Kotka śmieciarka/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kotka śmieciarka |
Pochodzenie | Zajmujące czytanki przyrodnicze Nr 5 |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Arct-Golczewska |
Ilustrator | Ernest Thompson Seton |
Tytuł orygin. | The Slum Cat |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
„Wątroba! śledziona!“ — rozległo się nagle rankiem na jednej z ulic New-Jorku w Ameryce.
Był to głos kulawego Piotra.
Zaraz ze wszystkich domów zaczęły pojawiać się różne koty, podczas gdy psy zachowywały się zupełnie obojętnie.
„Wątroba! śledziona!“ — słychać było coraz bliżej i coraz głośniej. Wkrótce ukazał się niepokaźny, mały człowieczek, ciągnący wózek, a za nim szło parę tuzinów kotów, które za każdem wołaniem człowieka wydawały radosne dźwięki. Wreszcie, gdy zgromadziła się wielka ich ilość, wózek przystanął. Człowiek wyjął z wózka długi kij jakby rożen, na którym wisiały kawałki gotowanej wątroby, silnie pachnącej; zdejmował ją z kija po kawałku i rzucał między koty. Każdy kot wziął swój kawałek i czem prędzej uciekał w jakiś zakątek, gdzieby mógł bezpiecznie spożyć swą zdobycz.
„Wątroba, śledziona!“ — rozległo się znowu i nowa gromada kotów zbiegała się. Wszystkie były dobrze znane kulawemu Piotrowi: to był „tygrys“ pana Walentego, a to „czarny“ Jana sklepikarza, ten „bury“ krawca Palickiego, ten „łaciasty“ pani Tomaszowej, a „biały“ pani szewcowej i t. p.
Podczas gdy Piotr rozdawał swym ulubieńcom smaczne kąski, na wózek wdrapał się znany rudy nicpoń, którego pan nigdy nie poczuwał się do obowiązku zapłacenia za zjedzone przez jego wychowanka śniadanie.
O, bo prawie wszyscy właściciele tych kotów uiszczali się sumiennie Piotrowi, choć nie wszyscy płacili jednakowo. Zależnie więc od tego, koty dostawały różne kąski. Tak np. pan tygrysa płacił aż czterdzieści groszy tygodniowo, to też kot ten dostawał największe porcje; zato burkowi przypadał malutki kawałek, bo Palicki dawał tylko dwadzieścia groszy. Łaciasty zyskiwał sobie oprócz zwykłej porcji jeszcze jakiś przysmaczek, gdyż pani Tomaszowa obdarzała Piotra często jakimś nadzwyczajnym datkiem; czarny Jana był również honorowany, choć Jan nie płacił ani grosza, a to dlatego, że Piotr był wielkim przyjacielem Jana.
Wraz z innemi przybiegła także czarna kotka z białym noskiem, ale gdy ją Piotr spostrzegł, odpędził niemiłosiernie od wózka.
Czarnucha zdumiała. Cóż to się stać mogło? Przecież od pół roku otrzymywała codziennie swój kąsek, czyżby jej nie poznał kulawy Piotr? O nie, wiedział on dobrze, co robi! Przecież od paru tygodni nie płaciła za nią pani piekarzowa. Wprawdzie Piotr nie prowadził książek rachunkowych, ale zapisywał sobie wszystko w swej głowie, która go nigdy jeszcze nie omyliła.
Trudno byłoby opisać każdego z tych kotów, bo w przeciągu dnia przewinęło się ich ze czterysta koło wózka, a cóż dopiero powiedzieć o tych, które, nie zapisane na liście Piotra, stały zdala, zwabione miłym zapachem i czekały miłosiernego kąska.
Wśród tej gromady zwracała uwagę przedewszystkiem mała, wysmukła szara kotka, która zapewne nie miała żadnego opiekuna, bo po zapadłych jej bokach było widać, że żyła własnym przemysłem i że głód był jej częstym towarzyszem. Po jej zaś niezbyt czystem futerku można było przypuszczać, że zaglądała nieraz do śmietników.
Wyszła ze swego ukrycia wolniutko i nieśmiało, stanęła wśród swych eleganckich towarzyszów i oglądając się co chwila za psami, zerkała pożądliwie na wóz z wątrobą. Przypatrywała się z uwagą każdemu szczęśliwcowi, który z rozognionemi oczami odchodził od wózka ze smacznym kąskiem w pyszczku — ale nic na tem nie zyskała. Aż wreszcie stał się niespodziewany wypadek. Oto na jednego szczęśliwego zdobywcę napadł czarny wielki kot. Napadnięty tak się przeraził, że uciekając upuścił kąsek. Widząc to, kotka chwyciła zdobycz, zanim czarny kocur zdołał ją porwać.
Uszczęśliwiona, usunęła się w bezpieczną kryjówkę, poczem przez otwór w bramie najbliższego domu prześliznęła się na podwórze, otoczone murem, i tutaj, skrywszy się w najciemniejszy kącik, spożyła zdobyty kawał wątroby i oblizała starannie brodę z miną zupełnego zadowolenia i szczęścia. Potem udała się w podskokach na drugą stronę podwórza, gdzie na dnie starej skrzyni pozostawiła troje maleńkich kociąt. Już zdala doszło jej uszu żałosne miauczenie. Z szaloną szybkością dopadła skrzyni — i tu osłupiała z przerażenia. W gnieździe jej gospodarował olbrzymi czarny kocur i zupełnie spokojnie pożerał już drugie kocię, tak jakby to była mysz. Kocur był dwa razy większy od małej matki, jednakże ta w okamgnieniu rzuciła się z rozpaczą na niego. Napastnik uciekł, ile mu sił starczyło, a biedna kotka położyła się obok pozostałego jedynaka i zaczęła go starannie oblizywać.
Było to maleństwo jeszcze ślepe, bardzo podobne do matki, tylko nieco żywiej ubarwione — szare, w czarne kropki, z białą cętką na nosie, uszach i końcu ogona.
Po tym strasznym wypadku kotka przez parę dni nie opuszczała swego dzieciaka i otaczała go wielką pieczołowitością, a uczucia, rozdzielone dotychczas na troje, przeszły wyłącznie na pozostałego jedynaka. Już nie wybiegała na ulicę, bo coprawda, to nie miała nigdy wielkiego szczęścia u kulawego Piotra, lecz głód zaspokajała w nieopodal stojących śmietnikach i wystawianych przez kucharki naczyniach z pomyjami. Znajdowała tam często kawałki zepsutego mięsa, a jeśli tego nie było, to w każdym razie nie brakło resztek innych potraw, a wreszcie obierzyn z ziemniaków.
Tak minęło kilka dni. Małe kociątko zaczęło już wesoło skakać w skrzyni, a matka musiała się dobrze nabiegać za pożywieniem, żeby starczyło mleka dla żarłoka.
Pewnego wieczora, kręcąc się poza murem domu, za którym roztaczało się piękne morze, kotka poczuła jakiś miły zapach, dochodzący z pobliskiego portu. Każdy nowy zapach powinien być zbadany, myślała, a jeśli ten nie był nowy, to w każdym razie nęcący, to też nasza kotka udała się za nim wprost do portu. Szła zupełnie otwartą drogą, a przed jej nieprzyjaciółmi — psami, ochraniała ją tylko ciemność nocy. Już była bliziutko miejsca, skąd dochodził zapach, gdy wtem zaniepokoił ją szmer i ciężki oddech, jakby doganiający ją; — obróciła się i ujrzała swego starego nieprzyjaciela — wielkiego psa portowego. Była tuż na brzegu morza, naprzeciw łodzi rybackiej, skąd właśnie dochodził zapach. Niewiele myśląc, dała susa i w jednej chwili znalazła się na łodzi. Tutaj pies nie mógł jej doścignąć. Skryła się w kącik pod ławkę, a gdy nazajutrz łódź rybacka odbiła od brzegu, popłynęła na niej nasza kotka jako niedostrzeżony pasażer. Tym sposobem znikła na zawsze ze swego rodzinnego miejsca.