Korea. Klucz Dalekiego Wschodu/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Korea |
Podtytuł | Klucz Dalekiego Wschodu |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1905 |
Druk | J. Cotty w Warszawie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zapisz pan sobie w notesie, zapisz pan sobie!... — nalegali przyjaciele obecni przy moim wyjeździe — Mulle — nie rozumiem, iso — jest, obsa — niema, czoso — dobrze, pali-pali — prędzej, ka — precz, napo — źle, kamajeso — zaczekaj, tony — pieniądze, suli — wódka, muri — woda, puri — ogień, kiera — jajo, soo — wół, mogare — jeść, czapso — pić, sęgnia — zapałki...
— Ale przedewszystkiem wymyślaj! Wymyślaj i mów, jakim chcesz językiem, a zrozumieją cię. Korejczycy są ogromnie sprytni, ale do sprytu, a szczególniej do działania pobudzić ich można jedynie gwałtownem natarciem!...
Starannie zapisałem słówka, zapamiętałem rady, ale mimo to postanowiłem... nająć tłomacza.
Z trudnością znaleziono w Genzanie krajowca, który umiał trochę po angielsku i za dwa ruble dziennie zgodził się towarzyszyć mi w wyprawie. Ale o wiele większą trudność przedstawiło znalezienie... koni. Nigdym nie przypuszczał, ażeby w ogromnej wsi korejskiej, żyjącej głównie z dostawy towarów, zabrakło nagle jucznych zwierząt. Zgodziłem się nawet na woły, ale... wszystko znikło. Natomiast pojawili się jacyś Japończycy, którzy trop w trop chodzili za mną. Dopiero nazajutrz, na skutek energicznych poszukiwań miejscowego agenta Floty Ochotniczej i pogróżki, że pójdziemy ze skargą do „kam-ni“ (komisarza portowego), znowu ukazał się na dziedzińcu Osa-bań, ten sam stręczyciel furmański, który nas już był kilka dni przedtem obietnicami zwodził. Znowu przyrzekł uroczyście dostarczyć za dobre pieniądze parę koni, które... dojdą! Ale... ale tylko parę!... Zresztą tłomacz (ton-sà) zgadzał się iść piechotą za mały dodatek do umówionego wynagrodzenia.
— Musi się pan decydować, niema rady. Jedzie pan albo nie jedzie!? Furmani i ich stręczyciele tworzą w Korei zwartą szajkę. Jeden drugiemu nigdy w drogę nie włazi. W dodatku czuję, że tu mąci ktoś trzeci. Trzeba czemprędzej brać, co dają, gdyż za jakąś godzinę może inny wiatr zawiać i nic nie dostaniemy... W takich wypadkach nie pomogą ani namowy, ani zadatki, które wogóle Korejczycy mają za nic... Pewnym swego może pan być wtedy dopiero, kiedy pan siądzie na konia. Ale i wówczas radzę rewolwer i nahajkę mieć pod ręką. Korejczycy ulegają tylko sile — pouczał mię agent.
Zgodziłem się więc niezwłocznie na wszystkie warunki i kazałem przyprowadzić konie nazajutrz o świcie.
O brzasku byłem gotowy do drogi. Ale minęła godzina szósta, siódma... dziesiąta, wysłano do Osabania jednego i drugiego gońca, a nie zjawiły się ani konie, ani woźnica, ani nawet wysłani gońcy... Zaniepokojeni udaliśmy się sami do korejskiej dzielnicy.
— Poznaję robotę Japończyków... Napewno telegrafowali do Tokio z zapytaniem, co mają z panem robić, i czekają na odpowiedź. W istocie, oni są tu panami i miastem rządzi nie kam-ni, lecz konsul japoński... Czuję to na każdym kroku. Czy pan wie, że oni raz zabronili w sąsiednim porcie ładować woły na nasze statki i żaden Korejczyk nie ośmielił się zakazu naruszyć... Nie mogliśmy znaleźć robotników za żadną cenę — oburzał się agent.
Ku wielkiemu naszemu zdumieniu w połowie drogi spotkaliśmy tłomacza i woźnicę z końmi, w towarzystwie wysłanych sług.
— Dlaczego spóźniłeś się?
— Konie jakoś długo jadły... Musiały się przecież najeść przed drogą... Potem... jadłem ja... Potem robiłem sprawunki... Dużo sprawunków, bo podróż daleka... Potem przyszedł jeden sługa, potem przyszedł drugi sługa... Jak zaczęli wymyślać, tak się zwlokło...
— Nasz „ma-fu“ (furman) jest z urodzenia bardzo leniwym człowiekiem... znam go od dzieciństwa... Cóż robić, kiedy tak się stało!... — objaśniał nam poufnie, bez śladu zakłopotania tłomacz.
Rozbroiła mię ta typowa, korejska odpowiedź. Tłomaczenia ich zawierają zawsze jakiś pewnik niezwykle prosty i niezbity.
— Dlaczego usnąłeś wczoraj, kiedy kazałem ci czuwać?! — wyrzucał gospodarz słudze.
— Ogromnie mi się spać zachciało! — odpowiada ten tonem, liczącym na niechybne współczucie.
— Wczoraj rabusie wpadli do domu bogatego Korejczyka; na krzyk pokrzywdzonych przybiegła policya, ale nic zrobić nie mogła, gdyż rabusie mieli rewolwery i mogli kogoś zabić... Dali im spokój, bo przecież milsze każdemu życie, niż pieniądze — opowiadał mi zupełnie poważnie przysięgły tłomacz genzański, były uczeń szkoły rosyjskiej w Seulu.
Myślałem, że natychmiast po przybyciu do domu ruszymy w drogę... Ale gdzie tam! Leniwy z urodzenia ma-fu[1] wcale się nie spieszył. Okazało się, że nie miał... siodła... Przywiązał konia do sztachet i poszedł szukać go na miasto. Tymczasem najęty tłomacz znacząco kręcił się koło nas. Wreszcie wybąkał, że on ze mną nie pójdzie, gdyż... jego ojciec nagle zachorował. Zdumiało to nas, ale powód był nie do pokonania. Cześć przodków i gorące przywiązanie do rodziców jest w Korei nakazem państwowym i religijnym. Nawet mój krewki gospodarz, pan agent, zamilkł na razie.
— O łotry, o obwiesie!... — zamruczał wreszcie, odchodząc pospiesznie w głąb domu.
Ton-sà (tłomacz) stał dalej na ganku i pilnie nam się przyglądał. Wietrzyłem w jego zachowaniu się jakąś nową grę wschodnią i, tłumiąc rozżalenie, powiedziałem zupełnie spokojnie:
— Cóż robić: pojadę bez tłomacza. Gdzież się podział „ma-phu“?
Obecni pobiegli skwapliwie szukać ma-phu, lecz po chwili ton-sà wrócił w towarzystwie wysokiego, przystojnego Korejczyka.
— Sir! — rzekł po angielsku. — Droga jest długa i trudna. Źle będzie wam bez ton-sy. Ten człowiek umie po angielsku lepiej, niż ja...
— Ale żąda większego wynagrodzenia! — dokończyłem za niego.
— Nie. On pójdzie za te same pieniądze!
Spojrzałem bystro i ze zdumieniem na przybysza: agent również wyszedł na ganek. Lewy wąs naszego ton-sy drgnął cokolwiek, zresztą wytrzymał nasze spojrzenie spokojnie. Podobał mi się, miał twarz poważną, śmiałą i zręczne ruchy żołnierskie.
— Byłem wioślarzem u angielskiego agenta, ale po jego wyjeździe zostałem bez zajęcia — powiedział dość poprawnie po angielsku.
— Jak się nazywacie? Czy macie dom, żonę i dzieci, i gdzie się one znajdują? — pytał gospodarz.
— Nazywam się Im-czaa-giri. Mam żonę, troje dzieci i dom tu w Genzanie.
Wymienił ulicę. Zapisano to wszystko do sporządzonej naprędce umowy. Nie podobało mi się, że Im-czaa-giri wykręcił się od jej podpisania. Rozważyłem jednak, że jeśli Japończycy albo Korejczycy zechcą uczynić na mnie w głębi kraju zasadzkę, to lepiej, aby choć jeden z ich wspólników poszedł ze mną i był agentowi wiadomy. Zresztą nowy ton-sà zachował się bardzo przyzwoicie i dość nieśmiało poprosił o 3 dolary zadatku[2].
— Tyle odstępnego muszę dać poprzedniemu ton-sà!
— Odstępnego?... A cóż jego ojciec?!
— Już wyzdrowiał! — odrzekł z dyskretnym uśmiechem mój nowy towarzysz.
Teraz dopiero spostrzegliśmy, że nasz ma-phu stał oparty o sztachety i nic nie robił. Rozumie się, że siodła nie znalazł, ale nie wykazywał z tego powodu najmniejszego zakłopotania. Był też w żałobie po ojcu, nosił żółtawą, zgrzebną odzież, ogromny i nizko na twarz spadający, bambusowy kapelusz, i zupełną obojętność w sercu na rzeczy doczesne, do których przedewszystkiem należały nasze żądania. Korea jest krajem, gdzie doprawdy można znienawidzieć uczucia rodzinne!
Obejrzałem ofiarowane mi przezeń siodło juczne. Były to dwie niezgrabne, zgruba zaledwie ociosane deski, połączone dwoma mocnymi łękami. Ponieważ nie miałem wyboru, kazałem czemprędzej przyczepić do nich dwa strzemiona z wikliny, nakryć wszystko wojłokiem, poczem poprężyć i juczyć konie niezwłocznie. Gdym dosiadł mego wierzchowca, wydało mi się w pierwszej chwili, że mam pod sobą Giewont.
Wierni sobie Korejczycy w ostatniej dopiero chwili powiedzieli mi, że muszę zmienić srebro na mosiężne czochy.
— W okręgu Genzańskim nie biorą niklów, nikle zaczynają się za górami — ostrzegł mię Im-czaa-giri.
W dodatku ma-phu zażądał wypłaty połowy należności z góry i również mosiądzem.
Ten chaos trwał do ostatnich czasów, zmieniając się jedynie w szczegółach. W końcu ubiegłego stulecia dzięki wpływowi Japonii wprowadzono system monetarny według wzorów japońskich. W tym celu w 1884 roku założono w Seulu mennicę, która zresztą dla niewiadomych przyczyn została cały czas bezczynną. Dopiero w 1892 roku w Czemulpo zaczęto pod kierunkiem majstrów japońskich bić monetę stemplami, sprowadzonymi z Japonii. Moneta ta jest gorsza od japońskiej, ale ma ten sam podział i nominalnie tę samą wartość. Korejski dolar srebrny 5 jan (albo lan) równa się japońskiemu jenowi; 1 srebrny jan równa się japońskiej monecie srebrnej 20 sen (0,20 jena), niklowa moneta 25 phun równa się niklowej japońskiej monecie 4 sen, a miedziak 5 phun — jednemu japońskiemu senowi. Stara jednak moneta chińskiego typu utrzymała się w obiegu w wielu miejscach Korei. Dzięki temu, iż kurs ich spadł niżej istotnej wartości, skupują ją skrzętnie Japończycy i wywożą jako towar. W 1899 r. wywieźli oni z samego Fuzanu tych pieniędzy za 450,000 jenów[4]. Nominalnie 500 phun kosztuje jednego jena (98 kop.); każdy phun (czoch) waży około 3,4 gramów. Nawlekają je zwykle po 100 sztuk na mocny sznurek, co zwie się jan (lan) i jest najulubieńszą jednostką płatniczą. Dziesięć phun zwie się cżjön.
Za 20 jenów (rubli) przyniesiono mi całe naręcze tych janów i cżjönów. Było tam z górą 10,000 dziurawych, guzikowatych monet, które ważyły około 50 funtów. Połowę musiałem wziąć na drogę, a połowę oddałem z wielką przyjemnością naszemu ma-phu, co go również ucieszyło, gdyż wskutek różnicy kursu nominalnego i rzeczywistego zyskiwał na każdym rublu parę groszy.
Władował sobie swój skarb na plecy i ruszyliśmy nareszcie w drogę.
W przejeździe przez korejską dzielnicę poszczęściło mi się i spotkałem kupca idącego z obrachunkiem do swego patrona. Poprzedzał go rząd stękających tragarzy, z których każdy miał na plecach zaledwie trzydzieści rubli. Sto rubli przedstawia poważny ładunek na jednego konia.
Tak wygląda chiński wynalazek! Bardzo on niedogodny dla złodziei i podróżników. W rezultacie złodzieje starają się kraść wyłącznie srebro. A dla dogodności podróżników korejskich oberżyści tutejsi wpadli na pomysł o wiele sprytniejszy, niż nawet pieniężne kwity Cooka. Można w początkach podróży zapłacić oberżyście pewną kwotę i ten wydaje kwit odpowiedni, na którym następnie cały szereg innych oberżystów notuje należność, przypadającą im za nocleg i pożywienie podróżnego. Ostatni oberżysta wypłaca mu resztę pozostałych pieniędzy, a kwit zostawia u siebie. Rozumie się, iż takie przekazy są możebne jedynie dzięki doskonałej i jednolitej w całym kraju organizacyi cechu oberżystów.
Nie skorzystałem jednak z tego udogodnienia, gdyż nie wiedziałem jeszcze, gdzie mię los rzuci, nie chciałem krępować się w ruchach i wyborze miejsca wypoczynku, oraz nie wierzyłem, żeby każda wioszczyna miała takiego bankiera. Przekonałem się z czasem, że nie miałem racyi. Gdybym im był zawierzył, uniknąłbym przykrości, jakich miałem niemało z powodu fałszywych pieniędzy niklowych. W Genzanie przy zmianie dano mi ich prawie połowę. Fałszywe pieniądze są i były zawsze plagą Korei. W ciągu 1902 roku jedynie w Czemulpo uległy konfiskacie według Hamiltona 3,573,138 fałszywe monety wartości 180,191 jenów. Korejczycy fałszerstwo ich zwalają na Chińczyków i Japończyków. Istotnie, korejscy majstrowie nie umieją podrobić dość zręcznie stempli wzorów europejskich. Natomiast rząd korejski wypuszcza coraz gorszą monetę w ilości nieograniczonej, zależnie od pustek w skarbie państwa i przyległych mu... kieszeniach urzędników. Obecnie kursuje w Korei monety niklowej na 14,000,000 jenów, choć w skarbie państwa niema wcale zapasów srebra ani złota.
- ↑ ma-fu, chiński wyraz, wymawia się po korejsku ma-phu.
- ↑ Dolarami nazywają w Korei srebrne japońskie jeny (98 kop.) oraz srebrną korejską monetę tej samej wartości.
- ↑ Gardner: „Journal of the China Branch of the Royal Asiatic Society“, r. XXXII, nr. 2, p. 71, cyt. według „Opisanie Korei“, wydawnictwa ministeryum skarbu, t. II, str. 469.
- ↑ „Trade of Corea for the Jear 1899“ („Diplomatic and Consulas Reports“, nr. 2511): „The Independent“, August 3. r. 1889, cyt. wedł. „Opisanie Korei“, t. II str. 473.