, a na głowie miał żółty beret rogaty, towarzyszyło mu dwóch służków z wygolonemi głowami, w białych szatach. Każdy z nich dzierżył w ręku po wielkiej, srebrnej misie. Weszli, postawili misy na małych, drewnianych stoliczkach i cofnęli się z ukłonem. Kapłan siadł przed nami i skłonił się, przyłożywszy ręce do czoła.
— Witam cię, cudzoziemcze! Nim mówić zaczniesz, spróbuj naszego napoju!...
— Niech pan spróbuje!... To dobre... Taki tutaj zwyczaj! — dodał od siebie, przetłomaczywszy pozdrowienie, ton-sà.
Odpowiedziałem pozdrowieniem i poniosłem czarę do ust.
Było to ciepła woda, z pysznym, aromatycznym miodem. Wychyliłem napój do dna ku wielkiemu zadowoleniu otaczających. Poczem mnich zaczął pytać, skąd jadę, dokąd, kto jestem. Przyniesiono wielką, w skórę oprawną księgę gości, zapisaną niezliczoną ilością chińskich, korejskich i japońskich napisów.
Szukałem podpisów europejskich. Było ich ledwie kilkanaście, przeważnie angielskich, parę włoskich, parę niemieckich i rosyjskich. Wśród nazwisk odczytałem między innemi: „George N. Curzon, M. P. London, 9 Oct. 1892. — Seul spring rice“ — podpis obecnego wicekróla Indyi, autora książki „Problems of the Far East“.
Rozmawialiśmy czas jakiś o krajach Zachodu, o ludach i wiarach, poczem duchowny skłonił się nizko i, powiedziawszy po japońsku „kombawa“ (dobranoc), odszedł, poważnie stąpając po wielkich schodach z różańcem w ręku. Wniesiono natomiast tacę z posiłkiem. Był tam biały, doskonały ryż, solone i kwaszone warzywa, polane ostrym sosem ze strączkowego pieprzu, i słodkie placuszki z miodu i leśnych orzechów.
Ognie na podwórzu dogasały. Przy niewyraźnych ich błyskach widziałem, jak map-hu zaprowadził konie do stajni, jak następnie udał się na spoczynek do czeladnej w towarzystwie służek i parobków. Ton-sà powiedział mi dobranoc i znikł w swym pokoiku obok. Skończyłem notatki i wyciągnąłem się na mym podróżnym wojłoku, na czystej, ciepłej, ogrzanej z dołu podłodze. Przez cienkie drzwi papierowe z nadworza dobiegał mię szum lasu, łoskot wzbierającego potoku i przejmujący siepot jesiennej szarugi, nabiegającej niespodzianie, jak zwykle w górach.