Król Maciuś Pierwszy/28
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Król Maciuś Pierwszy |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia Naukowa w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Siedzi sobie oficer białego garnizonu u telegrafisty, pali fajkę i gawędzi o tem i o owem.
— Ot psie życie, siedzieć tu ciągle w tej murzyńskiej wiosce na brzegu pustyni — i świata bożego nie widzieć. Od czasu, jak był tu król Maciuś, i teraz ciągle przesyłają przez naszą wieś klatki z dzikiemi zwierzętami i worki ze złotem od króla Bum–Druma, jeszcze się bardziej przykrzy. Takie zwierzęta będą sobie mieszkały w Maciusinej stolicy, w pięknem mieście, wśród białych ludzi, a ja — człowiek, mam do śmierci siedzieć na tem pustkowiu. Dawniej to choć murzyni się buntowali, więc się wojowało z nimi. A jak się zaprzyjaźnili z królem Maciusiem, siedzą cicho, nie napadają na nas, i licho wie, poco my tu jesteśmy. Jeszcze rok albo dwa, to i strzelać się zapomni wreszcie.
Telegrafista chciał coś odpowiedzieć, a tu nagle telegraf zadzwonił.
— Ocho, depesza jakaś.
Aparat stukał, a na białym pasku papieru zaczęły się pokazywać litery.
— Ocho ho, ciekawa nowina.
— A co takiego?
— Nie wiem jeszcze. Zaraz: „król Maciuś jutro o godzinie szesnastej przyjedzie koleją, żeby aeroplanem przefrunąć pustynię do króla Bum-Druma. Aeroplan też przyjedzie koleją. Więc jak będą wyjmowali aeroplan, niech złamią jakieś kółko, żeby król Maciuś nie mógł fruwać. To jest tajemnica“.
— Rozumiem — powiedział kapitan. Pewnie naszym królom nie podoba się przyjaźń Maciusia z Bum-Drumem. To jest bardzo nieprzyjemny rozkaz. Sami nie chcieli się przyjaźnić z ludożercami, a Maciusiowi przeszkadzają. To jest wielkie świństwo. Ale trudno: jestem oficerem i muszę rozkaz wykonać.
Zaraz oficer zawołał zaufanego żołnierza i kazał mu się przebrać za tragarza kolejowego.
— Na kolei tragarzami są murzyni, więc jak Maciuś zobaczy jednego białego, to go napewno wynajmie, żeby pilnował dzikusów, żeby czego nie zepsuli. Więc masz wykręcić jedno kółko, żeby zepsuć aeroplan.
— Rozkaz — powiedział żołnierz, przebrał się za tragarza i poszedł na stację.
Przyjechał Maciuś, obstąpili go murzyni. Maciuś pokazuje na migi, że trzeba wyjąć tę maszynę, tylko ostrożnie, żeby czego nie zepsuć. Boi się Maciuś, że go nie zrozumieją. A tu nagle zjawia się biały człowiek. Ucieszył się bardzo Maciuś.
— Dobrze panu zapłacę — mówi Maciuś, tylko niech im pan wszystko wytłomaczy i pilnuje.
Tymczasem przybiega kapitan, niby że się dopiero w tej chwili dowiedział o przyjeździe Maciusia.
— Co? Aeroplanem? Ho ho, to dopiero piękna podróż. Jakto — już jutro? Niech król zatrzyma się parę dni u nas, odpocznie. No, chodźcie panowie do nas na śniadanie.
Maciuś chętnie się zgodził, ale lotnik w żaden sposób nie chciał iść.
— Już ja wolę tu swoim jednym okiem popilnować, żeby mi czego nie zmajstrowali.
— Już ja będę pilnował — mówi ten przebrany za tragarza żołnierz.
Ale beznogi lotnik uparł się. Nie i nie. Dopóki aeroplanu nie zdejmą z wagonu i nie zestawią razem, on się na krok nie ruszy.
A no, co robić, kiedy taki uparty. Wyjmują murzyni osobno skrzydła, osobno pakę z motorem, osobno śmigę i zaraz wszystko pod kierunkiem pilota przyśrubowują. Ten przebrany tragarz próbuje to tak, to tak, gdzieś go się pozbyć, ale mu się nie udaje. Więc poczęstował go usypiającym cygarem. Jak ten parę razy zaciągnął się, tak i zasnął.
— Niech sobie śpi biały człowiek, on jest bardzo zmęczony podróżą. A i wy jesteście spracowani — powiedział biały tragarz do murzynów, macie tu pieniądze, idźcie napić się wódki.
Murzyni poszli sobie, lotnik spał, a on tymczasem odśrubował najważniejsze kółko, bez którego aeroplan nie może fruwać, pod palmą figową zakopał to kółko głęboko w piasku.
Obudził się po godzinie lotnik, zawstydził się trochę, że zasnął podczas roboty — i dokończył składanie aeroplanu, który murzyni potoczyli na kołkach aż do obozu.
— No i co? — pyta się oficer żołnierza cichutko.
— Wszystko w porządku — odpowiedział żołnierz. Odkręcone kółko zakopałem pod palmą. Czy przynieść?
— Nie, nie potrzeba, niech sobie tam leży.
Jeszcze słońce nie wzeszło, kiedy Maciuś zaczął się szykować do drogi. Wziął zapas wody na cztery dni, tylko trochę jedzenia i dwa rewolwery. Benzynę naleli do motoru i wzięli oliwę, żeby oliwić motor. I nic więcej. Bo trzeba było, żeby aeroplan był lekki.
— No, możemy jechać.
Ale coto? Motor nie działa. Co to może być? Przecie sam go pakował, sam go zestawiał.
— Niema kółka! — krzyknął nagle. Kto mógł odkręcić kółko?
— Jakie kółko? — pyta się oficer.
— Tu, tu było kółko. Bez tego kółka nie można jechać.
— A nie wziął pan zapasowego kółka?
— Cóż to ja warjat, czy co? Wziąłem to, co się w drodze może złamać albo zepsuć, ale kółko ani zepsuć ani złamać się nie mogło.
— Może je zapomniano przykręcić?
— A już! Sam je przykręciłem jeszcze w fabryce. Widziałem je wczoraj, kiedy wyjmowano motor ze skrzyni. To musiał ktoś naumyślnie odkręcić.
— Jeżeli to było błyszczące kółko — mówi oficer, mogli murzyni zabrać, bo oni bardzo lubią błyszczące rzeczy.
Maciuś, który srodze zmartwiony niepowodzeniem, stał milcząc koło aeroplanu, dostrzegł nagle koło skrzydła aparatu coś świecącego w piasku.
— A co się tam świeci? zobaczcie no moi panowie.
Jakież było ździwienie wszystkich, gdy tym przedmiotem błyszczącym okazało się właśnie zagubione kółko.
— Co za djabelski jakiś kraj — krzyknął pilot. — Same dziwne rzeczy się tu dzieją! Jak żyję, nie zasypiałem przy pracy, a wczoraj pierwszy raz w życiu zasnąłem. Różne rzeczy mi się psuły i łamały w moich aeroplanach, ale nigdy jeszcze nie odkręciło się to kółko właśnie, które najmocniej jest zawsze przyśrubowane. I skąd ono się tu akurat wzięło?
— No spieszmy się — powiedział Maciuś — bo i tak już straciliśmy godzinę.
Niemniej ździwiony był oficer, a najwięcej żołnierz, który teraz już w zwykłem ubraniu stał niedaleko.
— To jest figiel tych czarnych djabłów–murzynów — pomyślał. I tak było.
Kiedy murzyni poszli do szynku, zaczęli rozmawiać o tej dziwnej maszynie, którą ładowali z pociągu.
— Zupełnie jak ptak. Podobno biały król ma na nim pofrunąć do ludożercy Bum–Druma.
— Czego ci biali nie wymyślą — kiwali ze zdumieniem głowami.
— A dla mnie — powiedział jeden stary murzyn — dziwniejszy od martwego ptaka jest ten żywy biały tragarz. Trzydzieści lat pracuję u białych, a nie pamiętam, żeby kiedy biały się ulitował, że czarny robotnik jest zmęczony i żeby przed ukończeniem pracy dawał pieniądze.
— I skąd on się tu wziął? — czy przyjechał razem z nimi?
— Ja wam daję słowo, że to jest jeden z tutejszych, przebrany za tragarza. Jak na białego, za dobrze mówi naszym językiem.
— A czy nie zauważyliście, że ten bez nóg mechanik zasnął, kiedy mu biały tragarz dał cygaro? To z pewnością było usypiające cygaro.
W tem coś jest — zgodzili się na jedno.
Po skończonej pracy biały tragarz poszedł sobie, a oni usiedli niedaleko palmy, pod którą zakopane było kółko. I nagle jeden młody murzyn zawołał:
— Ocho, tam jest świeżo poruszony piasek. Tam coś zakopano. Pamiętam doskonale, że przed robotą piasek pod palmą nie był ruszony.
Zaczęli kopać, znaleźli kółko i zaraz się domyślili wszystkiego.
— Co robić? Biali chcą zrobić Maciusiowi grandę, a murzyni kochają Maciusia. Mało to oni zarabiają teraz pieniędzy od czasu, jak zdejmują z wielblądów Bum–Druma ciężkie klatki, skrzynie i worki, i ładują do wagonów — tego ogniem ziejącego smoka, którego biali nazywają koleją.
Co robić? Jeżeli pójdą do Maciusia i oddadzą kółko, oficer białego garnizonu może ich surowo ukarać. Rada w radę, postanowili w nocy zakraść się do obozu i kółko podrzucić.
Tak też zrobili. I dzięki pomocy poczciwych murzynów mógł Maciuś z trzygodzinnem wprawdzie opóźnieniem, puścić się w drogę.