Król Lir (Shakespeare, tłum. Paszkowski, 1913)/Akt I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Król Lir |
Część | Akt I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1913 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Józef Paszkowski |
Tytuł orygin. | The Tragedy of King Lear |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Sala główna w pałacu Lira. (Kent, Gloster i Edmund).
Kent. Myślałem, że król bardziej sprzyja albańskiemu niż kornwalskiemu księciu.
Gloster. Tak się nam zawsze zdawało, ale teraz, przy rozdziale królestwa, nie widać wcale, żeby który z tych dwóch książąt w większej był łasce u niego, bo równość względów tak jest ściśle odważoną, że najpilniejsze badanie nie może dociec, która z dwóch połowic wyżej stoi.
Kent. Czy to wasz syn, milordzie?
Gloster. Nie inaczej; ale ja mam jeszcze drugiego syna, o kilka lat starszego. Edmundzie, czy znasz tego szanownego pana?
Edmund. Nie, milordzie.
Gloster. Jest to milord Kent; pamiętaj o nim, jako o moim zacnym przyjacielu.
Edmund. Moje usługi są na jego rozkazy.
Kent. Naprzód cię już kocham, Edmundzie, i życzliwość moja, spodziewam się, wzrośnie z bliższem poznaniem.
Edmund. Starać się będę to usprawiedliwić.
Gloster. Był za granicą przez lat dziewięć i jeszcze się tam uda. — Król nadchodzi.
Król Lir. Poproś tu panów Francyi i Burgundyi, Glosterze.
Gloster. Śpieszę, Miłościwy Królu.
Król Lir. Tymczasem damy wam poznać nasz zamiar.
Przynieście mapę. — Wiedzcie, żeśmy nasze Królestwo na trzy części podzielili. I stałem naszem jest postanowieniem, Wyzwolić naszą starość z trosk i trudów, Na młodsze kładąc je barki, a sami Spokojnie odtąd, wolni od ciężaru, Śmierci wyglądać. — Synu nasz z Kornwalii, I ty, naszemu sercu niemniej drogi, Synu Albanii, dla zapobieżenia Sporom w przyszłości mogącym się zrodzić, Przedsięwzięliśmy niezłomnie już teraz Ogłosić posag każdej z naszych córek. Panowie Francyi i Burgundyi, zacni Współzawodnicy do miłości naszej Najmłodszej córki, od dawna już czynią Na naszym dworze zalotne zabiegi I na odpowiedź stanowczą czekają. — Zanim atoli zrzekniemy się rządów, Królewskich dzierżaw i kłopotów władzy, Pragniemy wiedzieć przedewszystkiem, która Z was, córki moje, najbardziej nas kocha, Abyśmy w miarę tego oznaczyli Najrozciąglejszy dział naszych dobrodziejstw. Ty, Gonerylo, jako pierworodna, Mów najprzód. Goneryla. Ojcze mój, kocham cię bardziej,
Niżeli słowa mogą wypowiedzieć; Więcej niż światło, powietrze i wolność; Nad wszystko, co jest szacownem i rzadkiem; Nie mniej jak życie, zdrowie, piękność, honor; Jak kiedykolwiek dziecko mogło kochać I kiedykolwiek ojciec był kochanym. Dech mój za krótki, i mowa za słabą, Do wyrażenia siły mej miłości. Kordelia (do siebie). Cóż ja uczynić mam? Kochać i milczeć.
Król Lir. Cały ten obszar od tej do tej linii, Bogaty w grunta i cieniste lasy, W obfite rzeki i rozległe łąki. Oddajem w wieczne posiadanie tobie
I twemu z księciem albańskim potomstwu. — Cóż powie nasza druga córka, nasza Droga Regana, Kornwala małżonka? Regana. Jam z tego kruszcu, co i moja siostra,
I w sile uczuć jej nie ustępuję. W szczerości serca znajduję, że ona Całą mą miłość zawarła w swych słowach; Tylko za skąpo, bo ja się być mienię Nieprzyjaciółką wszelkich innych uciech, Najżywiej zmysły mogących pociągać. I szczęście moje zakładam jedynie Na twej miłości, ojcze mój i panie! Kordelia (do siebie). Biedna Kordelio! jakże ty się wydasz?
Nie biednam jednak, bo w sercu mam pewność, Że moja miłość bogatsza, niż słowa. Król Lir. Tobie i twoim przypada w dziedzictwo,
Na wieczne czasy, ta druga dzielnica, Nie mniejsza, ani pod względem przestrzeni, Ani wartości, ani przyjemności Od tej, jakąśmy dali Goneryli. — A ty że, nasza pociecho, ostatnia, Jako najmłodsza, nie jako najniższa W miłości naszej, o którą się wino Francyi dobija i mleko Burgundyi, Cóż ty nam powiesz, gwoli otrzymaniu Działu większego jeszcze, niż twe siostry? Kordelia. Nic.
Król Lir. Nic?
Kordelia. Nic, Panie.
Król Lir. Jakto? nic? Z niczego
Może być tylko nic. Odpowiedz jeszcze. Kordelia. Nieszczęsnaż ja! nie umiem uczuć moich
Przenosić z serca w usta; ja miłuję Waszą Królewską Mość tak, jak mi każe Mój obowiązek, ni mniej ani więcej. Król Lir. Jakto? Kordelio! Daj inną odpowiedź,
Inaczej los swój zniweczysz. Kordelia. O, Panie! Tyś mi dał życie, wychował mnie, kochał, I ja odpłacam ci te dobrodziejstwa, Tak jak powinnam: jestem ci posłuszna, Czczę cię i kocham. Na co moim siostrom Mieć mężów, skoro mówią, że wyłącznie
Kochają ciebie? Gdy ja pójdę za mąż, Ten, co odbierze z mych rąk zakład wiary, Otrzyma także połowę mych uczuć, Połowę starań mych i obowiązków. Nigdybym w związki małżeńskie nie weszła, To pewna, gdybym tak jak moje siostry Ojca jedynie kochała. Król Lir. Kordelio,
Czy ty to z serca mówisz? Kordelia. Tak jest, Panie.
Król Lir. Tak młoda i tak nieczuła!
Kordelia. Tak młoda
I szczera, Panie. Król Lir. Dobrze więc, niech szczerość,
Którą się chlubisz, stanie ci za wiano; Gdyż na ten święty, promienny krąg słońca, Na misterye Hekaty i nocy, Na tajemnicze wpływy wszelkich planet, Przez które istniem i przestajem istnieć, Zrzekam się odtąd wszelkiej pieczy ojca, Wszelkiej łączności i związku krwi z tobą. Bądź od tej chwili mnie i memu sercu Obcą na zawsze! Barbarzyński Scyta, Nawet ów dziki, co żre własne dzieci, By głód nasycił, równie będzie blizki Mojemu sercu, równie znajdzie względy I pomoc, jak ty, niegdyś moje dziecko. Kent. Najmiłościwszy mój Królu!
Król Lir. Milcz, Kencie, Nie wchodź pomiędzy smoka i gniew jego. Jam ją najbardziej kochał, przy jej boku Miałem nadzieję znaleźć błogi spokój Na stare lata. — (Do Kordelii). Precz z mego oblicza! Obym tak w grobie miał spokojność, jak cię Nieodwołalnie w tej chwili odtrącam Od ojcowskiego mego serca. — Hola! Wezwać tu panów Francyi i Burgundyi! — Kornwalu i ty Albanie, rozdzielcie Pomiędzy siebie tę część pozostałą I do posagu swych żon ją przyłączcie. Niech ją zaślubi duch pychy, którego Zwie duchem prawdy! Was dwóch przyoblekam W najwyższą władzę, moc i przywileje
Majestatowi służące. — Co do nas, Przy zachowaniu sobie stu rycerzy, Na waszym żołdzie być mających, u was Przebywać będziem koleją co miesiąc, Warujem sobie tylko tytuł króla I przynależne nam względy; ster rządu, Intraty, wszelkie atrybucye władzy Do was należą, kochani synowie; Tym końcem między siebie rozpołówcie To złote godło. Kent. Wielkomyślny Lirze,
Któregom zawsze wielbił, jako króla, Kochał, jak ojca, słuchał, jako pana, I jak patrona w modłach mych wymieniał... Król Lir. Łuk naciągnięty, chroń się przed pociskiem.
Kent. Niech padnie, choćby grot ugrzązł mi w sercu!
Niechaj Kent będzie grubianinem, kiedy Lir jest szaleńcem! Co chcesz czynić, starcze? Czy myślisz, że się obowiązek zlęknie Otworzyć usta, kiedy się potęga Gnie ku pochlebstwu? Honor nakazuje Otwartość, kiedy majestat drwi głową. Cofnij twe słowo i lepszym rozmysłem Sprostuj ten zdrożny pośpiech. Gardło moje Dam na porękę mojego twierdzenia, Że cię najmłodsza córka mniej nie kocha; Ni braknie uczuć tym, których głos słaby Nie wtórzy próżnym dżwiękom. Król Lir. Przestań, Kencie,
Jeśli ci życie miłe. Kent. Życie moje
Zawszem uważał tylko jako zakład Do postawienia przeciw twoim wrogom; Nie lękam się je stracić, skoro idzie O twoje dobro. Król Lir. Usuń się z mych oczu!
Kent. Patrz lepiej, Lirze, i daj mi pozostać
Rzetelnym oczu twoich drogowskazem. Król Lir. Na Apollina!...
Kent. Apollo jest świadkiem, Że bogów swoich wzywasz nadaremnie. Król Lir (przykładając rękę do miecza). Ha! nikczemniku! renegacie!
Ks. Albanii i Kornwalii. Przebacz,
Łaskawy Panie. Kent. Uczyń, coś zamierzył:
Zabij lekarza, a pogłaszcz swą słabość. Odwołaj swoją darowiznę, albo, Dopóki w piersiach nie zbraknie mi głosu, Dopóty krzyczeć będę, że popełniasz Niesprawiedliwość. Król Lir. Słuchaj, buntowniku!
W imię lenniczej uległości, słuchaj! Ponieważ chciałeś nas do tego skłonić, Abyśmy dane raz złamali słowo (Co się nam jeszcze nie zdarzyło nigdy), I poważyłeś się, z zuchwałą dumą, Stanąć pomiędzy naszem wyrzeczeniem A naszą władzą (czego ani nasza Powaga, ani nasza osobistość Ścierpieć nie mogą), przemawiam teraz Jako pan: — odbierz to, na coś zasłużył. Pięć dni ci dajem do odpowiedniego Zaopatrzenia się w to, co wypada, Aby potrzebom życia stawić czoło; Szóstego precz się wyniesiesz z królestwa; A jeśli twoje wyklęte oblicze Dnia dziesiątego jeszcze się ukaże Na naszej ziemi, śmiercią to przypłacisz. Precz! na Jowisza! nie cofnę już tego. Kent. Bądźże zdrów, królu; przy takiej twej zamianie,
Wolność gdzieindziej, a tu jest wygnanie. Bogowie z tobą, dziewico, co zdrowo
Myślisz i w trafne myśl oblekasz słowo. A z waszych długich przemów niech wypłynie
Niepłonny skutek i sprawdzi je w czynie. — Tem was Kent żegna, w smutnej konieczności Idąc w kraj nowy ponieść stare kości. (Wychodzi). Gloster. Oto panowie Burgundyi i Francyi, Dostojny władco. Król Lir. Szlachetny Burgundzie,
Do ciebie mowę nasamprzód zwracamy, Coś się z tym królem współubiegać raczył O naszą córkę; jakiego, co najmniej, Żądasz z jej ręką posagu, byś wytrwał W zamiarach względem niej? Ks. burgundzki. Potężny Panie,
Dosyć mi na tem, co Wasza Dostojność Już przeznaczyła; wysokość zaś tego Nie będzie, tuszę, zniżoną. Król Lir. I owszem.
Póki nam ona była drogą, póty Szacowaliśmy ją w tej cenie; teraz Wartość jej spadła. Pisz ją, mości książę, Tak jak ją widzisz. Jeżeli się Waszej Książęcej Mości coś w tej gładkiej dziewce, Lub ona cała, bez niczego więcej, Krom złorzeczenia naszego, podoba, To ją weź; możesz ją nazywać swoją. Ks. burgundzki. Nie wiem, co na to odpowiedzieć, Panie.
Król Lir. Chceszże ją z temi upośledzeniami,
Ogołoconą z mienia i przyjaciół, Uposażoną li naszem przekleństwem, Wziąć lub porzucić? Ks. burgundzki. Przy takich warunkach
Najlepsza, Panie, chęć się nie ostoi. Król Lir. Odstąp więc od niej, bo na tę potęgę,
Co mię stworzyła, klnę się, żem wymienił Wszystko, co jej się dostanie w podziale. Co się was tyczy, przedostojny królu,
Nie lekceważę tak Miłości Waszej, Abym Was łączył z tem, co nienawidzę; Skierujcie, proszę, do lepszego celu Swoje życzenia, a nie do tej dziewki, Którą natura rumieni się uznać Za swoje dzieło. Król francuski. To rzecz nie do wiary, Żeby osoba, co była dotychczas Przedmiotem Waszych nieustannych pochwał, Waszym klejnotem, balsamem starości, Najlepszą w Waszem uznaniu, najdroższą Waszemu sercu, nagle, w mgnieniu oka, Mogła popełnić coś tak występnego,
Co ją wyzuło z wszelkich łask. Jej wina Musi zaiste być potwornie wielką, Albo poprzednia Wasza czułość dla niej Była naganną; do wierzenia wszakże W taką jej zmianę rozum mój, bez cudu, Nigdy nie zdoła mię skłonić. Kordelia (do Lira). O, Panie,
Jeżelim winna, przeto, że mój język Nie ma giętkości dosyć i biegłości W mówieniu, czego nie myślę (co bowiem Serce mi radzi, to nie mówiąc czynię), Niechże choć Wasza Królewska Mość powie, Że to nie żadna zbrodnia, nie morderstwo, Nie żadna podłość, nie żaden bezwstydny Postępek, ani krok zniesławiający Waszej mię łaski i względów pozbawił, Lecz brak, który mię tem bogatszą czyni, Brak umiejących się przymilać oczu I tego daru wymowy, którego, Wolę, że nie mam, lubo przez to właśnie Popadłam w Waszą niełaskę. Król Lir. Bogdajbyś
Nie żyła lepiej, niżbym się był z ciebie Takiego braku pociechy doczekał! Król francuski. Nic więcej nad to? Całem przewinieniem
Jest tu więc tylko owa przyrodzona Powolność, która często nie pozwala Z tem się wywnętrzyć, do spełnienia czego Jesteśmy w gruncie gotowi? Cóż teraz
Zamierzasz czynić, mości książę? Miłość Nie jest miłością, jeśli idzie w parze Z względami, które są poza obrębem Jej celu. Chceszli ją pojąć? Jej posag Jest w niej. Ks. burgundzki. Dostojny Lirze, daj mi tylko
Tę cząstkę, którą sam wprzód wyznaczyłeś, A wraz powiodę Kordelię za rękę, Jako burgundzką księżnę. Król Lir. Nie! przysiągłem: To rzecz skończona. Ks. burgudzki. Boleję więc, Pani,
Żeś razem z ojcem utraciła męża. Król francuski. Piękna Kordelio, ty w ubóstwie swojem
Bogata, wzniosła w swojem poniżeniu, Najukochańsza, będąc pogardzoną. Z zapałem biorę w posiadanie ciebie I twoje cnoty; niech mi będzie wolno To, co zostało odrzuconem, podnieść. Rzecz dziwna, że ich zimna obojętność Tem bardziej wzmaga cześć mą i namiętność. — Królu, ta, którąś odsądził od wiana, Jest teraz Francyi królową, jej pana Wszechwładną panią. Napróżnoby który Z książąt burgundzkiej ziemi zbożoplennej Zapragnął teraz tej brytańskiej córy, Tak nie cenionej, a tak drogocennej. — Pożegnaj, luba, tych okrutnych: inny, Lepszy kraj znajdziesz, tracąc swój rodzinny. Król Lir. Wolnoć ją zabrać, Francya niech ci służy,
Bo my jej znać nie chcemy, ani dłużej Cierpieć przy sobie. Otwarta wam droga Zdala od serca naszego i proga. Pójdź, cny Burgundzie. Król francuski. Pożegnaj swe siostry.
Kordelia. Kiejnoty ojca naszego, Kordelia
Ze łzami żegna was. (Do siebie). Znam ja was dobrze, Lecz, jako siostra, nie chcę po nazwisku Wymieniać waszych przywar. (Głośno). Miejcie pieczę O ojcu. Resztki jego dni szanownych Oddaję pod straż waszych serc wymownych. (Do siebie). Gdybym mu jednak jak wprzód była drogą, Pod bezpieczniejszą zostałby załogą. (Głośno). Bywajcie zdrowe! Goneryla. Obowiązków córek
Nie ucz nas; my je znamy. Regana. Twoją rzeczą
Jest przypodobać się twojemu panu, Coć przyjął z ręki losu jak jałmużnę. Skąpiłaś posłuszeństwa, słusznie tedy Skąpej się za to doczekałaś schedy. Kordelia. Czas wyda na jaw, co kryje obłuda: Kto zły, ten nigdy długo cnót nie uda;
Życzę wam szczęścia. Król francuski. Pójdź, moja Kordelio.
Goneryla. Nie o małej rzeczy mam z tobą do pomówienia, siostro: z blizka się ona tyczy nas obudwóch. Ojciec nasz zamierza, jak się zdaje, dziś wieczorem wyjechać.
Regana. Nie inaczej i to do ciebie; na drugi miesiąc zjedzie do nas.
Goneryla. Widzisz sama, jak się stał kapryśnym na starość; niemałośmy mieli sposobności do przekonania się o tem: on zawsze kochał naszą siostrę najbardziej, a z jak niedorzeczną surowością ją odepchnął, byłyśmy tego świadkami.
Regana. To ułomność wieku; ale on nigdy nie wiedział dobrze, czego chce.
Goneryla. Przy całej sile i czerstwości władz był popędliwym, trzeba nam więc być przygotowanemi na to, że będziemy musiały znosić nie tylko złe z dawna zakorzenionych przywyknień, ale i wybryki dziwactw, jakie zgryźliwa i tetryczna starość z sobą przywodzi.
Regana. W przystępie jego widzi-mi–się łatwo nam może przyjść na taką dolę, jak wygnanemu Kentowi.
Goneryla. Podobnie przyjemnych pożegnań, jak przy rozstaniu się z królem francuskim, będziemy miały więcej; trzymajmyż się za ręce. Jeżeli nasz ojciec zechce się utrzymywać przy powadze, z takiem jak dotąd usposobieniem, to owo ustąpienie nam władzy obróci się na naszą niekorzyść.
Regana. Weźmy to pod bliższą rozwagę.
Goneryla. Trzeba nam coś przedsięwziąć, i to póki żelazo gorące. (Wychodzą).
Edmund. Naturo, tyś mi bóstwem, twemu tylko
Ulegam prawu. Dlaczegoż mam znosić Plagę zwyczaju i dać się potulnie Fantazyi ludów wydziedziczać, przeto Żem się o marnych dwanaście miesięcy Albo czternaście później, niż brat jakiś, Zjawił na świecie? Cóż z tego, żem bękart? Dlaczegoż mię to tak ma upośledzać, Gdy moje członki są zarówno krzepkie, Umysł i rysy zarówno szlachetne, Jak u prawego jejmości potomstwa? Za cóż kłaść na nas piętno nieprawości, Zakał bękarctwa, na nas, co po części W rzeskiej natury ukradkowym akcie Otrzymaliśmy więcej treści, więcej Ognia i życia, niż tłum niedołęgów, Z prawego łoża idących? Dlatego Mienie twe, prawo spłodzony Edgarze, Stanie się mojem. Równie drogim ojcu Jest bękart Edmund, jak prawy potomek. Prawy potomek! — piękne słowo. Czekaj, Prawy potomku: jeżeli mój pomysł Uda się i ten list wyda swój owoc, Nieprawość pośle prawość do stu czartów. — Ojcze, bogowie wspierajcie bękartów! Gloster. Kent na wygnanie poszedł; król francuski
Z gniewem wyjechał; nasz tej nocy także Wyniósł się z swego zamku, zdawszy rządy, Ograniczony tylko do dochodów! I wszystko to się stało w mgnieniu oka! — Cóż tam, Edmundzie? jakie masz nowiny? Edmund. Żadnych, panie.
Gloster. Dlaczego z takim pośpiechem ten list chowasz?
Edmund. Nie wiem, panie, nic nowego.
Gloster. Co to za list czytałeś?
Edmund. Ej, to nic.
Gloster. To nic? Cóż znaczyła ta straszna skwapliwość, z jaką go wsadziłeś do kieszeni? Właściwie nic nie potrzebuje tak się ukrywać. Pokażno. Jeżeli to nic, obejdę się bez okularów.
Edmund. Wybacz, milordzie, błagam cię; to list od mego brata; jeszcze całego nie przeczytałem; o ilem go przejrzał jednakże, nie znajduję tego, co w nim jest stosownem dla ciebie do odczytania.
Gloster. Daj mi ten list zaraz. Edmund. Źle uczynię, czy go dam, czy zatrzymam. Osnowa tego listu, o ile ją zrozumiałem, jest naganną.
Gloster. Zobaczymy, zobaczymy.
Edmund. Spodziewam się, na usprawiedliwienie mego brata, że on to pisał jedynie dla wypróbowania mojej cnoty.
Gloster (czyta). »Ta uległość, to uszanowanie dla wieku zaprawia goryczą najpiękniejsze dni życia naszego; zagradza nam drogę do szczęścia, którego w starości kosztować już nie będziemy mogli. Zaczyna mi się coraz niedorzeczniejszem wydawać poddawanie się tej tyranii starszeństwa, które panuje nie dlatego, że silne, ale dlatego, że jest cierpiane. Przyjdź do mnie, abyśmy o tem obszerniej pomówili. Gdyby mój ojciec mógł zasnąć i spać, dopókibym go ja nie zbudził, posiadłbyś połowę jego mienia na zawsze i stałbyś się podwójnie drogim twojemu bratu, Edgarowi«. — Hm! — to spisek! — »spać, dopókibym go ja nie zbudził«, — »posiadłbyś połowę jego mienia«. — Mój syn, Edgar! Miałże on rękę zdolną do napisania tego? Serce i głowę zdolne do powzięcia tej myśli? — Kiedyżeś odebrał to pismo? Kto ci je przyniósł?
Edmund. Nie przyniesiono mi go, panie, w tem właśnie mądrość; znalazłem je wrzucone przez okno w moim pokoju.
Gloster. Jestżeś pewny, że to ręka twego brata?
Edmund. Gdyby osnowa tego listu była dobrą, mógłbym przysiądz, że to jego ręka; ale w obecnym razie radbym módz myśleć, że tak nie jest.
Gloster. Jego to ręka.
Edmund. Jego, w istocie; ale jego serce nie miało, spodziewam się, udziału w tem, co pisał.
Gloster. Nigdyż on jeszcze dotąd nie napomykał ci o tem?
Edmund. Nigdy, panie: alem go nieraz słyszał utrzymującego, że kiedy syn jest w wieku dojrzałym, a ojciec na schyłku życia, ojciec powinienby właściwie w takim razie być na opiece syna, a syn zarządzać majątkiem.
Gloster. O, nędznik! nędznik! — To samo się pokazuje z jego listu... — Nędznik ohydny! Wyrodny, przeklęty, bestyalski nędznik! gorszy od bestyi! Idź, mój kochany; każ go przytrzymać, osadzę go pod ryglem. — Obrzydliwy nędznik! — Gdzież on jest? Edmund. Nie wiem. Pozwól sobie jednak powiedzieć, milordzie, iż gdyby ci się podobało powściągnąć oburzenie, jakiem cię mój brat przejmuje, dopókibyś z niego nie wydobył więcej wskazówek co do jego zamiarów, oparłbyś się na pewniejszej zasadzie; gdy tymczasem, występując gwałtownie przeciw niemu, gdybyś się zwłaszcza co do zamiarów jego pomylił, naraziłbyś na wielki uszczerbek własną swoją powagę i odepchnąłbyś ze szczętem jego serce. Gotówem życiem ręczyć, że on to napisał dla doświadczenia moich uczuć ku tobie, panie, a nie w żadnej złej intencyi.
Gloster. Czy tak myślisz?
Edmund. Jeżeli Wasza Cześć uzna to za stosowne, postawię cię, panie, w takiem miejscu, gdzie będziesz nas słyszał rozmawiających w tym przedmiocie, i tym sposobem własnem uchem nabędziesz przeświadczenia o prawdzie; to zaś stać się może niezwłocznie, tego wieczora.
Gloster. Niepodobna, aby był takim potworem.
Edmund. I nie jest nim też, niezawodnie.
Gloster. Względem ojca, który go tak czule, tak nad miarę kochał! — Przekleństwo! — Edmundzie, pomów z nim; nastręcz mi sposobność przekonania się o prawdzie; poprowadź tę rzecz według własnego uznania. Gotówbym się ogołocić ze wszystkiego, bylebym stanowczo wiedział, co mam myśleć.
Edmund. Pomówię z nim natychmiast; ułożę tę rzecz, jak się da najlepiej, i uwiadomię cię o tem, panie.
Gloster. Te zaćmienia słońca i księżyca, które niedawnymi czasy przypadły, nie zwiastują nam nic dobrego; niech je nauka przyrody jak chce wykłada, zawsze to pewna, że one w skutkach są przyrody plagą: miłość chłodnie, przyjaźń zawodzi, braterstwo popada w rozdwojenie; w miastach rozruchy, po wsiach zatargi, w pałacach zdrada; węzeł pomiędzy ojcami i dziećmi zostaje przerwany. Widzieliśmy już piękne rzeczy za dni naszych: intrygi, nieczułość, przewrotność, wszelkie burzące czynniki nieładu ścigają nas i niepokoją aż do grobu. — Wybadaj tego nędznika, Edmundzie; nie stracisz na tem; uczyń to jak najskrupulatniej. — I Kent, szlachetny, prawy Kent wygnany! Poczciwość, to jego zbrodnia. — Dziwy! dziwy!
Edmund. Taki to śmieszny zwyczaj tego świata, że kiedy chorujemy na niepomyślność (częstokroć skutkiem własnych nadużyć), obwiniamy o to słońce, księżyc i gwiazdy, jak gdybyśmy byli hultajami z musu, głupcami ze zrządzenia niebios, łotrami, złodziejami i oszustami z nadprzyrodzonego impulsu, pijakami, łgarzami i cudzołożnikami z koniecznej zależności od planetarnego wpływu, — słowem, złymi, na wszelkie kopyto, z poduszczenia bogów. Co za przedziwny wykręt ze strony rozpustnika, składać swą małpią naturę na karb gwiazd. Mój ojciec porozumiał się z moją matką pod ogonem smoczym, a urodzeniu mojemu świeciła Ursa major; zatem poszło, że jestem krewki i do sprosności skłonny. Ba i bardzo! byłbym ci był, jaki jestem, chocby najwstydliwsza z gwiazd firmamentu była mię na świat inaugurowała.
(Wchodzi Edgar). Otóż i on, jak rozwiązanie w starej komedyi. Przybiorę postać melancholika, a wzdychać będę, jak bedlamski żebrak. — O, te zaćmienia! one są zwiastunami tych niezgód! Fa, sol, la mi! Edgar. Cóż to, bracie Edmundzie? W jakichżeś głębokich pogrążony dumaniach!
Edmund. Rozmyślam, bracie, nad przepowiednią, którą świeżo w tych dniach czytałem, jakie będą skutki tych zaćmień.
Edgar. Czy ty się takiemi rzeczami zajmujesz?
Edmund. Uprzedzam cię, że następstwa, o których tam pisze, będą bardzo niefortunne, jako to: przeciwny naturze stosunek pomiędzy rodzicami a dziećmi; pomór, drożyzna, rozerwanie dawnych przyjaźni; rozdział w państwie; zamachy przeciw królowi i szlachcie; bezzasadna nieufność, wygnanie przyjaciół, rozprzężenie w wojsku, starganie małżeńskich związków i nie wiem jeszcze co.
Edgar. Od jak dawna zostałeś astrologicznym adeptem?
Edmund. Dawno się z ojcem widziałeś?
Edgar. Wczoraj wieczorem.
Edmund. Czyś z nim mówił?
Edgar. Nieinaczej, dwie godziny blizko.
Edmund. Czyście się dobrze rozstali? Nie dostrzegłżeś w nim nieukontentowania, bądź w słowach, bądź w obejściu? Edgar. Najmniejszego.
Edmund. Przypomnij sobie, w czem mu się mogłeś narazić, i unikaj jego obecności, proszę cię, póki czas nie ostudzi jego gniewu; bo w tej chwili gniew jego jest tak wielki, że ledwieby go mogło uśmierzyć jakie gwałtowne wystąpienie przeciw tobie.
Edgar. Jakiś łotr coś mu o mnie nagadał.
Edmund. Boję się, czy tak nie jest. Proszę cię, unikaj go jak najpilniej, dopóki gorączka jego uniesienia nie ochłodnie; a tymczasem ukryj się w moim pokoju, gdzie ci nastręczę sposobność do wysłuchania, co on mówić będzie. Posłuczaj mojej rady: oto klucz. A jeżeli wyjdziesz, to miej broń przy sobie.
Edgar. Broń przy sobie, bracie?
Edmund. Tak, bracie; radzę ci to dla twojego dobra; nieuczciwy-m człowiek, jeżeli się co dobrego dla ciebie święci. Powiedziałem ci, co wiedziałem i słyszałem; słaby to tylko rys w porównaniu ze strasznym obrazem rzeczywistości. Idź, idź, zaklinam cię.
Edgar. Prędkoż się zobaczymy?
Edmund. Spuść się już na mnie.
Łatwowierny ojciec
I brat szlachetny, których dobroduszność Tak jest daleką od szkodzenia drugim, Że nie przypuszcza, aby był ktokolwiek Zdolnym do tego, to dogodna para Do mych widoków. Głupia ich poczciwość Będzie podwodą, którą się do celu Łatwo dostanę. Widzę już mą przyszłość. Nie ród, to przemysł uczyni mię panem; Wszystko mi dobre, co zgodne z mym planem.
Goneryla. To więc mój ojciec obił mego sługę
Za to, że jego lżył błazna? Oswald. Tak, Pani. Goneryla. Dzień i noc mi dokucza; niema chwili,
Żeby nam jaki nowy jego wybryk Nie dał się uczuć; nie zniosę już tego. Jego rycerze pozwalają sobie Coraz to więcej, a on sam dom wstrząsa O lada fraszkę. — Jak powróci z łowów, Nie chcę go widzieć; powiedz mu, Oswaldzie, Że jestem słaba. Jeśli moja służba Będzie dla niego nadal mniej uległą, To dobrze zrobi: ja biorę na siebie Odpowiedzialność. (Odgłos rogów). Oswald. Już powraca, słyszę.
Goneryla. Okaż mu waćpan i inni w czemkolwiek
Lekceważącą opieszałość. Pragnę, Aby się o to wytoczyła sprawa: Jeśli mu nie w smak mój dom, to niech idzie Do mojej siostry, która się w tym względzie Zupełnie ze mną zgadza i nie myśli Uginać karku. Bezrozumny starzec! Chce mu się jeszcze imponować władzą, Której się pozbył. Te stare półgłówki, Na honor, stają się małemi dziećmi, I krótko trzeba ich trzymać, bo skoro Ich się pogłaszcze, zaraz na kieł biorą. Com powiedziała, pomnij. Oswald. Dobrze, Pani.
Goneryla. A jego orszak niech oziębłość znajdzie
Pomiędzy nami; co z tego wypadnie, Mniejsza; poszepnij to całej mej służbie, Radabym z tego wydobyć sposobność Do przemówienia. Zaraz list napiszę Do mojej siostry, ażeby działała W tym samym duchu. Zarządź waćpan obiad.
Kent. Jeżeli tylko zdołam dobrze udać
Głos obcy, który akcent mój pokryje, To mi się może najzupełniej powieść Ten bogobojny zamiar, dla którego Postać zmieniłem. No, wygnany Kencie, Niech jeno nieba twoim dobrym chęciom Pobłogosławić raczą i pozwoląć Być użytecznym tam, skąd cię wygnano, A twój kochany pan nieznużonego, Niepożytego znajdzie w tobie sługę. (Odgłos rogów. Lir wchodzi; za nim rycerze i służba). Król Lir. Nie każcie mi ani sekundy czekać na obiad. Nuże! Niech dają! — (Jeden z orszaku wychodzi). Kto ty jesteś? hę?
Kent. Człowiek, Panie.
Król Lir. Jaki twój stan? Czego chcesz?
Kent. Mój stan, Panie, nie jest krótszym, niż się wydaje; chcę zaś wiernie służyć temu, kto mi zaufa; kochać tego, kto poczciwy; przestawać z tym, kto ma rozum i mało mówi; bić się, kiedy inaczej być nie może, niebu cześć oddawać i ryb nie jeść.
Król Lir. Któż ty jesteś?
Kent. Prostoduszny człowiek i biedny, jak nasz król.
Król Lir. Jeżeliś tak biedny, jako poddany, jak on jest biedny, jako król, to zaprawdę dość biednym jesteś. Czego żądasz?
Kent. Służby.
Król Lir. Komuż chcesz służyć?
Kent. Wam.
Król Lir. Czy mię znasz?
Kent. Nie znam Was, Panie, ale macie coś w sobie, co mię do służenia Wam pociąga.
Król Lir. Cóż takiego?
Kent. Wyższość.
Król Lir. A co ty umiesz?
Kent. Umiem trzymać język za zębami, kłusować, biegać, psuć ciekawe powieści opowiadaniem ich i jasno otrzymane polecenie po prostu wypełniać. Do czego pospolity człowiek może się kwalifikować, do tegom ja zdolny, a najlepszą moją zaletą jest gorliwość.
Król Lir. W jakimże jesteś wieku?
Kent. Nie w takim, żeby się zakochać w kobiecie, jak zaśpiewa; ani w takim, żeby szaleć za nią bez przyczyny: mam lat czterdzieści ośm na karku.
Król Lir. Zgoda, przyjmuję cię do usług. Jeżeli po obiedzie nie podobasz mi się gorzej, niż teraz, to się nie zaraz rozłączymy. — Obiad! hej! obiad! — Gdzie mój błazen? — Niech tam kto pójdzie po mojego błazna.
(Wchodzi Oswald). Hola! służba! — Gdzie moja córka? Oswald. Za pozwoleniem.
(Wychodzi). Król Lir. Co on powiedział? hę? Niech się wróci ten cymbał — Gdzie mój błazen? — Cóż to, czy się wszyscy pospali? — No, i cóż? Gdzie ten niedołęga?
Jeden z rycerzy. On mówi, Panie, że Wasza córka słaba.
Król Lir. Dlaczego obwieś nie przyszedł, kiedy go wołałem?
Rycerz. Odpowiedział mi, Panie, jak najzwięźlej, że nie chce.
Król Lir. On? nie chce?
Rycerz. Nie wiem, co się to znaczy, Miłościwy Panie, ale Wasza Wysokość nie odbiera teraz, jak uważam, tej uroczystej atencyi, jaką Jej dotąd oddawano; pokazuje się wielki ubytek uprzejmości, tak ze strony domowników, jak ze strony księcia i księżny.
Król Lir. Tak waćpan myślisz?
Rycerz. Błagam cię, Miłościwy Panie, wybacz mi, jeśli się mylę; obowiązek mój nie pozwala mi milczeć, kiedy mi się zdaje, że Waszą Królewską Mość krzywdzą.
Król Lir. Potwierdzasz tylko to, co mi już samemu po głowie chodziło. Dostrzegałem ja w ostatnich czasach widocznego zaniedbania, ale wolałem to przypisywać mojej podejrzliwości, niż ich złej wierze i umyślnemu lekceważeniu. Muszę w to wejrzeć głębiej. — Ale gdzie mój błazen? od dwóch dni go nie widziałem.
Rycerz. Odkąd nasza młoda królewna do Francyi wyjechała, bardzo się zmizerował.
Król Lir. Dajmy temu pokój; uważałem ja to. — Idź waćpan do mojej córki i powiedz jej, że chcę z nią mówić. — A wy zawołajcie tu mego błazna. —
(Oswald powraca). A! to waszmość. Pójdźno tu waszmość. Kto ja jestem? Oswald. Któż? Ojciec Jej Książęcej Mości.
Król Lir. Ojciec Jej Książęcej Mości? mości hultaju! ty psie parszywy! ty fagasie! ty mucu!
Oswald. Nie jestem ani tem, ani owem, milordzie; proszę mi darować. Król Lir. Będziesz mi odszczekiwał, gałganie?
(Uderza go). Oswald. Ja się, milordzie, bić nie dam.
Kent (podbijając mu nogi). Ani sobie nogi podstawić? ty nikczemny fidrygansie!
Król Lir. Dziękuję ci, przyjacielu: dobrze mi służysz, będę i ja dobrym dla ciebie.
Kent. Wstań Wasze i wynoś się! Nauczę ja cię znać różnice. Wynoś się, wynoś! Jeżeli chcesz jeszcze raz zmierzyć długość swego chudego cąbra, to zostań, a nie, to ruszaj mi zaraz. Allons! marsz! Miej rozum — tak.
(Wytrąca Oswalda za drzwi). Król Lir. Dobrze, mój poczciwcze, dziękuję ci. Masz tu zadatek.
(Daje Kentowi pieniądze. — Wchodzi Błazen). Błazen. Niechże go sobie i ja kupię. — (Do Kenta). Oto masz mój kapturek.
(Daje Kentowi swój kapturek). Król Lir. Co to ma znaczyć, mój synu?
Błazen (do Kenta). Otbyś wziął, bracie, mój kapturek; nie masz nic lepszego do zrobienia.
Kent. Dlaczego, mości błaźnie?
Błazen. Dlatego, że się wieszasz przy kimś, co popadł w niełaskę. Jeżeli się umiesz uśmiechać wedle tego, jak wiatr wieje, to dostaniesz kataru. Na, weź mój kapturek. Ten człowiek odpędził od siebie dwie córki, a trzeciej mimo woli dał błogosławieństwo: jeżeli chcesz być przy nim, to trzeba ci gwałtem kapturka. (Do Lira). No i cóż, wujaszku? Radbym mieć dwa kapturki, gdybym miał dwie córki.
Król Lir. Dlaczego, moje serce?
Błazen. Gdybym im oddał całe moje mienie, zachowałbym kapturki dla siebie. Oto mój; żebrz o drugi u córek.
Król Lir. Strzeż się waść, bo korbacz będzie w robocie.
Błazen. Prawda jest to pies, którego korbaczem wyganiają do budy; gdy tymczasem jaśnie wielmożnej bonońskiej suczce wolno przy kominie leżeć i cuchnąć.
Król Lir (do siebie). Gorzka to dla mnie pigułka.
Błazen (do Kenta). Nauczę cię, bracie, jednej przypowiastki.
Król Lir. Słuchamy.
Błazen. Uważaj, wujaszku:
Miej więcej, niż zapowiadasz, Więcej wiedz, niżeli gadasz; Mniej pożyczaj, niż posiadasz, Zyskuj więcej, niż zakładasz; Porzuć kubki i kobietki, Pilnuj domu i kaletki, A rachunek będzie letki, Gdy w dwustu dwie znajdziesz setki. Król Lir. To wszystko razem wziąwszy, jest — nic.
Błazen. Więc to jest tak dobre, jak mowa niezapłaconego adwokata: niceście mi za to nie dali. Powiedzno mi, wujaszku, czy z niczego żadnego mieć użytku nie możesz?
Król Lir. Ma się rozumieć, mój chłopcze; z niczego będzie nic.
Błazen (do Kenta). Powiedzcie mu, proszę, że właśnie tyle wynosi dochód z jego krajów: błaznowi nie zechce uwierzyć.
Król Lir. Cierpki błazen!
Błazen. Czy znasz różnicę, mój chłopcze, pomiędzy cierpkim błaznem a słodkim?
Król Lir. Nie, moja duszo; wskaż mi ją.
Błazen. Kto ci doradził, panie,
Z twych państw uczynić dań, Niech tu przede mną stanie, Lub ty za niego stań. Cierpki i słodki błazen Wnet się ukaże nam: Tu jeden w pstrym kaftanie, A drugi — oto tam. Król Lir. Błaznem mnie nazywasz, rybeńko?
Błazen. Wszystkie inne tytuły swoje porozdawałeś; ten jest od ciebie nieodłączny.
Kent. Nie jest on kompletnym błaznem, milordzie.
Błazen. Nie, zaiste; milordowie i wielcy ludzie nie pozwalają mi na to. Gdybym miał monopol błazeństw, musieliby oni mieć w nich udział; nie daliby mi swobodnie błaznować, jeślibym im coś z mego towaru nie odstąpił. — Daj mi jaje, wujaszku, a ja ci dam połowicę.
Król Lir. Połowicę? co przez to rozumiesz?
Błazen. Ma się rozumieć połowicę jaja, skoro z niego wyjem środek. Kiedyś rozciął swoje królestwo i podarował obie jego połowice, poniosłeś osła na grzbiecie przez błoto i głowa twoja rozpadła się podobnież na dwie połowice, czyniąc z ciebie półgłówka. Jeżeli to mówię jako błazen, to każ ściągnąć korbaczem tego, co tak utrzymywać będzie.
(Śpiewa). Błazny dziś dawną wziętość stracili, Bo pobłaźnieli mędrcowie; Próżno się który na koncept sili: Żaden nic trafnie nie powie. Król Lir. Od jak dawna masz torbę tak pełną pieśni?
Błazen. Od tak dawna, wujaszku, jakeś córkom swoim kazał sobie matkować: bo kiedy im dałeś rózgę do ręki, a sobie spuściłeś to, co wiesz,
(Śpiewa). One w płacz z szczęścia niespodzianego, Jam się śpiewaniem pocieszał, Że król tak wielki gra w schowanego I między błaznów się wmieszał. Proszę cię, wujaszku, przyjmij nauczyciela, coby twego błazna nauczył kłamać: radbym nauczyć się kłamać. Król Lir. Jak wasze będziesz kłamał, to dostaniesz plagi.
Błazen. Nie pojmuję, jakie jest pokrewieństwo między tobą a twemi córkami: one mi grożą plagami, jak będę mówił prawdę, ty mi grozisz plagami, jak będę kłamał; a czasem grożą mi plagami, jak cicho siedzę. Wolałbym być nie wiem czem, niż błaznem; a jednakże nie chciałbym być tobą, wujaszku. Oberwałeś swój rozum z obu stron i nic nie zostawiłeś w pośrodku; oto jedna z tych obrywek.
(Wchodzi Goneryla). Król Lir. Jak się masz, córko? Co znaczą te fałdy
Na twojem czole? Od pewnego czasu Jesteś, uważam, bardzo zachmurzona. Błazen. Walnym byłeś chłopcem, kiedyś nie potrzebował zważać na marsy; teraz jesteś zerem bez cyfry. Jam teraz lepszy od ciebie: jestem błaznem, ty niczem. — (Do Goneryli). W rzeczy samej trzeba mi zahamować język. Nakazuje mi to oblicze pani, choć usta jej nic nie mówią. Sza! sza!
Kto ma okruchy za nic i ochłapy, Syty wszystkiego, z czasem liże łapy. To wyłuszczony strączek. (Wskazuje na Lira). Goneryla. Nie tylko ten Wasz wyuzdany trefniś,
Ale i inni z Waszego orszaku, Milordzie, ciągłe szerzą zamieszania I niepokoje, bonując i brojąc W sposób, zaprawdę, do zniesienia trudny. Myślałam, Panie, że gdy Wam to podam Do wiadomości, złe wkrótce ustanie; Lecz teraz, po tem, coście świeżo rzekli I uczynili, muszę się obawiać, Czyli ten zdrożny tryb postępowania Nie jest powagą Waszą osłonięty, I czy go sami nie wywołujecie Potakiwaniem swojem. W takim razie Znalazłyby się kluby do ścieśnienia Tych niesforności i surowa karność Nie zaspałaby sprawy. Ostre środki, Zdolne przywrócić pożądany spokój, Mogłyby wprawdzie, Panie, w biegu swoim Przykrość Wam sprawić, i nam, w innym razie, Być niegodnymi; w obecnym atoli Byłyby krokiem z roztropnością zgodnym, Który potrzeba nakazuje. Błazen. Tak jest,
Bo wiesz, wujaszku: Wróbel kukułkę póty pielęgnuje, Póki mu płód jej oczu nie wykłuje. Otóż i wypaliła się świeca i osiedliśmy w ciemności. Król Lir. Jestżeś ty moją córką?
Goneryla. Drogi Panie,
Radabym, żebyś chciał się powodować Zdrowym rozsądkiem, którego, wiem dobrze, Masz po dostatku, i zbył się tych chimer, Któreć stawiają od pewnego czasu W sprzeczności z sobą samym. Błazen. Przecież i osioł pozna się na tem, kiedy wóz ciągnie konia. — Brawo, Maciusiu, kocham cię!
Król Lir. Poznajeż mię tu kto? To nie ja jestem;
To nie Lir! Takżeż Lir wygląda, mówi? Gdzie jego oczy? Chyba jego zmysły Stępiały, jego umysłowe władze Snem letargicznym zostały ujęte. Czyliż ja czuwam? Nie, to być nie może. Czemże ja jestem? Mów kto! Błazen. Cieniem Lira.
Król Lir. Gotówem temu uwierzyć, bo wedle
Królewskich oznak, pamięci i wiedzy, Mógłbym być w błędzie, myśląc, że mam córki. Błazen. Co chcą wychować posłusznego ojca.
Król Lir. Jak się zwiesz, piękna pani?
Goneryla. O, milordzie!
To zdumiewanie się nosi charakter Innych wybryków Waszych. Chciejcie, proszę, Wejść lepiej w moją myśl: bądźcie rozsądni, Tak jak jesteście starzy i szanowni. Utrzymujecie tu zgraję rycerzy I giermków, ludzi tak rozpróżniaczonych, Tak źle się prowadzących i burzliwych, Że zarażony ich obyczajami Dwór nasz karczemną ma postać. Hulactwo I libertynizm czynią dom nasz raczej Do szynkownianej podobnym gospody I do zamtuza, niż do poważnego Mieszkania książąt. Przyzwoitość sama Każe zaradzić temu. Chciejcie zatem Uczynić zadość prośbie tej, co może, W przeciwnym razie, zadośćuczynienie Mieć sama przez się, i zmniejszcie cokolwiek Swój poczet; reszta zaś teraz i nadal Niech będzie z ludzi statecznych złożoną, Dbałych o własną sławę i o Waszą. Król Lir. Do wszystkich piekieł i szatanów! — Hola!
Siodłajcie konie! niech się zbierze zaraz Cały mój orszak! — Bękartko wyrodna! Już ci się więcej naprzykrzać nie będę: Jeszczeć mam jedną córkę. Goneryla. Bijesz, Panie,
Mych domowników i hałastra Wasza Pomiata ludźmi lepszymi od siebie. (Wchodzi książę Albanii). Król Lir. Biada tym, którzy zapóźno żałują! — (Do księcia). Ha! to Wy, Panie. Czyliż się to dzieje Z upoważnieniem Waszem? Odpowiedzcie. — Osiodłać konie! hej! — O, niewdzięczności, Czarna dyablico, z marmurowem sercem, Tyś ohydniejsza od hipopotama, Kiedy się jawisz w dziecku. Ks. Albanii. Co to znaczy?
Milordzie, chciej się uspokoić, proszę. Król Lir. Obrzydły sępie, kłamiesz: w mym orszaku
Są sami ludzie wybrani i zacni, Znający dobrze swoje obowiązki I umiejący ściśle utrzymywać Godność imienia swego. — O, ty błahy, Nic nie znaczący występku Kordelii, Jakżeś ty wielkim wydał się w mych oczach! Jakże ty mogłeś wstrząsnąć aż do głębi Moje jestestwo i w żółć zmienić miłość? (Bije się w głowę). O Lirze, Lirze, Lirze, bij w tę bramę, Przez którą weszło twoje zaślepienie, A wyszedł rozum! — (Do swoich). Idźcie, moi ludzie. Ks. Albanii. Jam nic nie winien, milordzie, i nie wiem,
Co Wasz gniew budzi. Król Lir. Być może, milordzie. —
Słuchaj, naturo, ukochane bóstwo, Słuchaj wezwania mego! Odmień zamiar, Jeżeliś chciała potwór ten obdarzyć Imieniem matki! uczyń ją niepłodną! Zwarz w niej, wyjałów organa rodzajne! Niech jej zepsuta krew nie wyda nigdy Dziecięcia, coby chlubę jej przyniosło! Jeśli zaś tak jest już postanowionem, Że jej udziałem ma być macierzyństwo, Niech jej płód będzie zlewkiem wszelkiej złości I dokuczliwem dla niej mąk narzędziem! Niechaj wyryje zmarszczki na jej czole, Wyciskanemi bez ustanku łzami Niech jej zbrózduje lica! za jej trudy, Za odebrane od niej dobrodziejstwa, Niech jej zapłaci śmiechem i pogardą! By mogła uczuć, o ile dotkliwiej, Niż ukąszenie zjadliwego gadu, Boli niewdzięczność dziecka! — Precz stąd! precz stąd! (Wychodzi z Kentem i orszakiem swoim). Ks. Albanii. Na miłość bogów, których czcimy, powiedz,
O co to poszło? Goneryla. Nie troszcz się o powód; Zostawmy wolne pole przywidzeniu, Co się wylęgło w niedołężnej głowie. (Lir powraca). Król Lir. Jakto? za jednym machem pięćdziesięciu
Moich rycerzy i to w dwóch tygodniach? Ks. Albanii. O, Panie, co to jest?
Król Lir. Dowiesz się zaraz. —
(Do Goneryli). Do wszystkich śmierci! Aż się wstydzić muszę, Że ty do tego stopnia mogłaś zatrząść Mym męskim duchem; że te łzy gorące, Które się gwałtem z mych ócz dobywają, Płyną przez ciebie. Niech cię tknie zaraza! Niezdolne nigdy się zabliźnić rany Ojcowskich przekleństw niech przejmą i przeżrą Wszystkie organa twoje! — A wy stare, Dziecinne oczy, jeślibyście jeszcze Raz uroniły łzy nad tem, co zaszło, Wyrwę was z niemi i w proch rzucę, byście Błotem się stały. — Ha! niech i tak będzie! Mam inną córkę, która, pewny jestem, Będzie uprzejmą dla mnie i powolną. Skoro jej twoje obejście się ze mną Będzie wiadomem, paznokciami ona Rozszarpie twoją twarz wilczą. Zobaczysz, Znów ja przybiorę właściwą mi postać, Której, rozumiesz, że zbyłem na zawsze. Ręczę ci za to. (Wychodzi). Goneryla. Słyszałeś, milordzie?
Ks. Albanii. Przy całej mojej miłości dla ciebie,
Nie mogę tak być stronnym, Gonerylo. Goneryla. Dajmy już temu pokój! — Hej! Oswaldzie!
(Do błazna). A Waszmość z głupia-francie idź za panem. Błazen. Zaczekaj, wujaszku, zaczekaj! weź z sobą swego błazna.
Taka córka, gorsza Turka, Nabawiłaby mię sznurka, Pomimo mego kapturka: A więc błazen daje nurka. (Wychodzi). Goneryla. Ten człowiek miał węch dobry. — Stu rycerzy!
Zapewne, toby było politycznie I z bezpieczeństwem, dać mu mieć przy sobie Aż stu rycerzy! by za lada szusem, Lada fantazyą, lada urojeniem, Za lada jaką skargą lub urazą, Mógł siłą poprzeć swoje fanaberye I miecz nam trzymać nad głową. — Oswaldzie! Ks. Albanii. Może też zbyt się obawiasz.
Goneryla. Bezpieczniej
Zbyt się obawiać, niżeli zbyt ufać. Wolę ja złemu, gdy się go obawiam, Wcześnie kark łamać, niż wciąż się obawiać, Aby mnie ono karku nie złamało. Znam ja grunt jego. O tem, co objawił Słowem i czynem, piszę do mej siostry; Jeżeli ona, pomimo mych przestróg, Zechce go trzymać i jego stu drabów... Gdzież Oswald? — Oswald! (Wchodzi Oswald). Czy już napisany List do mej siostry? Oswald. Napisany, Pani.
Goneryla. Weź z sobą kilku ludzi i siądź na koń.
Przełóż jej, wyłuszcz wszystkie me obawy, I dodaj z swojej strony, co wypadnie, Aby rzecz wzmocnić. Jedź, a wracaj prędko. (Wychodzi Oswald). Nie, nie, milordzie, nie mam ja ci za złe Tej twojej mlekiem i miodem zaprawnej Dobrotliwości serca, ale, wybacz, Bardziej świat gani twój brak roztropności, Niż twą szkodliwą łagodność pochwala. Ks. Albanii. Nie chcę rozstrzygnąć, czy sądzisz zasadnie:
Kto lepsze goni, często w gorsze wpadnie. Goneryla. A więc?...
Ks. Albanii. Czekajmy końca.
(Wychodzą).
Król Lir. Jedź waść naprzód z tym listem do miasta Gloster, powiedz mojej córce o tem, co wiesz; tylko tyle, ile jej pytania, po odczytaniu listu, wyciągać będą. Jeżeli się nie będziesz bardzo śpieszył, stanę tam przed tobą.
Kent. Nie zmrużę oka, milordzie, dopóki nie doręczę Waszego listu.
(Wychodzi). Błazen. Gdyby mózg człowieka był w pięcie, nie byłżeby narażony na odziębliznę?
Król Lir. Nieinaczej, mój synu.
Błazen. Bądźże wesół, wujaszku, twój rozum nie będzie nigdy potrzebował chodzić w papuciach.
Król Lir. Cha! cha! cha!
Błazen. Zobaczysz, że ta druga twoja córunia grzecznie się z tobą obejdzie; bo chociaż ona tak jest do tej podobna, jak leśne jabłko do sadowego, to dlatego wiem dobrze, to co wiem.
Król Lir. Cóż ty wiesz, mój robaku?
Błazen. Będzie do tej w smaku tak podobną, jak leśne jabłko do leśnego jabłka. A wiesz ty, wujaszku, dlaczego nos sterczy w środku twarzy?
Król Lir. Nie wiem.
Błazen. Dlatego, żeby po każdej jego stronie było jedno oko, i żeby człowiek mógł dojrzeć to, czego zwąchać nie może.
Król Lir. Skrzywdziłem ją!...
Błazen. Wiesz, wujaszku, jakim sposobem ostryga urabia sobie skorupę?
Król Lir. Nie wiem.
Błazen. Ani ja; ale wiem, na co ślimak ma dom.
Król Lir. Na cóż?
Błazen. Na to, żeby weń głowę włożył; nie na to, żeby go oddał córkom i rogi swoje zostawił bez puzdra.
Król Lir. Wyrzekam się mojej natury. — Tak dobrym będąc ojcem! — Czy konie w pogotowiu?
Błazen. Osły już nie poszły. Powód, dla którego w grupie siedmiu gwiazd niema gwiazd więcej niż siedm, jest powodem extra ciekawym.
Król Lir. Bo ich niema ośm.
Błazen. W rzeczy samej; doskonały byłby z ciebie błazen.
Król Lir. Gwałtem odebrać będę musiał. — Potworna niewdzięczności!
Błazen. Gdybyś ty był moim błaznem, wujaszku, dostałbyś kije za to, żeś się przed czasem zestarzał. Król Lir. Jakto?
Błazen. Nie trzeba ci się było zestarzeć, dopókiś nie zmądrzał.
Król Lir. O, bogowie, nie dajcie mi oszaleć! Zachowajcie mi przytomność! Nie chciałbym oszaleć.
(Wchodzi jeden z rycerzy). Czy konie w pogotowiu? Rycerz. W pogotowiu, Panie.
Król Lir. Siadajmyż.
(Wychodzą). |
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Józef Paszkowski.