<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Kosmopolis
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Cosmopolis
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Zakończenie.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Więc to zaraz po tej rozmowie biedne dziecko wyjechało na ten spacer do Porto, gdzie zaraziła się gorączką?... — spytał Montfanon.
— Zaraz — odrzekł Dorsenne — i co jest dla mnie okropnem, to, że nie wątpię, iż pojechała tam naumyślnie... Byłem tak wzburzony tą rozmową, że nie mogłem się zdobyć na wyjazd z Rzymu tego wieczoru, jakem to jej powiedział... Po długiem wahaniu — zrozumiałem dla pana teraz, gdym ci już wszystko opowiedział — powróciłem do willi Steno około godziny szóstej. Chciałem z nią jeszcze raz pomówić, ale o czem? Sam nie wiedziałem... Było to dość głupio. Jej wyznanie niewinne wymagało tylko dwóch odpowiedzi, albo takiej, jaką jej dałem, albo też zażądania jej ręki... Jednakże nie rozumowałem w ten sposób. Bałem się... Sam nie wiedziałem czego chcę... Przybywam więc do pałacu i zastaję hrabinę wesołą i uradowaną jak zwykle, w towarzystwie amerykanina. „Widzisz pan, jaką ja mam córkę — rzekła do mnie na pierwsze me słowa — nie chciała pojechać ze mną do ambasady angielskiej, gdzieby się była wybornie zabawiła, a pojechała sobie sama na spacer, marzyć po polach... Może pan na nią zaczekasz?... Jakoż czekałem na nią aż do godziny siódmej, gwarząc jak zwykły gość, choć aż mnie coś podnosiło, by zawołać na tę matkę niesumienną, która nie spostrzegała tego, że czas płynie: „ależ kobieto, dziecko twe cierpi przez ciebie i twego kochanka... ucieka z domu przed tobą, a ty na to nie zwracasz uwagi“! Nakoniec i ona poczęła się niepokoić, ja zaś widząc, że nikt nie przychodzi, pożegnałem się z sercem tak ściśniętem, jakbym coś przeczuwał... W chwili, gdym wychodził, powóz Alby zatrzymał się właśnie przed pałacem... Była ona blada, straszliwie blada, prawie zielona, tak że mimowoli zapytałem jej: „zkąd pani wracasz“?... jak gdybym miał jakie prawo zadawania jej takich pytań. Jej usta bezbarwne poruszyły się, by mi dać odpowiedź. Gdym się dowiedział, gdzie przepędziła czas zachodu słońca, że przy owem jeziorze, najniezdrowszem może w całej okolicy, zawołałem: „cóż za nierozsądek“! Ale w tej chwili spojrzała na mnie tak, że nigdy tego nie zapomnę i odrzekła: „powiedz pan raczej rozsądek i życz mi, bym się zaraziła gorączką i bym prędzej umarła“... Resztę pan wiesz, w jaki sposób jej życzenie się spełniło. Dostała w rzeczy samej tej gorączki i tak ostrej, że umarła w ciągu sześciu dni... I po jej ostatnich słowach, nie mogę mieć żadnej wątpliwości. To było samobójstwo. Przed śmiercią odwołała się do mnie po raz ostatni... Nie zrozumiałem tego i chwyciła się jedynego sposobu odebrania sobie życia, tak że nikt ją nie mógł podejrzywać, nawet matka... Mogłem temu przeszkodzić i nie przeszkodziłem...
— A matka? — spytał Montfanon — czy nakoniec zrozumiała?
— Wcale nie — odrzekł Dorsenne. — Jest to trudnem do pojęcia, ale tak jest. O! to naprawdę godna przyjaciółka tego rozbójnika Hafnera, który po zerwaniu małżeństwa swej córki, nie stracił głowy, pomimo niepowodzenia. Zapomniałem panu powiedzieć, że właśnie co sprzedał pałac Castagna towarzystwu bezimiennemu, które zamierza tam urządzić hotel!... Śmieję się (dodał z goryczą), żeby nie płakać, gdyż chcę panu opowiedzieć fakta najboleśniejsze... Czy wiesz pan, gdziem widział po raz ostatni tę śliczną twarzyczkę Alby Steno? Przed trzema dniami, nazajutrz po śmierci, o tym mniej więcej czasie. Poszedłem dowiedzieć się co słychać u hrabiny. Przyjmowała jak zwykle!... „Chcesz się pan z nią pożegnać“? — spytała mi się. „Ten dobry Lincoln zajęty jest robotą odcisku jej twarzy dla mnie na pamiątkę“. Poszedłem więc do pokoju, gdzie zmarła leżała. Miała oczy zamknięte, twarz pomarszczoną i wyciągniętą, nos tak niegdyś piękny, zaostrzony, a koło czoła i w kątach ust pewną mieszaninę troski i pogody, której nie jestem wstanie opisać. Straszne myśli mi przychodziły do głowy. Mówiłem sobie: „gdybyś był chciał, przed sześciu zaledwie dniami, toby była żyła, uśmiechała się, kochała ciebie“! Amerykanin siedział obok łóżka i rozrabiał gips, Florentyn Chapron, zawsze wierny, przygotowywał oliwę dla natarcia nią twarzy zmarłej, złowroga zaś Lidya Maitland patrzała na tę scenę oczami, które dreszczem mnie przejęły, gdym sobie przypomniał to, com odgadł w czasie ostatniej mej rozmowy z Albą... Jeżeli ona nie odegra roli Nemezys starożytnej i nie uwiadomi o wszystkiem hrabiny, to nie znam się na fizyognomice!... W tej chwili milczała i zgadnij pan, co powiedziała matka, gdy kochanek ten sam, z powodu którego córka tyle ucierpiała, zbliżył się do wspólnej ich ofiary: „Tylko nie połam pan jej rzęs prześlicznych“!... Prawda, że to okropne!...
Młody człowiek padł na ławkę, wypowiedziawszy te słowa rozpaczy i zgryzoty, które Montfanon powtórzył machinalnie, jakby pociągnięty tragicznem zwierzeniem, które usłyszał:
— Tak, to okropne!
Rozmowa ta, tak różna od tej, jaką prowadzili przed kilku tygodniami w piękny poranek majowy na rogu ulicy Borgognona i Placu Hiszpańskiego, toczyła się w odosobnionej alei ogrodów watykańskich. Montfanon, u którego dziś rano był Dorsenne, zamierzający stanowczo teraz wracać do Paryża, zauważył w powieściopisarzu tak głęboki smutek, że go zatrzymał u siebie na śniadanie, potem towarzyszył mu w jego bieganinie za interesami, wreszcie zaprowadził go tutaj, w miejsce odosobnione i gdzie trudno bardzo się dostać, w nadziei, że zdoła go zbudzić z tej jego bezwładności naprawdę przerażającej, przez pokazanie mu tych miejsc. W zimie bowiem Julian już ze dwadzieścia razy prosił o to i zawsze dawny żuaw, który w skutek swych stosunków z dworem papiezkim mógł odwiedzać te ogrody, gdzie mu się podobało, nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za wprowadzenie tu obcego. Jeżeli więc porzucił swe skrupuły, to musiał z jednej strony bardzo kochać Dorsenne’a, z drugiej być o niego niespokojnym. Przechadzka ta zresztą miała tylko ten rezultat, że dowiedział się wszystkich szczegółów śmierci Alby Steno, które wiadome były jedynie powieściopisarzowi, a choć one tylko część rzeczywistości obejmowały, wystarczały jednak, by dzielne i tkliwe zarazem serce starego szlachcica doznało głębokiego wzruszenia. Chciał pocieszyć swego przyjaciela. Ale cóż mu powiedzieć, kiedy widział w nim winę, że tak nierozważnie bawił się, przez epikureizm sentymentalny, z chorą duszą biednej Alby? A przytem jego sumienie gorliwego chrześcianina nie mogło mu darować roli, jaką odegrał w pojedynku między Gorskim i Chapronem. Odczuwał, że pojedynek ten, przyśpieszając wyjazd Bolesława i jego żony, przyczynił się do objaśnienia córki pani Steno, tak że i on, Montfanon, w cząstce niezmiernie małej, ale bądź co bądź dołożył ręki do tego samobójstwa. Więc milczał. A może tak jeden jak i drugi, wierzący i niedowiarek, owładnięci zostali smutną atmosferą miejsca, gdzie w rozmowie wywołali widmo straszliwego rozwiązania tragedyi, w której obadwa byli czynnikami w rolach rozmaitych. Gęstwina ciemnej zieleni dębów, objętych kręgiem ogromnych bukszpanów strzyżonych jednostajnie, szemrała dokoła. Żaden inny szelest, prócz szmeru liści, pomieszanego z monotonną skargą poblizkiej fontanny, nie przerywał ciszy tego kącika, ograniczonego z jednej strony przez dawne mury rzymskie, a z drugiej przez nieruchomą kopułę Św. Piotra. Jedynymi gośćmi ogrodu pąpiezkiego zdawali się być, wraz z Montfanonem i Dorsennem, bożkowie marmurowi, rozrzuceni wśród gęstwiny, szczątki sztuki pogańskiej, ukrytej tu w cieniu Bazyliki, w skutek fantazyi papieżów Odrodzenia, może na rozkaz Leona X, który w tych ogrodach bawił się w gronie wytwornych poetów i sławnych artystów. Pod przeczystym i skwarnym już lazurem dnia czerwcowego owe szeregi białych posągów nadawały tej samotności jakiś rys uroczysty, przypominający przeszłość wspaniałą i upadłą już teraz. Czyż te wizerunki bogów nie patrzały, niegdyś na upadek ich Olimpu i czci własnej, by dziś patrzeć w milczącej zadumie, na wywłaszczenie przedstawiciela Tego, który ich obalił? Na zakrętach alei olbrzymie kielichy marmurowe, rysowały swe wdzięczne kształty. Rosły na nich zioła, chwiejące się pod naciskiem powietrza, odznaczając się swą żywą zielonością na tle jakby martwem nieprzejrzanej zieleni bukszpanów i dębów. Młode te roślinki zdawały się drżeć i cierpieć nad tem, że są uwięzione w tej przestrzeni, będącej w rzeczy samej więzieniem — dobrowolnem, ale właśnie przez to surowem i stanowczem — w tym ostatnim kawałku ziemi i przyrody, zostawionym dostojnemu zwyciężonemu Watykanu. Nigdy Montfanon nie przejęty był tak, jak dzisiaj poezyą tych ogrodów, jedynych w świecie, ale zarazem ogarniającym wszystko smutkiem, jaki unosi się z tych milczących alei, z ciasnych kwater kwiatowych, nawet z fontan i tarasów, z których widać tylko mur okalający i niezliczone kominy fabryk, ten symbol brutalny zwyciężkiej działalności nowoczesnej!... Człowiek tak energiczny i szczery, jakim był „stary szuan“ nie mógł dłużej znieść tego wrażenia przygnębiającego, i nagle, potrząsnąwszy kilkakrotnie swą szpakowatą głową, jakby nad czemś się zastanawiał, zmusił Dorsenne’a do powstania i zawołał:
— Cóż Julianie? Nie będziemy tu przecie godzinami marzyć i wzdychać jak kobiety?... Dziecko to umarło. Nie przywrócisz jej życia twoją rozpaczą, ani mojem współczuciem. Lepiej zrobimy, gdy spojrzymy wprost w oczy odpowiedzialności, jaka na nas ciąży z powodu tej smutnej przygody i odpokutujemy za nią...
— Odpowiedzialności, jaka na nas ciąży? — zapytał Julian — jeszcze ja w ostateczności mogę ją mieć na sobie, lubo nie mogłem przewidzieć następstw mej odmowy, ale pan?...
— Tak dobrze ja, jak i ty — odrzekł Montfanon — nie jestem wcale sofistą i nie mam zwyczaju układać się z własnem sumieniem.
I w tonie zwykłego sobie podniecenia, zawołał:
— Czyż nie pojechałem z katakumb dla urządzenia tego nieszczęśliwego pojedynku? Czy nie dałem się owładnąć gniewowi, który mi pomieszał w głowie od chwili, gdym się dowiedział o haniebnem małżeństwie Ardei i gdym się znalazł wobec tego łotra Hafnera? Czyż ten pojedynek nie uwiadomił pani Gorskiej o postępowaniu jej męża, a panny Steno o postępowaniu matki? Wszak sam mówiłeś o wzrastającym w niej niepokoju od chwili tej awantury?... I jeżelim zgryzł się straszliwie wiadomością o tem samobójstwie, to dlatego tylko, że głos wewnętrzny mi mówi: „na twych rękach jest kilka łez tej umarłej“!...
— Ależ kochany przyjacielu — przerwał mu Dorsenne — zkąd ci przyszło wyciągać takie wnioski? Gdyby tak patrzeć na wszystko, to życie byłoby wprost niemożliwem. My możemy odpowiadać tylko za to, czegośmy istotnie chcieli, wyraźnie i jasno...
— Byłoby to bardzo wygodnem — odparł margrabia z żywością — ale najlepszym dowodem, że tak nie jest, jesteś ty sam. Wszak dręczą cię zgryzoty, żeś nie oszczędzał duszy tak słabej, jak owego dziecka bezbronnego... Ja nie ukrywam prawdy i nie ukryję jej wcale przed tobą... Pamiętasz ów poranek, w którym byłeś taki wesoły, gdyś mi wykładał swą teoryę kosmopolityzmu? Bawiło cię to, jako dyletanta skończonego, żeś patrzał na jeden z tych dramatów rasowych, w którym występują na scenę osoby przybyłe ze wszystkich stron świata i historyi, i nakreśliłeś mi program tego dramatu tak dobrze, że wypadki w zupełności go urzeczywistniły. Pani Steno zachowała się w rzeczy samej wobec dwóch swych kochanków jak wenecyanka dawna, Chapron postępował z poświęceniem ślepem potomka rasy uciemiężonej, siostra jego z dziką zbrodniczością buntownicy, zrzucającej nakoniec jarzmo. Wszak utrzymujesz, że ona pisała listy bezimienne. Hafner i Ardea obnażyli zupełnie swe dusze niegodne, pierwszy jako obrzydliwy lichwiarz, na pół niemiecki a na pół holenderski, drugi jako szlachcic upadły, w którym odżył dawny kondotyer. Gorski był waleczny i nierozsądny, żona jego nieubłagana i prawa jak Anglia. Maitland był zawsze pozytywny, nieczuły i swobodny wśród tego wszystkiego, jak Ameryka. A biedna Alba skończyła, jak jej ojciec prawdziwy. Nie mówię nic o córce barona Hafnera...
Tu zdjął kapelusz i mówił dalej głosem wzburzonym:
— To święta, co do której się omyliłem. Ma ona w sobie krew żydowską, tę krew ludu wybranego przez Boga. Powinienem pamiętać o ślicznej legendzie średniowiecznej: „Kobiety żydowskie będą zbawione, bo płakały skrycie nad Panem Jezusem“... Scenaryusz tego dramatu, do którego zostaliśmy wmieszani, nakreśliłeś mi z góry... Czy pamiętasz to, com ci powiedział? „czy niema tam nikogo, któremubyś mógł dopomódz“? Roześmiałeś mi się wtedy w oczy. Gdybyś był mniej grzeczny, byłbyś mnie nazwał starym osłem, filistynem, szlafmycą... Chciałeś być tylko widzem sztuki, panem z loży, który obciera szkła swej lornetki, żeby nic nie stracić z komedyi. A jednakże nie zdołałeś utrzymać się na tem stanowisku. Człowiekowi nie pozwolono odgrywać takiej roli. Musi działać i działa ciągle, nawet wtedy, gdy myśli, że tylko przypatruje się, nawet gdy ręce myje, jak Piłat Pontski, ten dyletant także, który wygłosił słowa waszych mistrzów: „cóż to jest prawda“?... To jest prawdą, że zawsze i wszędzie są obowiązki do spełnienia. Moim obowiązkiem było przeszkodzić temu zbrodniczemu pojedynkowi; twoim zaś nie zajmować się tą dziewczyną, jeśliś jej nie kochał, a jeśliś kochał, to powinieneś zaślubić ją i wydobyć ze szkaradnego otoczenia, w którem żyła. Nie spełniliśmy obaj tej powinności i jakżeśmy ciężko za to zapłacili!...
— Surowy, bardzo surowy jesteś — odrzekł młody człowiek — ale choćbyś nawet miał racyę, to czyż Alba przez to wróci do życia? Na co się mi przyda teraz, że będę wiedział, co powinienem był zrobić?... czyż nie za późno już na to?...
— Na to ci się przyda — odparł margrabia — byś drugi raz tak samo nie robił, a potem byś osądził siebie samego i swe życie... Kocham cię, Dorsenne, wiesz o tem, i może to po raz ostatni mówię do ciebie poważnie, bardzo poważnie... Tak, po raz ostatni. Nie będę już zapewne żył długo, a wątpię, byś ty kiedy powrócił do Rzymu na to, by spotkać tu widmo swych wspomnień... Kiedym ci mówił, że nienawidzę tych kosmopolitów, którymi się zachwycałeś, tom się źle wyraził. Stary żołnierz nie jest filozofem. Nienawidziłem w nich i nienawidzę zawsze tego, że oni, odcięci od pnia macierzystego, są zwykle ostatnią odroślą rasy, pożeraczami dziedzictwa sił zdobytych przez innych, burzycielami dobra, którego używają, nie zwiększając go wcale. Ojcowie ich pracowali ciężko, pracą, która dodaje zarobek synów do zarobku ojców. Ta to praca tworzy rodzinę, a rodzina tworzy naród i rasę... Twoi kosmopolici nic nie tworzą, nic nie sieją, niczego nie użyźniają. Oni tylko używają... Jeszcze pół biedy, jeżeli to używanie ogranicza się na zmysłach i uczuciach, ale gdy sięga myśli, jak u ciebie, jak u wszystkich dyletantów twej szkoły, to już jest wielki grzech umysłowy, jeden z tych, o których w Piśmie stoi, że wybaczone nie będą... Doskonale cię zbadałem i powiem ci, że modliłem się za ciebie często od chwili, gdy cię dobrze poznałem. Oburzałeś się przed chwilą bardzo słusznie na wyrażenie cyniczne tej matki niesumiennej wobec zwłok córki: „nie połam jej pan pięknych rzęsów“... A ty czy robisz co innego z duszą ludzką? Czyż nie zdejmujesz z niej ciągle maski gipsowej, trochę przez próżność autorską, choć niewiele, gdyż niewiele ci idzie o powodzenie, trzeba ci to przyznać, ale za to dbasz o rozkosz umysłową... I ta rozkosz dla ciebie jest jedynym powodem i jedynym celem twego istnienia i wszelkich istnień, granicą i końcem świata całego. Tysiące pokoleń cierpiało, płakało, walczyło, wytępiało się dlatego tylko, by twoja myśl doznała dreszczu rozkoszy. Dla tego dreszczu, dla tych spazmów mózgowych, poświęciłeś Albę, gotów jesteś poświęcić najlepszego przyjaciela, matkę, ojca, gdyby jeszcze żyli. Dobre i złe, boleść i radość, wszystko jest materyałem dla ciebie, dla tej zabawy twego umysłu, która mi się wydaje równie potworną, jak zabawa Nerona, palącego Rzym. Jest to nadużycie daru świętego, z którego będziesz musiał zdać straszny rachunek. Bo ze wszystkich egoizmów ten jest najgorszy, gdyż obniża podniosłą moc ducha, czyniąc zeń narzędzie rozkoszy bezpłodnych i nieludzkich...
— Jest trochę prawdy w tem, co pan mówisz — odrzekł Dorsenne — ale mylisz się, jeżeli sądzisz, że najtęższe umysły naszego wieku nie cierpiały nad tem nadużyciem myśli... Ale niestety! cóż robić? Jest to choroba wieku zbyt wyrafinowanego i na to niema lekarstwa...
— Jest lekarstwo — zawołał Montfanon — ale wy nie chcecie go widzieć... Nie zaprzeczysz temu, że Balzac był najśmielszym z pisarzów nowożytnych i muszę ja, nieuk, zacytować tobie, mandarynowi z najwyższą gałką, zdanie przebijające się w jego dziełach: że „myśl, przyczyna cierpień i rozkoszy, tylko przez religię może być urobioną, opanowaną i kierowaną“? Patrz — zawołał, chwytając nagle towarzysza za ramię i wskazując mu aleję przekątnią — oto lekarz, który posiada lekarstwo na tę chorobę ducha, jak i na wszystkie inne... Nie pokazuj się... Zapomniano, że tu jesteśmy... Ale patrz, patrz... Ach, cóż za spotkanie!...
Osobą, która się nagle ukazała na tle tego melancholicznego ogrodu pustego, w sposób niejako nadprzyrodzony, gdyż obecność jej była żyjącym komentarzem do słów rozdrażnionego szlachcica, był Ojciec Święty, udający się do powozu dla zwykłej przechadzki... Dorsenne znał Leona XIII tylko z portretów i zobaczył starca zgarbionego, złamanego, w sutannie białej, błyszczącej jasno z pod płaszcza czerwonego. Szedł, opierając się z jednej strony na ramieniu prałata ze swego dworu, z drugiej na oficerze. Dorsenne, starając się ukryć, jak mu to zalecił Montfanon, żeby nie spowodować nagany dla straży, mógł przypatrzyć się dobrze delikatnemu profilowi Najwyższego Arcykapłana, który zatrzymał się przed klombem róż i rozmawiał poufale z klęczącym przed nim ogrodnikiem. Ujrzał uśmiech nieskończenie pobłażliwy, zawieszony na tych ustach pełnych uduchowienia jakiegoś; widział blask tych oczów, które zdawały się urzeczywistniać lumen in coelo, o którem sławne proroctwo mówi, że posiadać go będą wszyscy następcy Piusa IX. Ujrzał rękę, tę bladą, prawie przezroczystą rękę, która podnosi się z takim majestatem przy dawaniu błogosławieństwa, jak wyciągnęła się do przepysznej róży żółtej i palce uwolnione z białej rękawiczki pochyliły kwiat, nie urywając go wcale, jak gdyby nie chciały niszczyć wątłego tworu Bożego. Stary papież powąchał różę żółtą i ruszył dalej ku powozowi, którego kształty rysowały się mętnie nieco na tle dębów zielonych. Konie kare ruszyły szybkim kłusem i Dorsenne zwróciwszy się do Montfanona, spostrzegł dwie łzy zwieszające się na rzęsach starego żuawa, który, zapominając o rozmowie przed chwilą toczonej, rzekł z westchnieniem:
— Jest to jedyna rozrywka następcy pierwszych apostołów. Wącha kwiaty i przejeżdża się w powozie jak można najszybciej!... Urządzono mu cztery mizerne kilometry drogi kołowej, która się kręci dokoła tarasu, na którym niedawno siedzieliśmy... Jeździ więc po niej i ma złudzenie wielkiej przestrzeni, jaką mu odebrano... Widziałem w mem życiu dużo obrazów tragicznych, byłem na wojnie i przepędziłem raz całą noc ciężko raniony na pobojowisku, pokrytem śniegiem, między trupami, wsłuchując się w turkot defilującej artyleryi zwycięzców, którzy śpiewali... A jednak nigdy nie byłem tak wzruszony, jak na widok przechadzki tego starca, który się nie skarży i którego całem mieniem jest ten kawałek ziemi, na którym poruszać mu się wolno... Ale jest wspaniałe zdanie, które ten święty człowiek napisał własnoręcznie pod swym portretem, przesłanym jakiemuś misyonarzowi. Jest to wyjątek z Tertuliana. To zdanie zawiera całe jego życie: Debitricem martyrii fidem, wiara wymaga męczeństwa.
Debitricem martyrii fidem — powtórzył Dorsenne — piękne zdanie, w rzeczy samej.
I głosem stłumionym dodał:
— Zgromiłeś pan przed chwilą surowo dyletantów i sceptyków. Ale czy sądzisz pan, że jest choć jeden między nimi, któryby odrzucił męczeństwo, gdyby miał wiarę?...
Nigdy jeszcze Montfanon nie słyszał młodego człowieka, przemawiającego tym tonem. Przypomniał sobie Dorsenne’a wiercipiętę i panicza, dandysa literackiego, wesołego sofistę i szydercę, dla którego starożytny i czcigodny Rzym był tylko miastem przyjemności, dziwaczniejszym kosmopolisem niż Florencya, Nicea, Biarritz, Saint-Moritz i tyle innych miast, międzynarodowych zbiegowisk w zimie, lub lecie. Spostrzegł, że pierwszy raz dusza ta wstrząsła się w swych głębinach. Tragiczna śmierć biednej Alby miała się stać w sumieniu powieściopisarza tym punktem wyjścia, który zmieni życie moralne tego człowieka wyższego, ale niezupełnego, wygnanego z koła ludzkości w skutek niepokonanej pychy umysłowej. Ponieważ Montfanon, będąc chrześcianinem gorliwym, był zarazem wiernym przyjacielem, spostrzegł więc, że nowa rozmowa rozdrażniłaby jeszcze bardziej to serce zranione. Żałował nawet, że go gromił zbyt surowo. Nie mówiąc więc nic, wziął pod ramię młodego człowieka i przycisnął je do siebie po cichu, wlewając w ten uścisk męzki całe współczucie gorące i tkliwe starszego brata.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.