<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Kosmopolis
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Cosmopolis
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Blizkie niebezpieczeństwo.

— Nie, nie mogłem inaczej postąpić — powtarzał sobie Dorsenne wieczorem tegoż dnia. Całe po południe przepędził z Gorskim. Zmusił go do zjedzenia śniadania, do położenia się spać. Czuwał nad nim. Odprowadził go w zamkniętym powozie na stacyę drogi żelaznej Portonaccio, pierwszego przystanku na drodze do Florencyi. Jednem słowem starał się wszelkiemi siłami, by nawet na chwilę nie zostawić samym tego człowieka, którego gorączkę raczej uśpił, ale jej nie wyleczył, kosztem, niestety! własnego spokoju. Pozostawszy bowiem sam po powrocie do domu na placu Trójcy, gdzie mnóstwo szczegółów świadczyło o niedawnych odwiedzinach, ciężar słowa honoru danego fałszywie, zaczynał przygniatać powieściopisarza, zwłaszcza że powoli począł sobie zdawać sprawę z taktyki Bolesława. Zwykła mu, spóźniona nieco przenikliwość, pozwoliła teraz przejrzeć dokładnie całą ich rozmowę. Spostrzegł, że ani jeden wyraz w mowie Gorskiego, choćby wyraz ten miał pozór najwyższej egzaltacyi, nie był wymówiony napróżno. Powoli, słówko za słówkiem, zwierzenie za zwierzeniem, Dorsenne został przyparty tak do muru, że albo musiał oskarżyć kobietę, albo skłamać, czego żadne męzkie sumienie darować sobie nie może.
— Tym to jest przykrzejsze — mówił do siebie — że to na nic się nie przyda. Skoro tylko istnieje na świecie osoba, na tyle przewrotna, że pisała te listy bezimienne, to osoba ta nie zatrzyma się na połowie drogi. Znajdzie ona prędko sposób podniecenia znowu tego szaleńca... Ale, czy tylko w rzeczy samej istnieją listy tego rodzaju? Gorski jest człowiekiem namiętnym, przewidującym i retorem na wielką skalę, bardzo więc być może, iż sam osnuł ten romans czarny, dla tego tylko, by mógł mi zadać takie, jakie mi zadawał, pytania. Ale nie! są dwa fakta niewątpliwe, najprzód stan jego zazdrości do ostatnich granic doprowadzonej a potem jego powrót niespodziewany. Jak jedno tak i drugie każę przypuszczać, że był ostrzeżony. Ale kto go ostrzegł?... Mówił o dwunastu listach bezimiennych. Przypuśćmy, że otrzymał w istocie jeden lub dwa, ale tych dwóch któż jest autorem?
Cały bezpośredni rozwój dramatu, do którego Julian został wmięszany, polegał na odpowiedzi na to pytanie. Niełatwo wszakże było znaleźć tę odpowiedź. Włosi mają przysłowie, niepozbawione głębszej myśli, które właśnie w tej chwili przypomniał sobie pisarz francuzki. Śmiał się z niego szczerze, gdy je usłyszał z ust Egista Brancadori. Powtórzył je sobie teraz i zrozumiał jego znaczenie: Chi non sa fingersi amico, nonse sa essère nemico... kto nie potrafi udać przyjaźni, nie potrafi być nieprzyjacielem... W tej drobnej koteryi, w której żyła hrabina Steno, Gorscy i Lincoln Maitland, kto może być takim hipokrytą i kto tak nienawidzi, że aż poszedł za radą tego przysłowia? Gdyż tylko denuncyacya naprawdę ścisła, zaopatrzona w fakta, mogła dotknąć do żywego zazdrość Bolesława, a taka znów denuncyacya każe przypuszczać, że ten, kto ją pisał, zna wszystkich członków towarzystwa doskonale.
— To przecież nie może być sama pani Steno — myślał Julian — nie chciałaby sobie robić zabawki ze wzruszeń kochanka, opowiadając mu wszystko?... Wprawdzie znam takie wypadki. Ale robiły to paryżanki nierządne, a nie ta kochanka przepyszna, ta dogaressa XVI wieku, znaleziona w Wenecyi w naszych czasach, jak cekin owoczesny, który zachował cały swój blask pierwotny. O niej więc nie mam co myśleć, jak również o pani Gorskiej, tem wcieleniu prawdy, która nawet wtedy nie chce się zniżyć do kłamstwa, gdy pragnie nabyć jakiś gracik stary, gorąco pożądany. Z tego powodu łatwo ją też oszukać. Co za ironia!.. Nie myślmy także o Florentym. Dałby się zabić w potrzebie, jak mameluk u drzwi pokoju, w którym jego szwagier igra ze swą hrabiną... Sam amerykanin także nie. Wprawdzie i takie przypadki się zdarzały. Kochanek, znudzony kochanką i denuncyujący się sam przed tym, do kogo to należy, żeby raz uwolnić się od pańszczyzny miłosnej. Ale był to człowiek wycieńczony i nie miał nic wspólnego z tym źbikiem, który ma talent do malarstwa, jak słoń ma trąbę; gieniusz przyczepiony do nicponia. Cóż znowu za ironia!... Wszak ożenił się ze swą murzynką dla pieniędzy i to wystarcza! Ale była to nikczemność popełniona raz na zawsze, oswabadzająca go od handlu i pozwalająca mu malować tak jak chce i co chce. Pozwala się kochać pani Steno, bo jest ona dyabelnie piękna pomimo swych czterdziestu lat, i jest prawdziwą wielką damą mimo wszystko, a on wzdycha do tego by być wielkim panem. To mu pochlebia. Nie ma on za grosz nawet delikatności moralnej w sercu. Ale nie jest też zużytym... O jego żonie także nie ma co myśleć. Jest to prawdziwa niewolnica, którą unicestwia sama obecność białego tak dalece, że nie śmie patrzeć w oczy swemu murzynowi mężowi... Hafner także nie. Przebiegły lis zdolny jest do wszystkiego przez chytrość, nawet do dobrego. Ale na coby mu się przydało łotrostwo całkiem niepotrzebne i niebezpieczne? Nie, to nie oni... Fanny znów jest świętą, wcieleniem starej legendy złotej, choć Montfanon innego jest zdania. Przebiegłem wszystkich znajomych naszego koła... A! o mało nie zapomniałem Alby... ale jej przecież posądzać o to niepodobna... nie! A dla czego?
Dorsenne, rozbierając te pytania, miał się położyć do łóżka. Ze zwyczaju wziął książkę, leżącą na stole dla przeczytania kilku kartek, nim zaśnie. Leżało tu więc kilka książek, z których czerpał nieustannie zasady swej doktryny; były to „Pamiętniki“ Goethego; tomik korespondencyi George Sanda, w którym znajdowały się listy do Flauberta; „Rozprawa o metodzie“ Descartesa i szkice Burckharta o „Odrodzeniu“. Ale spoczywając na poduszce, gdy przerzucił jedną z tych książek, zamknął ją, nie przeczytawszy nawet dwudziestu wierszy. Zgasił lampę, lecz nie mógł zasnąć. Dziwne podejrzenie, które przebiegło mu przez głowę, miało w sobie jakąś potworność trudną do połączenia z obrazem młodej panny. Co za podejrzenie i jaka panna! Ulubiona przyjaciółka jego przez całą zimę, dla której przedłużał swój pobyt w Rzymie, bo była ona najwdzięczniejszem zjawiskiem delikatności i smutku na tem tle tragicznej i uroczystej przeszłości! Nikomuby zapewne nawet na chwilę jedną nie przyszła do głowy taka myśl, bez wstrętu. Tymczasem Dorsenne zaczął grzebać się w tem brzydkiem przypuszczeniu, rozwijać je, uzasadniać. Nikt może nie cierpiał więcej nad niego z powodu tej potworności moralnej, jaką nadużycie pracy literackiej wytwarza w niektórych pisarzach. Są oni do tego stopnia przyzwyczajeni do kombinacyi charakterów sztucznych w swych kreacyach fantastycznych, że ciągle tak samo postępują odnośnie do osób, które znają dobrze. Mają drogiego przyjaciela, którego widzą codziennie, który nic im nie ukrywa i przed którym z niczem się nie kryją. Jeżeli ci o nim mówią w odstępie rocznym czasu, zdziwisz się, spostrzegłszy, że choć go ciągle kochają, rysują przed tobą dwa portrety całkiem różne z tą samą szczerością i prawdomównością. Mają kochankę i kobieta ta widzi w nich ze zdziwieniem zmianę postępowania, choć sama pozostała taką jaką była — i to w ciągu dni kilku. Pochodzi to ztąd, że rozwinęli w sobie w bardzo znacznym stopniu imaginacyę i obserwacya jest dla nich tylko źródłem twórczości. Ta choroba tkwiła w Julianie od czasów jego młodości. Rzadko się ona objawiła z taką w nim siłą, jak z powodu tej ujmującej Alby Steno, która może o nim marzyła, nawet w tej chwili, gdy wśród ciszy nocnej, starał się przekonać siebie, że ona jest zdolną do tego matkobójstwa listownego.
— Z tem wszystkiem — powtarzał z pewną rozkoszą, gdyż tacy ludzie poświęcający się wyłącznie pracy umysłowej lubią kruszyć najdroższe bożyszcza moralne lub uczuciowe, jak gdyby dla okazania swej siły — z tem wszystkiem, nic nie rozumiem jej stosunków z matką. Gdy przybyłem do Rzymu w listopadzie i gdy miałem być przedstawionym hrabinie, cóż mi wszyscy mówili? Pani Steno jest w związku powszechnie znanym z mężem najlepszej przyjaciółki swej córki, a ta ostatnia martwi się tem śmiertelnie. Poszedłem do ich domu i ujrzałem to dziecko. Była owego wieczoru smutną. Widocznie odczuwała tę sytuacyę i czytałem to w jej sercu... Otóż trwa to już pół roku. Spotykaliśmy się prawie codziennie, niekiedy dwa razy na dzień. Jest ona tak opuszczoną, że bardzo niewiele posunąłem się naprzód od chwili, gdym ją pierwszy raz ujrzał. Widziałem, jak patrzała na matkę, dziś rano naprzykład z oczami pełnemi miłości i uwielbienia. Widziałem jak cierpiała, słysząc niektóre zdania tej matki, bladła nawet. Widziałem jak całowała Maude Gorską, tak jak się całuje przyjaciółkę, której się szczerze i głęboko żałuje, i widziałam jak grała w tennis z tą samą przyjaciółką wesoło, prawie jak dziecko. Widziałem, że nie mogła znosić obecności Maitlanda w jednym ze sobą pokoju, a jednak potem sama zażądała, by robił jej portret... Albo więc jest ona niewinną, albo hipokrytką, albo może dręczy ją wątpliwość, zgaduje wszystko i nic nie może odgadnąć, wierzy i nie wierzy swej matce... W każdym razie jest ona dziwnie niewyraźną ze swemi oczami koloru wody. A może jest to natura dwuznaczna, złożona z rosyanina i włoszki... Byłoby to pewnem rozwiązaniem zagadki, że jako dziewczyna nadzwyczajnej energii wewnętrznej, wiedząc o miłostkach matki, nienawidząc obu kochanków, postanowiła sobie rzucić ich na siebie... Bądź co bądź dla młodej dziewczyny byłby to czyn olbrzymi... zwłaszcza, że wszystko co wielkie nie stanowi istoty życia miłosnych namiętności. Ileż to razy w dziale rozmaitości dzienników widzimy, że wyraz niepodobieństwo nie istnieje dla serc rozkochanych... Pójdę jutro wieczorem do hrabiny i zabawię się studyowaniem Alby... Jeżeli jest niewinną, zabawka moja będzie nieszkodliwą, a jeżeli nie jest winną? I znów przed twarzą madonny zawołam: co za szkoda!... Tyle razy to już mówiłem!...
Tego rodzaju mizantropię można wygłaszać, w obec własnego serca, ale zostawia ona pewną troskę za sobą, zwłaszcza jeżeli jest oparta wyłącznie na podtekstach i fantazyi. Zawsze się odczuwa oszczerstwa, boleje się nad potwornością pewnych podejrzeń, choćby one były tylko przypuszczeniami nieokreślonemi. To też Dorsenne, gdy się nazajutrz zbudził ze snu, zawstydził się sam przed sobą, że w sprawie listów bezimiennych do Gorskiego zbudował taki romans kryminalny około ujmującej i wdzięcznej postaci swej przyjaciółki. Szczęściem dla jego nerwów, które byłyby się jeszcze bardziej rozdrażniły przy rozpoznawaniu tej zagadki: „Jeżeli więc nikt z towarzystwa hrabiny nie pisał tych listów, to w takim razie, gdzie szukać ich autora?“ — otrzymał przy wyjściu z łóżka grubą paczkę korekt, z nadpisem: „bardzo pilne“. Przygotowywał do wydania publicznego zbiór swych artykułów, rozrzuconych po różnych dziennikach, pod tytułem, który mu się bardzo podobał: „Pył myśli“. Dorsenne był to dzielny robotnik literacki, mimo że takie tytuły wyszukiwał i pomimo życia światowego i oddanego namiętnościom, co rzadko bardzo się przytrafia. Zwykle tytuły zbyt wyszukane pokrywają w księgarni towar lichy i drobny, co zaś do powieściopisarzy i autorów dramatycznych, którzy uważają że żyją dla pisania i szukają natchnienia nie w regularności swych przyzwyczajeń, to zwykle dzieła ich z góry przeznaczone są na bezpłodność. Znany lub głośny, bogaty lub biedny, artysta powinien być przedewszystkiem robotnikiem i praktykować cnotę pilności cierpliwej, sumienności wykonania, oddania się pracy. Dorsenne, gdy siadał do swego „warsztatu“ — tak nazywał metaforycznie swe biurko — oddawał się wyłącznie swej pracy. Zamykał drzwi, nie otwierał ani listów ani telegramów, i przez dziesięć godzin siedział, nie jedząc nic, prócz dwóch jajek i kawy czarnej. Tak samo dziś robił, przeglądając wspomnienia swych dwudziestu pięciu lat, wykreślając tu wyraz, tam zdanie, gdzieindziej pisząc na nowo całą kartkę, tu niezadowolony, tam uśmiechający się do swej myśli. I pióro przesuwało się po papierze, niosąc ze sobą całą wrażliwość tego potwora moralnego, który zapomniał zupełnie o pani Steno, o Gorskim, o Maitlandzie, o hrabiance oszkalowanej, aż do chwili, gdy noc zbudziła go z tego upojenia literackiego. Potem przeliczył szpalty i przekonał się że ich było dwanaście.
— Tyle, ile jest listów Gorskiego — rzekł śmiejąc się głośno. Czuł teraz przebiegającą mu po nerwach tę radość lekką, znaną wszystkim pisarzom z Bożej łaski, gdy dokonali pracy, którą uważają za dobrą.
— Zarobiłem na wieczór, dodał ciągle głośno. Trzeba się ubrać i iść do pani Steno. Zjem dobry obiad u doktora, przejdę się pół godziny po ulicach. Noc zapowiada się pięknie. Dowiem się czy są jakie wiadomości o wojewodzie — (tak nazywał Gorskiego gdy był w wesołem usposobieniu) i zabawię się naśladowaniem mego patrona Hamleta, gdy zastawiał potrzask na swego stryja. Będę mówił głośno o listach bezimiennych. Jeżeli autor listów pisanych do Bolesława będzie tam, zabawię się wybornie. Byle tylko tym autorem nie była Alba. Byłoby to bardzo smutnem...
Biła godzina dziesiąta wieczorem, gdy młody człowiek, zgodnie z programem, przybył przed bramę dużego domu, który pani Steno zajmowała na ulicy Dwudziestego września, na rogu ulicy Porta Salara. Był to obszerny budynek nowoczesny, rozdzielony na dwie odrębne części: na lewo był dom zajęty przez różnych mieszkańców, na prawo zaś pałacyk, w stylu tych, jakie widać w okolicach parku Monceau. Ta willa Steno, jak brzmiał napis złoty wyryty na marmurze czarnym nad bramą, zawierała w sobie całą historyę majątku hrabiny — majątku, który głos powszechny oceniał od dwudziestu do trzydziestu milionów. W rzeczy zaś samej miała ona dwakroć pięćdziesiąt tysięcy franków dochodu rocznego. Ale ponieważ w r. 1873 hrabia Michał Steno, jej mąż, umarł, zostawiając tylko długi, pałac w Wenecyi na pół zrujnowany, kawałek ziemi wypuszczony w dzierżawę i mocno obciążoną hipotekę, dochód ten usprawiedliwiał w zupełności nazwę „kobiety wyższej“, jaką przyjaciele nadawali matce Alby. Przyjaciele ci dodawali: „była metresą Hafnera, który płacił jej radami jak ma zarządzać majątkiem...“ szkaradne oszczerstwo i tem kłamliwsze, że jeszcze przed poznaniem barona zaczęła ona się zbogacać. Stało się to w ten sposób: w końcu 1873 r. gdy młoda wdowa, schroniwszy się do swego wspaniałego i zrujnowanego pałacu na Wielkim kanale, ucierała się jak mogła z wierzycielami, jeden z najznaczniejszych bankierów rzymskich zgłosił się do niej z propozycyą interesu bardzo korzystnego. Szło o obszerne place, które sukcesorka Stenów posiadała w Rzymie na przedmieściach, między Porta Salara i Porta Pia, rodzaj miasteczka na pół opuszczonego, które nieboszczyk kardynał Steno, wuj hrabiego Michała, zaczął zakładać. Po jego śmierci, place zostały wynajęte częściowo przekupniom i ogrodnikom i warte były w ogólności po czterdzieści centimów za metr kwadratowy. Bankier ofiarował po cztery franki, pod pozorem, że chce tam założyć fabrykę. Stanowiło to dość poważną sumę, którą można było otrzymać zaraz. Hrabina zażądała dwadzieścia cztery godzin namysłu i po tym przeciągu czasu odmówiła, przez co w sferach przemysłowych uzyskała raz na zawsze jak najlepszą opinię. W r. 1882, mniej więcej w dziesięć lat potem, sprzedała te same place po dziewiędziesiąt franków za metr. Zrozumiała ona, rzucając okiem na plan Rzymu i zastanawiając się nad Włochami nowoczesnemi, że najprzód nowi rządcy miasta wiecznego postarają się wszelkiemi siłami o jego przebudowanie, a potem, że część zamknięta między Kwirynałem i dwoma bramami Salara i Pia, będzie główną osią tego rozwoju i że o wiele znaczniejsze otrzyma korzyści, gdy będzie umiała czekać. Czekała więc, zająwszy się pilnie administracyą swych posiadłości, jak najsurowszy intendent, ulepszając je, pozbawiając się wielu rzeczy zbytkownych, zatykając dziury, co jej przynosiło znaczne zyski. Tym sposobem w r. 1875 sprzedała Galeryi narodowej cztery obrazki Carpaccio, odkryte w jednym z jej dworów wiejskich za sto dwadzieścia tysięcy franków. Jednem słowem, odnośnie do swych stosunków materyalnych, była ona czynną i praktyczną, jak znów w stosunkach miłosnych była lekką i odważną, a nawet rozpustną. Pogłoska, że zdradziła Steno z Werekiewem w Petersburgu, gdzie dyplomata był wysłany w pierwszych latach swego małżeństwa, znalazła potwierdzenie w płochem zachowaniu się, gdy została wdową. W Rzymie, gdzie przemieszkiwała pewną część roku po sprzedaży swych placów, z których zachowała sobie tyle, że mogła wybudować pałacyk i kamienicę, nie przestała afiszować się, tak samo, jak w Wenecyi i zarządzać swym majątkiem z jednakową zawsze zręcznością. Umieściwszy pieniądze bardzo korzystnie w Aqua Marcia, zyskała pięciokrotnie na tej operacyi. I co jeszcze bardziej dowodziło zdrowego umysłu w tej kobiecie, wyjątkowo uzdolnionej, gdy nie szło o miłość, to, że na zyskach tych umiała poprzestać w chwili właśnie, gdy arystokracya rzymska, ogarnięta gorączką giełdową, poczęła spekulować na wartościach podniesionych do najwyższego kursu. Spędzenie wieczoru w pałacu Steno, przepędziwszy wczorajszy poranek w pałacu Castagna, było to zrealizowaniem jednego z tych wrażeń sprzecznych, które Dorsenne tak lubił, gdyż biedny Ardea został zrujnowany, chcąc zrobić w kilka lat później to samo, co hrabina Katarzyna zrobiła w chwili odpowiedniej. On także spodziewał się zarobić na placach, tylko że place te on nabył po siedemdziesiąt franków za metr, a w r. 1890 nie warte były i dwudziestu pięciu nawet. Rachował on także, iż Rzym się powiększy i na tych placach, zapłaconych tak drogo, zaczął budować ulice całe, wyobrażając sobie, że kiedyś, jak książę Bedford i Westminster w Londynie, zostanie właścicielem ogromnej dzielnicy miasta. Niestety! przedsiębiorcy go okradli; domy wykończone stały pustkami; począł grać na giełdzie dla zaspokojenia swych długów, stracił, poczem znów zaciągał długi dla zapłacenia różnicy. Jego podpisy, jak to mówił prostacko gospodarz Marzocco, kursowały po świecie pod najrozmaitszemi formami, zapowiadając zły koniec, nieuniknioną katastrofę. Rezultatem tego było, że na wszystkich murach Rzymu, nawet na ulicy, przy której stała willa Steno, dwudziestego września, afisze różnokolorowe zapowiedziały licytacyę, pod kierunkiem kawalera Fossati, zbiorów i mebli w pałacu Castagna.
— Przewidywać, to módz — rzekł do siebie Dorsenne, dzwoniąc do drzwi pani Steno i streszczając w myśli nieprzepartą asocyacyę myśli, która mu przypomniała pałac księcia rzymskiego, zrujnowanego, w obec willi tryumfującej wenecyanki — oto alfa i omega prawdziwa... mają oni tu zwyczaj kładzenia tych liter na wszelkich cackach. Powinni także dodać ten komentarz...
To porównanie losów pani Steno z losami dziedziców Castagna spowodowało, że niestały powieściopisarz zapomniał prawie zupełnie o swym projekcie czynienia poszukiwań, co do autora listów anonimowych. Porównanie to zresztą samo mu się narzuciło, gdy wszedł do sali, w której hrabina co wieczór przyjmowała. Ardea znajdował się tutaj wśród grupy, złożonej z Alby Steno, pani Maitland, Fanny Hafner i bogacza barona, który, stojąc sam jeden oparty o konsolę, wyglądał na dobrotliwego i czcigodnego starca, zamierzającego błogosławić zgromadzoną przed sobą młodzież. Julian nie zdziwił się wcale, widząc tak mało osób w tym obszernym salonie, zapełnionym starą brokatelą, cackami, kwiatami, meblami stylowemi, kanapami zaopatrzonemi w niezliczoną ilość poduszek. Przez całą zimę obserwował on, z sumiennością tapicera, znamionującą nowoczesnych powieściopisarzy, ten salon podobny do setek innych w Wiedniu, Madrycie, Florencyi, Berlinie, wszędzie nakoniec, gdzie pani domu, z usposobieniem mniej lub więcej kosmopolitycznem, stara się o urzeczywistnienie ideału elegancyi paryzkiej. W czasie długich wieczorów bawił się odszukiwaniem w tych ozdobach, prawie międzynarodowych, rysów miejscowych, tego, co odróżniało ten salon od wszystkich innych. Żadna istota ludzka nie zdoła się uwolnić ani od swych zwyczajów, ani zmienić charakteru swego pisma. Powieściopisarz zauważył więc, że salon ten miał na sobie jedną datę, to jest datę ostatniej podróży hrabiny do Paryża. Widać to było w materyi i jedwabiu wielkich firanek. Ton ogólny, w którym przeważała barwa zielona, zastosowana przez samolubstwo blondynki o cerze jasnej, miał odcień zbyt gorący, zdradzający Włochy. Widać było także Włochy w plafonie malowanym i we fryzach biegnących dokoła, jak również w kilku obrazach rozrzuconych tu i owdzie, a jakich nie spotyka się na licytacyach w pałacu Drouot i u amatorów paryzkich. Były tu dwa obrazki Moretta di Brescia, malowane według drugiej jego maniery, zwanej manierą srebrną, z powodu soczystości, lekkości i przejrzystości kolorytu. Była to „Uczta u Faryzeusza“ i „Jezus nad brzegiem rzeki“, które to obrazy pochodziły widocznie z jakiegoś starego pałacu i od starego jakiegoś rodu. Dorsenne znał to wszystko i wiedział, dla jakich powodów znalazł tak pusty w tej porze roku ten salon, zwykle podczas zimy niezmiernie ożywiony i w którym widział przesuwający się prawdziwy karnawał chwilowych gości — wielkich panów, artystów, polityków ruskich, austryackich, angielskich i francuzkich — istny bigos. Hrabina nie posiadała w Rzymie tego stanowiska, jakie winien jej był dać majątek i imię. Jako pochodząca z domu Nevagero, łączyła ona w swym herbie, z gwiazdą wielkiego doży Michała, złoty krzyż owego Sebastyana Nevagero, który pierwszy dostał się na mury Lepantu. Ale pewien rys charakteru przeszkadzał jej w tem zawsze. Nie znosiła ona nudów i przymusu, a przytem nie była próżną. Była ona pozytywną i namiętną, jak w ogóle ludzie robiący majątek, w których wszelkie kombinacye obmyślane służą tylko dla zapewnienia sobie możliwości używania rozkoszy tego świata. Nigdy np. pani Steno nie umiała krępować się dla kogoś, co jej się nie podobał, chyba, że miała na celu swe miłostki. Nigdy nie rozwijała dyplomacyi przy zmianach tych miłostek, choć te były bardzo liczne przed pojawieniem się Gorskiego, któremu była wierną przez dwa lata; rzecz trudna do uwierzenia! Nigdy, chyba w obec otoczenia bezpośredniego, nie zachowywała ostrożności, gdy szło o zbliżenie się do przedmiotu swej żądzy. Prócz tego nie miała w Rzymie nikogo, ktoby ją poparł, z pośrodka tych wielkich rodów, do których należała i nie złączyła się z żadną z tych dwóch koteryj, na które od r. 1870 dzieli się towarzystwo tego miasta. Mając umysł zbyt nowoczesny i obyczaje bardzo wątpliwe, nie mogła łączyć się ze światem czarnym i nie była przyjmowaną przez godną czci kobietę, która króluje w Kwirynale i która umiała stworzyć około siebie atmosferę tak szlachetnie podniosłą. Przyczyny te byłyby wywołały pewien rodzaj pół ostracyzmu, gdyby hrabina nie była tego z góry przewidziała i nie otworzyła sobie salonu, będącego nieco na uboczu i rekrutującego się prawie wyłącznie z cudzoziemców. Ciągłe przewijanie się nowych twarzy, niespodzianki, przyjemność stosunków bez obowiązków, wszystko w tym święcie ruchliwym sprzyjało żądzy rozrywki, która w tej naturze potężnej, popędliwej i prawie po męzku niemoralnej, występowała wyraźnie na każdym niemal kroku. Jeżeli więc Julian zatrzymał się zdziwiony na chwilę na progu sali, to nie dla tego, że zobaczył ją znowu pustą w końcu sezonu, ale dla tego, że spostrzegł w tem kółku poufnem owego Peppino Ardea, którego nie spotykał nigdzie przez całą zimę. I w rzeczy samej, była to chwila dziwnie wybrana, by się pokazywać w nowych miejscach, gdy młotek komornika podniesiony był już nad tem wszystkiem, co stanowiło dumę i splendor jego nazwiska. A przytem prawnuk Urbana VII, siedząc między wzniosłą Fanny Hafner ubraną w blado-niebieską suknię i śliczną Albą Steno w ognistej czerwieni, wprost pani Maitland przepysznie wyglądającej, w ciemno-zielonej toalecie, w żadnym razie nie wyglądał na człowieka dotkniętego przeciwnościami. Półcień umiejętnie rzucany, przez lampy stojące wysoko i nisko, oświecał delikatnym odblaskiem jego profil dumny i męzki, który nic nie stracił na swym pańskim, uprzejmym wyglądzie. Były to dwa główne rysy tej twarzy, nieregularnej i uderzającej, w której widać było opieszałość, połączoną z dobrodusznością. Oczy bardzo czarne, bardzo błyszczące i ruchliwe, zdawały się w jednem spojrzeniu łączyć pogardę z uśmiechem, podczas gdy usta, pokryte ciemnemi wąsami, nosiły wyraz lekceważenia i łakomstwa, rys niesmaku i zmysłowości. Broda wygolona miała odcień niebieskawy i nadawała całej twarzy wyraz siły, której zaprzeczała figura nieco wątła i widocznie nerwowa. Potomek Castagnów ubrany był z tą wyszukaną anglomanią właściwą niektórym włochom, ale która odbija nieco rażąco, tak jak salon hrabiny. Castagna miał zbyt wiele pierścionków na palcach, bukiet zbyt duży w butonierce, a zwłaszcza miał za wiele ruchów i był za zbyt żywy, by można wahać się, przy cerze śniadej, co do narodowości. On to pierwszy z całego towarzystwa spostrzegł Juliusza i rzekł a raczej krzyknął poufale:
— Patrzcie, to Dorsenne! Myślałem, żeś pan wyjechał. Nie widziano cię w klubie od dwóch tygodni...
— Pracował nad nowem arcydziełem — odrzekł Hafner — nad powieścią, której akcya toczy się w świecie rzymskim, jestem tego pewny... Strzeż się, mój książę i wy, panie, rozbrójcie portrecistę....
— Co do mnie — zawołał Ardea, śmiejąc się głośno — gotów mu jestem dać wiadomości o sobie, jeżeli ich zażąda... A nawet za darmo dam mu ilustracye do jego romansu, złożone z fotografij, które niegdyś miałem pasyę zbierać... Oto, widzi pani — zawołał, zwracając się do Fanny — w jaki sposób można się zrujnować. Miałem manię niespodzianek. Jest to zabawka bardzo niewinna, prawda? To mię kosztowało trzydzieści tysięcy franków na rok, przez cztery lata...
Dorsenne wiedział, że Peppino Ardea i jego przyjaciele umówili się żartować z klęski, jaka dotknęła ród Castagnów w osobie ostatniego i jedynego potomka. Nie spodziewał się jednak takiego lekceważenia. Był tak tem zdziwiony, że pominął milczeniem docinek barona, czego w innym razie nie byłby uczynił. Dawny założyciel Banku austro-dalmackiego zawsze okazywał pewną głęboką odrazę do powieściopisarza. Ludzie jego pokroju, głębocy cynicy i wyrachowani, lękają się i gardzą zarazem pewnym rodzajem literatury. Zdaje im się bowiem, że zdradza ona prawdy bardzo niebezpieczne w druku, a zbyt nieznaczące wobec zasad, które sami w praktyce wyznają. Prócz tego miał on za wiele taktu, by nie czuł odrazy instynktownej, jaką wzbudzał w Julianie. Dla Hafnera atoli każda siła społeczna była oszacowana, zarówno powodzenie literackie jak wszystko inne. To też przeląkł się dziś tak samo, jak wczoraj na schodach pałacu Castagna, czy nie posunął się zadaleko, i kładąc poufale na ramieniu powieściopisarza rękę o palcach długich i giętkich, które niejako pieściły to co obejmowały, rzekł:
— Co najbardziej w nim podziwiam, to że pozwala przekomarzać się z sobą takim, jak my profanom, nie gniewając się o to wcale. Pierwszy to autor sławny tak pełen prostoty. Ale on też jest czemś więcej niż autorem, on jest człowiekiem światowym...
— Czy hrabiny niema? — spytał Dorsenne, zwracając się do Alby Steno, nie odpowiadając wcale na mimowoli obrażającą grzeczność barona, ani na żartobliwą ofiarę księcia. Nieobecność pani Steno znowu wzbudziła w nim trwogę, którą młoda dziewczyna rozproszyła, odpowiadając:
— Mama jest na tarasie. My zaś obawialiśmy się, by dla Fanny nie było za chłodno...
Była to odpowiedź bardzo naturalna, którą hrabianka wypowiedziała nader prosto, bawiąc się wielkim wachlarzem z piór białych delikatnych i ufryzowanych. Każdy ich ruch unosił, niby aureolę, jej jasne włosy, które miała spiętrzone nad czołem nieco wysoko. Julian znał ją zbyt dobrze, by nie miał spostrzedz, że jej głos, ruchy, wejrzenie, cała postawa wreszcie zdradzała zdenerwowanie doprowadzone w tej chwili aż do cierpienia. Czy była jeszcze pod wrażeniem dąsania się wczorajszego, czy też uległa znów jednemu z tych przejść niewytłomaczonych, które doprowadziły Dorsenne’a w rozmyślaniach nocy dzisiejszej do takich dziwnych podejrzeń? Podejrzenia te znów w nim powstały wraz z uczuciem, że ze wszystkich osób tu obecnych, Alba była jedyną, której wygląd zdradzać się zdawał świadomość przygotowującego się dramatu. Postanowił więc zbadać zaraz zagadkę, oraz odszukać klucz do tej żyjącej tajemnicy. Jakże mu się tego wieczoru wydawała piękną, z temi dwoma wrażeniami, odmalowanemi na twarzy, które jej nadawały wygląd prawie tragiczny! Kąty ust obniżyły się nieco, warga górna, krótka z natury, odsłoniła zęby ściśnięte, i przy twarzy bladej te usta miały gorycz niewysłowienie bolesną. Z jakiego powodu? Nie była to chwila odpowiednia do takich badań. Młody człowiek musiał iść przywitać się najprzód z panią Steno na tarasie, który zakończał niby raj rozkoszy rzymskich, salon umeblowany na wzór paryzki. Krzewy drżały tu w wielkich wazonach z terrakoty ozdobionych płaskorzeźbami. Na balustradzie bielały popiersia, a w głębi rozłożyste sosny willi Bonaparte rysowały swe czarne sylwetki na tle nieba z błękitnego aksamitu, wyzłoconego wielkiemi gwiazdami. Mglisty zapach akacyj, który przychodził tu z sąsiedniego ogrodu, unosił się w powietrzu, które miało miękkość jedwabistą, lekką, pieściwą i ciepłą. Ta atmosfera słodka, prawie rozkoszna, świadczyła o kłamstwie hrabianki, która widocznie chciała usprawiedliwić to sam na sam matki z Maitlandem. Kochankowie w rzeczy samej znajdowali się tu obok siebie, wśród woni, tajemnicy i samotności tego cichego i ciemnego tarasu. Dorsenne, który przybywał z jasno oświeconego salonu, musiał chwilę czasu stracić, nim zdołał rozróżnić w zmroku sylwetkę hrabiny. Ubrana całkiem biało, leżała na szeslongu słomianym, opatrzonym w miękkie poduszki jedwabne. Paliła cygaretę, której mały punkcik ognisty, przy każdem pociągnięciu, jaśniał silniej i pomimo chłodu nocnego ukazywał jej piękną szyję długą i giętką, ozdobioną kolią z pereł, nagą wraz z ramionami przepysznemi, które błyszczały bransoletami z po za wielkich i szerokich rękawów. Julian, zbliżając się, poznał wśród woni roślinnej tej nocy wiosennej, zapach drażniący tytoniu Wirginia, którego używała pani Steno od chwili, gdy się zakochała w Maitlandzie, kiedy dawniej paliła papierosy ruskie, do których przyzwyczaił ją Gorski. Po tych drobnych rysach można poznać kobiety zakochane miłością głęboką, nienasycenie zmysłową, jedyną do jakiej wenecyanka była zdolną. Ich żądza namiętna oddawania się zupełnego sprawia, że przyjmują najmniejsze nawet zwyczaje człowieka, którego kochają. Tym tylko sposobem można wytłomaczyć tę zmianę gustów, idei, nawet przyzwyczajeń, tak że w ciągu sześciu, nawet trzech miesięcy, stają się innemi osobami. Obok cienia pełnego wdzięku i lekkości, siedział Maitland na krześle zbyt nizkiem, tak że cała wysokość jego figury gdzieś ginęła. Ale jego szerokie barki, doskonale rysujące się we fraku wieczorowym, świadczyły, że wprzód nim poświęcił się „the Art“ (trzeba go było słyszeć jak wymawiał ten wyraz po amerykańsku) — oddawał się ćwiczeniom fizycznym, jak tego wymaga wychowanie angielskie. Ilekroć też była mowa o nim, zaraz na myśli stawała ta jego rozrosłość postaci. Ponad szerokiemi barkami unosiła się twarz szeroka i nieco czerwona, przecięta na połowę szerokiemi wąsami rudemi, które w szerokim śmiechu odkrywały szeroki rząd biały mocnych zębów. Szerokie pierścienie błyszczały na jego szerokich palcach. Przedstawiał on typ wręcz przeciwny Bolesławowi Gorskiemu. Jeżeli prawnuk kasztelanów polskich przypominał niebezpieczną przebiegłość kota, zręcznej i pięknej pantery, to Maitland mógł być porównany do tęgiego i potężnego buldoga, do jednego z tych dogów legendy o szczękach i muskułach tak silnych, że mogły zdusić lwa. Malarza widać w nim było tylko w oczach i rękach, co było darem fizycznym takim samym jak krtań u tenora. Ale ten talent prawie anormalny został rozwinięty, ukształcony, zapłodniony dzięki sile woli; rys znamienny w anglosasach Nowego świata, gdy zakochają się w Europie, zamiast coby ją mieli nienawidzieć. W tej chwili jednak ta siła woli zajęta była oddychaniem wonią tej cudnej róży białej, jaką była pani Steno — róży, trochę zanadto rozkwitłej, która w jesieni czterdziestki zaczynała już więdnąć. Ale jakże ona była jeszcze rozkoszną! To też Maitland widocznie nie troszczył się wcale tem, że jego żona znajdowała się w pokoju sąsiednim, którego drzwi rozwarte rzucały blask, półcieniem pokrywający zarysy tarasu rozkosznego! Trzymał swą kochankę za rękę i puścił ją, gdy spostrzegł Dorsenne’a, który umyślnie potrącił z trzaskiem wielkie krzesło, zbliżając się do pary i rzekł bardzo głośno z wesołym śmiechem:
— Byłbym złym kochankiem zeszłowiecznym, gdyż w nocy nic nie widzę. Gdyby cygaro pani nie służyło mi za przewodnika, byłbym wlazł na balustradę.
— Ach, to pan, panie Dorsenne — odrzekła p. Steno sucho, wbrew swej zwykłej uprzejmości, z czego powieściopisarz wyciągnął podwójny wniosek, raz że był Terzo Incomodo komedyi klasycznej, potem że Hafner uwiadomił hrabinę o jego wczorajszych słowach.
— Tym gorzej — pomyślał sobie — ostrzegłem ją... Gdy się zastanowi, będzie mi wdzięczną. Co prawda, teraz nie jest pora do zastanawiania się...
Szepnąwszy te słowa po cichu i do siebie, począł głośno mówić o pogodzie, o tem, że jutro może być deszcz, o doskonałym humorze księcia Ardea... Wypowiedziawszy nakoniec kilka takich banalnych zdań, by we właściwej chwili cofnąć się z tarasu i zostawić kochanków ze sobą, tak by to nie wyglądało umyślnie, zapytał zwracając się do Maitlanda i stojąc ciągle, by mu łatwiej się było usunąć:
— Kiedy będzie można zobaczyć portret, jaki pan robisz? kiedy będzie on skończony?...
— Skończony! — zawołała hrabina, nazywając przytem swego przyjaciela imieniem zdrobniałem — czyż pan nie wiesz, że Linco znowu całą głowę zamazał?
— Całą! nie! — odrzekł malarz — ale to prawda, że profil trzeba przerobić... Czy przypominasz sobie, panie Dorsenne, te dwa płótna Piotra della Francesca, znajdujące się we Florencyi: „Książę Fryderyk Urbino i jego żona Battista Sforza“?... Są one w tej samej sali, co i pejzaż Boticellego... Rysowane to jest tak (i zrobił ruch palcem)... i to właśnie jest dobrze, ach! jak dobrze... Tej linii koniecznej, tego profilu, zawierającego w sobie wszelkie profile, szukam i szukam... Ten malarz, widzisz pan, Fra Carnevale i Melozzo, niema równego sobie we Włoszech...
— A Tycyan i Rafael? — wtrąciła pani Steno.
— A Sieneńczycy, a Lorenzetti, którymi się dawniej zachwycałeś? Pisałeś mi pan o nich z powodu mego artykułu o twojej wystawie w r. 1886. Nie przypominasz pan sobie? — pytał powieściopisarz.
— Rafael? — odparł Maitland — w rezultacie chcecie państwo, żebym wam powiedział, co to był Rafael? Był to wspaniały przedsiębiorca. A Tycyan? Wspaniały tapicer... Sieneńczycy, prawda, lubiłem ich (dodał, zwracając się do Dorsenne’a), przepędziłem trzy miesiące na kopiowaniu Simona Martini, tego Guido Riccio, który pędzi na koniu między dwoma twierdzami po szarej przestrzeni, na której niema ani jednego drzewa, ani domu, tylko lance i baszty. Ba! czy sobie przypominam Lorenzettiego? Przedewszystkiem freski w San Francesco, przedstawiające św. Franciszka, w chwili, gdy składa przepisy swego zakonu papieżowi. Jest to najlepsze jego dzieło... Jest tam kardynał, który przykłada palec do ust, oto tak!... (nowy giest). Niepodobało mi się to, bo widzisz pan, wygląda na anegdotę. Jest to reporterka na murze. No! reporterka na wielką skalę! Ale co do treści, to ta, fiut! (i gwizdnął ustami) — gdy tymczasem Piotr della Francesca, Carnevale, Melozzo, (tu zatrzymał się, żeby wyrazić myśl bardzo skomplikowaną, jaka powstała w jego głowie i skończył wykrzyknikiem)... to jest malarstwo!...
— Jednakże „Assunta“ Tycyana i „Przemienienie“ Rafaela — rzekła hrabina i dodała po włosku, z akcentem zapału: ah! che bellezza!...
— Nie przywiązuj do tego wagi, pani hrabino — rzekł Dorsenne, śmiejąc się coraz bardziej — jest to opinia artysty... Ja naprzykład, wydrukowałem przed dziesięciu laty, że Wiktor Hugo był dyletantem, a Alfred de Musset mieszczuchem. Mimo to mają się oni dobrze, tak jak ja. Ale, ponieważ nie pochodzę ani od dożów, ani od „Pilgrini Fathers“, ja, biedny gallo-rzymianin zwyrodniały lękam się, ze względu na katar, wilgoci i chcę prosić o pozwolenie wycofania się ztąd...
Poczem przestępując próg salonu szeptał:
— Rafael przedsiębiorca, Tycyan tapicer, Lorenzetti reporter! A dogaressa, słuchająca tej rozmowy z powagą, ona, której ideałem winna być dobra Madonna. No! no.... Co do Gorskiego, gdyby nie to, że mi cały dzień wczoraj zajął, sądziłbym, że marzę, tak tu nikt o nim nie mówi... A ten Ardea, który szydzi ze swej ruiny. Jak na włocha, to wcale nieźle. Ale za dużo o tem mówi i to się przykrzy!...
Idąc ku grupie zebranej w kącie salonu, pod obrazem Morettego, usłyszał, jak książę opowiada o kawalerze Fossati, który zajął się jego licytacyą:
— Ileż pan myślisz na tem wszystkiem zarobić — zapytałem go się w końcu? — Och, odrzekł, bardzo niewiele... Ale tu trochę, tam trochę, tak że razem coś to będzie stanowiło. A z jaką miną dodał: e gia il moschino e conte i już komar staje się hrabią!... Ten komar, to on. Tak go nazywano, gdy handlował starzyzną na drodze do Umbryi. Jeszcze kilka sprzedaży takich, jak twoja, mój książę, i syn mój, z hrabiów Fossati, będzie miał pół miliona, zapisze się do klubu i będzie panu mówił: ty, grając z panem w goffo... Oto, co znaczyło to gia!... Słowo honoru, nigdy się tak wybornie nie bawiłem, jak teraz, gdy niemam ani jednego grosza...
— Jesteś książę optymistą — rzekł Hafner — i cokolwiekbądź powie nasz przyjaciel Dorsenne, w życiu trzeba być optymistą...
— Znowu, ojcze, rozpoczynasz atak... — zauważyła Fanny tonem pełnego uszanowania wyrzutu.
— Nie atakuję go wcale — odpowiedział baron — ale jego zasady, a zwłaszcza zasady jego szkoły... Tak, tak...
Wypowiedział to z naciskiem, może dlatego, że chciał zmienić rozmowę, którą Ardea prowadził ciągle o swej ruinie, a może dlatego, że uważał świat za wybornie urządzony, kiedy takie sprawy na nim, jak Bank austro-dalmacki są możliwe. Dla tego też w rzeczy samej czuł głęboką odrazę do smutku i pesymizmu, wprawdzie nieco sztucznego, jakim były przesiąknięte dzieła Juliana.
— Słuchając pana, panie Ardea — mówił dalej — i widząc, jak się ku nam zbliża ten wielki pisarz, pomyślałem sobie o tej modzie, jaka dziś panuje, modzie patrzenia na świat czarno...
— Czy panu ten świat wydaje się wesołym? — zapytała nagle Alba.
— Wybornie! — zawołał Hafner — przekonany byłem, że mówiąc przeciw pesymizmowi, wywołam opozycyę hrabianki... Wesołym? nie — ciągnął dalej — ale gdy sobie pomyślę o nieszczęściach, jakieby nas wszystkich tutaj zebranych naprzykład spotkać mogły, widzę, że ten świat nie jest znów tak bardzo złym... Przypuśćmy, że żyjemy w innych czasach. Pani, hrabianko, przed stu pięćdziesięciu laty gdybyś mieszkała w Wenecyi, byłabyś wystawioną każdego dnia na denuncyacyę przed Radą dziesięciu, a co za tem idzie, na więzienie... Pan, panie Dorsenne, mógłbyś być obitym, jak pan de Voltaire, przez jakiego zazdrosnego, lub obrażonego magnata. Książę Ardea mógłby być zamordowany i zrabowany przy każdej zmianie papieża. Ja zaś, jako protestant, mógłbym być wypędzonym z Francyi, prześladowanym w Austryi, niepokojonym we Włoszech, spalonym w Hiszpanii..
Nie powiedział, coby się działo z panią Maitland przed zniesieniem niewolnictwa. Wiedział, że ta bardzo piękna i bardzo wykwintna kobieta, podzielała najgorsze przesądy swych współrodaków amerykanów przeciw krwi czarnej i że wszelkiemi siłami starała się ukryć te oznaki pochodzenia swego, tak dalece, że nigdy nie zdejmowała rękawiczek. Należy dodać, że pochodzenie to zdradzała nieco jej płeć, nieco przyćmiona, włosy trochę kędzierzawe i lekki odcień niebieskawy białek ocznych. Udawała, że nie zrozumiała milczenia barona, ale zajęła się z miną roztargnioną gładzeniem fałdów swej sukni zielonej, a Dorsenne rzekł:
— Jest to rozumowanie bardzo piękne i bardzo szczegółowe, ma tylko jedną wadę, że jest pozbawione nieco sensu... Wątpię bardzo, czy mógłbyś pan sobie wyobrazić, czem byłbyś w owej epoce... Zawsze się to mówi: gdybym żył przed stu laty, a zapomina się, że przed stu laty byłoby się czemś innem, nie miałoby się ani tych samych idei, ani tych pragnień, ani tych potrzeb. Jestto to samo, jakbyś pan sobie wyobrażał, że będąc wężem, lub ptakiem, jednakiemi byłyby myśli pańskie...
— Jedno tylko można sobie wyobrazić, to jest to, coby było, gdybyśmy się byli wcale nie rodzili?... — rzekła Alba Steno.
Słowa te wygłosiła takim tonem dziwnym, że rozmowa, rozpoczęta przez Hafnera, urwała się odrazu. Słowa, pełne myśli, wywołują zawsze ten skutek w tych pogawędkach leniwców, którzy nie przywiązują żadnej wagi do zdań przez siebie wygłaszanych. I jakkolwiek jest to paradoksem potępiać życie wśród zbytku, zwłaszcza gdy się ma zaledwie lat dwadzieścia, hrabianka jednak była widocznie szczerą. Jakież źródło było tej szczerości; czy w sercu jej miodem, zranionem głęboko? Dorsenne zadał sobie to pytanie może sam jeden, gdyż rozmowa zmieniła się natychmiast. Lidya Maitland, wskazując wachlarzem rękawy Alby, która oddalona była od niej o dwa krzesła, spytała się z pewną delikatną, jakkolwiek może mimowolną, ironią.
— To z muszlinu jedwabnego, prawda?
— Tak — odrzekła hrabianka i wstała, pochylając się i wyciągając ramię dla zadośćuczynienia ciekawości swej pięknej sąsiadki. Ramię to było wątłe, nerwowe, pokryte puszkiem jasnym, przebijającym się przez delikatną materyę czerwoną, którą spinał węzeł ze wstążek tego samego koloru na szczupłych barkach i przy rękach. I słychać było, jak Ardea, przechylając się ku Fanny, piękniejszej dziś niż zwykle, zarumienionej nieco, spytał:
— Wszak pani była wczoraj w mym pałacu?
— Nie! — odrzekła.
— Spytaj jej się książę, dlaczego nie była? — zawołał Hafner.
— Ależ, mój ojcze! — szepnęła Fanny z proźbą w swych czarnych oczach, której Ardea uległ i mówił:
— Szkoda. Wszystko tam jest dość pospolite, ale mogła panią zainteresować kaplica. W gruncie rzeczy jej jednej żałuję najbardziej, gdyż moi przodkowie tam się modlili, a dziś jest ona prostym numerem w katalogu!... Nawet relikwiarz mi zabrali, relikwiarz, pochodzący od Ugolina z Sienny!... Odkupię go, choćbym niewiem wiele miał zapłacić... Ojciec pani chwali mą odwagę, a jednakże nie mogę się rozstać bez zgryzot z tym przedmiotem...
— Ona żałuje całego pałacu... — rzekł baron.
— Mój ojcze... — zawołała znów Fanny.
— No, no, uspokój się, nie zdradzę cię — odrzekł Hafner, a Alba, korzystając z tego, że stała, wyszła z małego kółka rozmawiających. Podeszła ku stołowi, zastawionemu na drugim końcu salonu przyrządami do herbaty w najczystszym stylu angielskim, i odezwała się do Juliana, który szedł za nią:
— Czy chcesz pan, bym przygotowała wodę sodową i pańską wódkę, panie Dorsenne?
— Co pani jest, hrabianko? — spytał młody człowiek półgłosem, gdy się znaleźli oboje obok wielkiej tacy, na której kryształ rznięty szklanek i przedmioty srebrne błyszczały blaskiem jasnym i nowym na tle szarem salonu.
— Tak — nalegał — co pani jest? czy ciągle pani gniewasz się na mnie?
— Na pana? — zapytała — ależ nigdy się nie gniewałam... o cóżbym się gniewała? Nigdy mi pan nic złego nie zrobiłeś...
— Więc ktoś pani coś złego zrobił? — dopytywał się Julian.
Widział on, że mówiła szczerze i że nie pamiętała wczorajszego nieporozumienia.
— Nie oszukasz pani takiego przyjaciela, jak ja — mówił dalej. — Widząc, jak się pani wachlujesz, byłem pewny, że się nudzisz. Znam przecie panią dobrze...
— Nie nudzę się wcale — odrzekła ze zmarszczeniem niecierpliwem swych długich i miękich brwi, które rzucały cień złocisty na jej policzki — ale nie mogę znieść pewnych kłamstw. Oto wszystko...
— A któż to skłamał? — spytał Dorsenne.
— Czyż nie słyszałeś pan, jak Ardea mówił przed chwilą o swej kaplicy, on, co tak samo wierzy w Pana Boga, jak Hafner, o którym nikt nie wie, czy jest żydem, czy chrześcianinem?... Nie widziałeś pan, jak ta biedna Fanny spoglądała na niego? Czyż nakoniec nie zauważyłeś, z jakim taktem baron zrobił aluzyę do delikatności, która nie pozwoliła jego córce zwiedzenia z nami pałacu Castagna? Czyż ta komedya tych dwóch ludzi nie wzbudza w panu żadnych myśli?...
— To dlatego Peppino jest tutaj? — zawołał Julian — a więc istnieje projekt małżeństwa między dziedziczką milionów papy Hafnera i prawnukiem papieża Urbana VII... będę miał piękny przedmiot do rozmowy z jednym z moich znajomych...
Przypomniał sobie Montfanona, a śmiał się szczerze, myśląc o wrażeniu, jakie ta wiadomość wywrze na margrabiego.
— Nie dziw mi się, hrabianko, ale przecież z całej tej historyi smucić się nie mogę. Fanny zaślubi Peppina? I dlaczegóżby nie? Wszak sama pani mówiłaś mi, że jest ona na pół katoliczką i że ojciec czeka z chrztem tylko na jej małżeństwo. Będzie więc szczęśliwą. Ardea ocali piękny pałac, który wczoraj widzieliśmy, a baron ukoronuje swą karyerę, oddając zrujnowanemu na giełdzie paniczykowi, w kształcie posagu to, co zabrał innym. Być zięciem takiego bandyty pieniężnego, to znaczy pomścić się za akcyonaryuszów...
— Cicho pan bądź — rzekła Alba głosem posępnym — to, co pan mówisz, przykrość mi sprawia. Że Ardea pozbył się wszelkich skrupułów i chce sprzedać swe imię księcia rzymskiego jak można najdrożej i komukolwiekbądź, jest mi zupełnie obojętnem, zwłaszcza, że nam, wenecyanom, szlachta rzymska w niczem imponować nie może. My wszyscy mieliśmy już dożów w rodzie, kiedy ojcowie tych tam panów trudnili się rozbojami po wsiach, oczekując, aż jaki biedny mnich z ich rodu zostanie papieżem. Obojętnem także jest dla mnie, że pan baron Hafner umieszcza swą córkę tak dobrze, jak niegdyś umieszczał swe klejnoty w młodości... Ale mi o nią idzie, pan jej nie znasz... nie wiesz, co to za ujmująca osoba, jaka entuzyastka a współcześnie pełna prostoty i szczerości. Nigdy ona nie będzie wiedziała o tem, że ojciec ją przehandlował, że ojciec ten jest złodziejem, że chce mieć wnuków, którzy zarazem będą wnukami papiezkiemi, że nakoniec ten Peppino nie kocha jej, że pragnie tylko jej posagu, że będzie miał mniej więcej dla niej takie same uczucia, jakie ma mąż dla tej tam...
Mówiąc to, wskazała oczami panią Maitland i dodała:
— Jest to o wiele okropniejsze, niż się zdaje...
Ostatnie słowa wyrzekła tonem zagadkowym, jakby przestraszyła się słów własnych.
— Tak — odezwał się Julian — będzie to bardzo smutnem, tylko, czy czasem pani nie przesadzasz? Życia tak obrachować nie można... Może książę i baron mają tylko projekta, dotąd mgliste...
— Projekta mgliste!... — zawołała Alba, poruszając swemi wątłemi ramionami. Taki Hafner niema nigdy projektów mglistych... A gdybym panu powiedziała, że jestem pewną, czy słyszysz pan? pewną, że on ma w ręku większą część długów księcia, że każe sprzedawać pałac przez Ankonę, dlatego, żeby pieniądze mu oddać..
— To niemożliwe! — zawołał Dorsenne. — Wszak sama pani widziałaś wczoraj, że rozmyślał nad tem, czy kupić, lub nie, niektóre przedmioty...
— Nie wymagaj pan, bym więcej powiedziała — rzekła Alba, przecierając kilkakrotnie czoło i oczy ręką, na której nie błyszczał żaden pierścień, ręką bardzo wątłą i białą, której ruchy zdradzały nadzwyczajną nerwowość — już panu i tak zbyt wiele powiedziałam... Nic mi do tego, a biedna Fanny jest moją, niezbyt dawną, przyjaciółką, jakkolwiek bardzo czułą i tkliwą... Myślę, że zaprzepaści swe życie, a niema nikogo, ktoby zawołał: oszukują cię!... Lituję się nad nią, ale... to jest dzieciństwo!...
Jest to zawsze rzeczą niezmiernie przykrą, gdy młoda osoba spostrzega wszystkie ciemne strony życia i traci już w dwudziestym roku życia naturalną swobodę. Te objawy przedwczesnego rozczarowania spostrzegł już kilkakrotnie Dorsenne w Albie Steno, a nawet stanowiło to główny pociąg jego ku tej ciekawej naturze kobiecej, mimo to w tej chwili zdumiał się widokiem tego braku wszelkich złudzeń, odnośnie do projektów ojca Fanny. Zkąd się o nich dowiedziała? Prawdopodobnie od samej pani Steno; może baron i hrabina mówili przy młodej dziewczynie zbyt otwarcie, by mogła mieć jakiekolwiek wątpliwości, a może odgadła wszystko sama ze słów, jakie słyszała. Widząc ją stojącą z ustami pełnemi goryczy, z oczami w dal patrzącemi, szarpaną przez głuche oburzenie, Dorsenne nabierał znowu przekonania, które zresztą oddawna już żywił, że Alba jest niezmiernie przenikliwą. Nie wątpił, że rozumiała dobrze postępowanie matki. Zdawało mu się, że podsuwając ogień lampki srebrnej pod wielki herbatnik, rzucała wzrokiem w kierunku tarasu, gdzie w cieniu błyszczała biała suknia hrabiny. Nagle szalona myśl, która go wczoraj tak wzburzyła, znowu mu się przypominała, wraz z projektem naśladowania, jak mówił, Hamleta, to jest odegrania w salonie pani Steno roli księcia duńskiego przed swym stryjem. Z roztargnienia, z miną obojętną, jaką zwykle miewał, podchwycił ostatnie zdanie Alby i rzekł:
— Bądź pani spokojną, Ardea ma wielu nieprzyjaciół, a Hafner jeszcze więcej. Znajdzie się zawsze ktoś, co zdradzi ich układy, jeżeli są jakie układy, dotyczące pięknej Fanny... List bezimienny tak łatwo napisać...
Nie skończył zdania i urwał nagle przerażony, jak ten, który mierzył ze strzelby, myśląc, że jest nienabitą, gdy nagle strzał się rozlega. Wyrzekł to raczej przez przyzwyczajenie, przez sceptycyzm i nie przypuszczał, że słowa jego wywołają na dumną i ruchliwą twarz Alby chmurę bólu niewypowiedzianego. Usta jej przybrały wyraz niesmaku, w oczach zajaśniała wzgarda ponura, a ręce, zajęte przygotowywaniem herbaty, drżały coraz bardziej i rzekła tonem tak wzruszonym, że Dorsenne żałował już, iż zaczął tę grę okrutnej ciekawości.
— O! nie życz jej pan tego! Byłoby to gorszem od dzisiejszej nieświadomości. Teraz przynajmniej nie wie o niczem i gdyby jakiś nędznik zrobił to, o czem pan mówisz, to i tak pewności nie nabędzie... Jak pan możesz się uśmiechać na takie przypuszczenie... Biedna, dobra Fanny. Spodziewam się, że nie otrzyma listu bezimiennego... To jest rzecz nikczemna i tyle złego robi!...
— Daruj mi pani, żem cię podrażnił — odrzekł Dorsenne.
Dotknął się niemal palcem krwawej rany serca i zrozumiał ze zdziwieniem, że nietylko Alba Steno nie pisała listów bezimiennych do Gorskiego, ale przeciwnie, sama je otrzymywała. Ale od kogo? Któż był tym tajemniczym denuncyantem, który w tak bezecny sposób uwiadomił córkę pani Steno, że ta ma kochanka? Myśląc o tem, Julian czuł dreszcz przebiegający mu po ciele i dodał:
— Jeżelim się uśmiechnął, to dlatego, że uważam pannę Hafner za osobę aż nadto rozumną, by nie umiała w sposób właściwy zachować się wobec takich ostrzeżeń. Listu bezimiennego nie należy nawet czytać. Jeżeli jest ktoś tak niegodny, że używa tego rodzaju broni, to nie zasługuje na tyle zaszczytu, by nawet spojrzano na jego pismo...
— Masz pan słuszność! — odrzekła Alba. — W jej oczach, nagle szeroko rozwartych, zajaśniał blask prawdziwej wdzięczności, która przekonała ostatecznie Juliana, że teraz dobrze widzi. Wygłosił zdanie, którego ona łaknęła. W obec tego uczuł wstyd i litość — wstyd, gdyż w myśli znieważył tę nieszczęśliwą istotę: litość, gdyż jeżeli napisano jej o matce, to musiała doznać straszliwej boleści. I nie mogła nawet pokazać tego haniebnego listu matce, która często mówiła: „wychowuję moją córkę według zasad angielskich, w najzupełniejszej niepodległości“... Szczęśliwe wyniki dała ta niepodległość, kiedy pozwoliła, że to biedne dziecko otrzymywało tego rodzaju listy! Wczoraj zapewne po południu, lub dziś rano, musiała dostać ten list straszliwy, gdyż w czasie wizyty w pałacu Castagna była wesołą i dąsającą się dziecinnie, gdy teraz wieczór nie była już dzieckiem cierpiącem, ale kobietą. Dorsenne mówił dalej:
— Pani wiesz dobrze, że my, pisarze, jesteśmy ciągle wystawieni na tego rodzaju bezeceństwo. Niech tylko jaka książka zyska powodzenie, niech sztuka się podoba, niech jaki artykuł chwalą, a zaraz zazdrośni poczynają obrzucać obelgami nas, lub tych, których kochamy, zawsze bezimiennie... W takich razach, powtarzam pani, palę te pisma, nie czytając ich i jeżeli kiedykolwiek coś podobnego się pani przytrafi, wierz mi, hrabianko, trzymaj się przepisów twego przyjaciela Dorsenne’a. Gdyż jest on pani przyjacielem, wszak prawda? prawdziwym przyjacielem?...
— Ale — zawołała żywo Alba — zkądże pan przypuszczasz, że ja mogę otrzymywać listy bezimienne? Nie jestem ani sławną, ani piękną, ani bogatą i nikt niczego mi nie zazdrości...
A widząc, że Dorsenne patrzy na nią z żalem, że za dużo powiedział, gdyż znowu unikała bezpośredniej odpowiedzi, zmusiła swe smutne usta do uśmiechu i dodała:
— Jeżeli pan jesteś naprawdę moim przyjacielem, to zamiast tracić czas na dawaniu mi rad, które, zdaje się, nigdy mi się na nic nie przydadzą, chyba, że zostanę sławną autorką, pomóż mi pan lepiej przygotować herbatę. Dobrze? już musiała naciągnąć...
I swemi delikatnemi palcami podniosła przykrywkę herbatnika i rzekła:
— Idź pan spytać się mistres Maitland i Fanny, czy będą piły herbatę... Ardea pije tylko grog, a baron wody mineralne... Trzeba nawet zadzwonić, żeby mu przynieśli szklankę Vichy... masz tobie... spóźniłam się przez pana. Mamy widzę nowych gości, a herbata jeszcze niegotowa... ależ! — zawołała — to Maud!...
Zaledwie to wyrzekła, gdy zaraz ze zdziwieniem, które wydobyło jej z piersi głuchy okrzyk, dodała:
— I jej mąż!...
Podwoje sali w rzeczy samej roztworzyły się i na progu ukazała się Maud Gorska, zawsze piękna tą pięknością angielską, silną i rozrosłą, promieniejąca szczęściem, w sukni z krepy chińskiej czarnej, w rzuty oranżowe, przy których ślicznie uwydatniała się jej cera świeża i rzeźwa. Za nią szedł Bolesław. Ale nie był to już podróżny, który przed trzydziestu sześciu godzinami wysiadł na placu św. Trójcy, szalony z niepokoju, dyszący zazdrością, zabrudzony pyłem wagonu, z włosami rozwianemi, brwiami zakurzonemi rękami czarnemi. Był to nieco zmizerniały, nieco znużony, hrabia Gorski, wykwintny, jakiego Dorsenne znał dotąd, zręczny, ubrany we frak wieczorowy, z paru konwaliami w butonierce, z twarzą uśmiechniętą i piękną. Dla powieściopisarza, wiedzącego o wszystkiem, ten uśmiech chłodny miał w sobie coś o wiele straszliwszego, niż gniew wczorajszy. Zrozumiał to doskonale po uściśnięciu ręki polaka. Noc i dzień zastanowienia zburzyły jego dzieło, i jeżeli Bolesław odegrał komedyę dla uśpienia nieufności swej żony i dla zmuszenia jej do tej wizyty wieczornej, to dlatego, że postanowił nie radzić się nikogo i samemu śledztwo prowadzić. Udało mu się to doskonale i jego ukośne wejrzenie dostrzegło z pewnością białą suknię pani Steno na tarasie, podczas, gdy szczęśliwa Maud tłomaczyła ten powrót niespodziewany ze zwykłą sobie szlachetną szczerością:
— Tak to zwykle bywa, gdy się donosi ojcu, niezbyt rozsądnemu, wiadomości złe... Napisałam mu, że Łukasz miał kiedyś tam gorączkę. Odpowiada mi i zapytuje się, co to takiego. Nie otrzymuję jego listu... a on przestrasza się i przybywa...
— Uwiadomię mamę — rzekła Alba i w istocie pobiegła na taras, ale nie tak prędko, jakby tego pragnął Dorsenne. — Miał on poczucie niebezpieczeństwa tak silne, że się nawet nie uśmiechnął, jakby to był zrobił w innych okolicznościach, w obec powodzenia kłamstwa dość niezręcznego, jakie razem z Bolesławem wczoraj wymyślili i o którem hrabia mówił z zarozumieniem: „Maud będzie tak szczęśliwa gdy mnie zobaczy, że uwierzy wszystkiemu“. Była to scena tak prosta i tak zarazem tragiczna — tą tragicznością światową, przy której zdarzenia tem są okropniejsze, że odbywają się cicho, spokojnie, wśród zdań konwencyonalnych i otoczenia świątecznego! Dwaj przynajmniej widzowie, oprócz Juliana, rozumieli znaczenie chwili: Ardea i Hafner. Obaj oni bowiem doskonale wiedzieli o stosunkach obecnych pani Steno i Maitlanda, jak również o jej stosunku dawniejszym z Gorskim. Powieściopisarz, wielki pan i spekulant, pomimo różnicy położenia i lat, mieli dość doświadczenia w tego rodzaju sprawach. Wiedzieli oni, że kobieta odważna zdolną jest zachować nadzwyczajną przytomność umysłu w chwili, gdy zostaje schwyconą na gorącym uczynku, jak to teraz było z wenecyanką. Później wszyscy trzej mówili, że nawet nie wyobrażali sobie godniejszej podziwu zimnej krwi, pyszniejszej pogody, jak ta, którą pani Steno w tym momencie stanowczym okazała. Zjawiła się na progu drzwi szklanych zdziwiona i uradowana, w miarę, jak wymagają tego konwenanse. Jej cera blondynki, którą najmniejsze wzruszenie winno było zarumienić, zachowała swą zwykłą, rozkosznie różową barwę. Jej długie powieki, pełne wdzięku oryentalnego, nie zadrgały i nie przyćmiły oczów błękitnych, które ciągle jednakowo błyszczały. Z uśmiechem, odkrywającym piękne zęby, podobne do pereł, otaczających jej szyję, ze szmaragdami wpiętemi we włosy, z szerokiemi plecami, wystającemi z po za wycięcia białego gorsetu, z kibicią pełną i cienką, z przepysznemi rękami, z których zdjęła rękawiczki, przez wzgląd na pieszczotliwe pocałunki Maitlanda i na których także błyszczały szmaragdy, z ruchami pelnemi dumnej pewności, wyglądała w istocie na kobietę z przeszłych stuleci, na siostrę tych świetnych księżniczek, które malarze weneccy wywołują z grobów pod portykami marmurów, między apostołami i męczennikami. Zbliżyła się wprost do Maud Gorskiej, którą ucałowała czule, poczem uścisnąwszy Bolesława za rękę, rzekła swym głosem dźwięcznym, w którym drżał ton kontraltu, następstwo pieściwego dyalektu lagun:
— Ach, cóż za śliczna niespodzianka!... I nie mogliście przyjść do nas na obiad?... Proszę, usiądźcie oboje i opowiedzcie mi odyseję podróżnika...
I zwracając się do Maitlanda, który wszedł za nią do salonu z potężnym i bezczelnym spokojem olbrzyma i człowieka kochanego:
— Bądź tak grzeczny, mój mały Linco, i poszukaj mi wachlarza i rękawiczek, które zostawiłam na szeslongu...
W tejże chwili Dorsenne, który lękał się spotkania z oczami Gorskiego (nie byłby wytrzymał jego wejrzenia), znalazł się znowu przy Albie Steno. Twarz młodej dziewczyny, niedawno tak smutna, jakby strachem przejęta, rozjaśniła się teraz zupełnie. Zdawało się, że olbrzymi kamień spadł z piersi pięknej hrabianki.
— Biedne dziecko — pomyślał powieściopisarz — nie może uwierzyć, by jej matka mogła zachować taki spokój, gdyby była winną. Zachowanie się hrabiny, to odpowiedź na list bezimienny. Więc wszystko jej napisano?... Mój Boże, ale kto to może być? Co wyniknie z dramatu w ten sposób zawiązanego?...
I pogrążył się w głęboką zadumę, mimo gwaru rozmowy, do której się wcale nie mieszał. Gdyby był obserwował, zamiast rozmyślać, byłby dostrzegł autora listów anonimowych tak wyraźnie, jak wyraźną była odwaga pani Steno w stawieniu czoła niebezpieczeństwu — jak wyraźną była ślepa ufność pani Gorskiej — jak pogardliwym był spokój Maitlanda, w obec swego rywala i wściekłość powstrzymywana tegoż rywala, jak zręcznie Hafner podtrzymywał rozmowę, jak Ardea usilnie nadskakiwał bogatej Fanny i jak ta była tem wzruszona, jak wreszcie Alba jaśniała radością. Wszystkie te twarze, przy zjawieniu się Bolesława, wyrażały różne uczucia. Jedna tylko przez kilka chwil zdradzała radość zbrodni i pragnienie nienawiści, nakoniec nasycone. Ale ponieważ twarz ta należała do pani Maitland, do tej istoty cichej i uważanej za głupią i nic nieznaczącą, Dorsenne nie zwrócił na nią takiej uwagi, jak na innych świadków tego zjawienia się piorunowego zdradzonego kochanka. Wszystkie narody mają w swych językach przenośnię, dla oznaczenia stanu ducha, podobnego do wód drzemiących. Wody spokojne płyną głęboko — mówią anglicy; wody spokojne znoszą mosty — mówią włosi. Te różne przysłowia nie byłyby trafnemi, gdyby o nich nie zapominano w praktyce; a fachowiec analizujący serca kobiece zupełnie o nich nie pamiętał tego wieczoru.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.