Król Maciuś Pierwszy/29
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Król Maciuś Pierwszy |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia Naukowa w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zabłądzili!
Kto sam nie przeżył, ten nie zrozumie wcale, ile grozy mieści się w tem słowie. Jeżeli zabłądziłeś w lesie, masz chociaż drzewa wokoło, możesz trafić na chatkę leśniczego, masz w lesie jagody, strumyk — możesz się wody napić, zasnąć pod drzewem. Jeżeli zabłądzi okręt, są ludzie na okręcie — mogą rozweselić, pocieszyć — jest zapas jedzenia, wyspy jakieś się widzi. Ale tak we dwóch zabłądzić w powietrzu nad pustynią — to chyba najstraszniejsze, co może spotkać człowieka. Ani zapytać się, ani zobaczyć, ani bodaj zasnąć tylko, żeby się orzeźwić trochę.
Siedzisz na tym strasznym ptaku i wiesz, że pędzi jak strzała, ale nie wie dokąd, i wiesz, że pędzi dopóty, dopóki ma benzynę i oliwę, i padnie martwy, kiedy się zapas wyczerpie. A wraz ze śmiercią martwego olbrzyma — żadnej nadziei, jeno śmierć w gorącym piasku pustyni.
Dwa dni temu przefrunęli nad pierwszą oazą, wczoraj przefrunęli nad drugą oazą, a dziś o godzinie siódmej rano mieli przefrunąć nad trzecią oazą — i o czwartej po południu byliby w kraju Bum–Druma. Godziny obliczone były przez dwudziestu profesorów uczonych. Dokładnie obliczone były zgodnie z siłą wiatru. Kierunek mieli jeden, bo w powietrzu nie mieli potrzeby omijać żadnych przeszkód.
Więc co się stało?
O siódmej rano mieli przefrunąć nad ostatnią trzecią oazą, a tymczasem jest już czterdzieści minut po siódmej, a pod nimi piasek i piasek.
— Jak długo możemy się jeszcze trzymać w powietrzu?
— Jeszcze najwyżej sześć godzin. Benzyny możeby starczyło na dłużej, ale oliwy ta bestja tyle wypija, że rady sobie dać nie można. Gorąco jest, to jej się chce pić — nie dziwota.
Rozumieli tę potrzebę napoju, bo i oni mieli niewielki zapas wody.
— Niech wasza królewska mość pije — mówi lotnik — mnie mniej wody potrzeba, bo nogi moje zostały w kraju, i już im woda niepotrzebna. Oj, trudno mi będzie po śmierci na czworakach wracać do domu, żeby swoje nogi odszukać.
Żartował niby, ale Maciuś widział, że odważny lotnik łzy ma w oczach.
— Czterdzieści pięć minut po siódmej.
— Pięćdziesiąt minut po siódmej.
— Ósma godzina.
A oazy nie widać.
— Gdyby jakaś burza albo co, nie żalby było ginąć. Ale tak wszystko szło dobrze. O dziesięć sekund za wcześnie minęli pierwszą oazę, o cztery sekundy za późno minęli drugą oazę. Fruną z tą samą szybkością — no niechby o pięć minut się spóźnili. Ale — cała godzina.
Już prawie u celu, już dziś miała się zakończyć ta ostatnia niebezpieczna podróż Maciusia. Wszystko zależało od tej podróży. No i co?
— Może zmienić kierunek? — radzi Maciuś.
— Kierunek łatwo zmienić. Mój aeroplanik posłuszny jest na skinienie. Jak on ślicznie idzie! To nie jego wina, co się stało. Nie martw się, mój drogi ptaszku. Zmienić kierunek — ale dlaczego — i na jaki? Ja myślę, że frunąć dalej. Może to znów jakiś djabelski figiel, tak jak z tem kółkiem. Bo w jaki sposób ono zginęło i dlaczego się zaraz znalazło? Znów chce pić motor: masz durniu kieliszek oliwy, ale pamiętaj, że pijaństwo zawsze sprowadza nieszczęście, a ciebie specjalnie marny los czeka.
— Oaza! — krzyknął nagle Maciuś, który nie odrywał oczu od lunety.
— Tem lepiej — powiedział pilot, tak samo spokojny teraz w szczęściu, jak przed chwilą spokojny był w nieszczęściu.
— Jak oaza, to oaza. Spóźnienie o godzinę i pięć minut. To nic strasznego. Mamy zapas na trzy godziny więcej, niż potrzeba, bo wiatr nam nie przeszkadza. A no, napijemy się teraz razem. Lotnik nalał kubek wody dla siebie, stuknął nim o oliwiarkę.
— Zdrowie twoje, braciszku.
I naoliwiwszy maszynę obficie, sam wypił cały kubek wody.
— Niech wasza królewska mość pozwoli mi na chwilę lunetę, niech i ja przez moje jedno oko spojrzę na to dziwo.
— He, he, ładne drzewka ma Bum–Drum. A czy wasza królewska mość jest pewien, że Bum–Drum przestał być ludożercą? Być zjedzonym — to jeszcze nie najgorsze, jeżeli się wie, że cię przynajmniej pochwalą, żeś smaczny. Ale ja z pewnością jestem twardy i łykowaty, przytem bez nóg ważę mniej, i rosół na połamanych żebrach nie byłby wcale pożywny.
Maciuś wydziwić się nie mógł, jak ten milczący człowiek, który prawie nic nie mówił przez całą drogę koleją, nagle zrobił się rozmowny i wesoły.
— A czy wasza królewska mość jest pewien, że to ta sama oaza, bo może znów najedziemy na przeklęte piaski, to może już tu lepiej lądować.
Tak bardzo znów Maciuś nie był pewien, bo z góry wszystko wygląda inaczej, ale lądować nie można, bo napewno spotkaliby zbójców pustyni, albo wpadliby w szpony dzikich zwierząt.
— Może zniżymy lot, żeby się blizko przyjrzeć.
— A no dobrze — powiedział Maciuś.
Frunęli bardzo wysoko, żeby nie było tak gorąco, bo chcieli oszczędzać oliwę. Ale teraz nie mieli potrzeby się obawiać, kiedy zaledwie kilka godzin drogi dzieliło ich od końca podróży.
Aeroplan warknął, szarpnął — i zaczął się opuszczać.
— A to co? — ździwił się Maciuś.
I natychmiast krzyknął:
— W górę, czemprędzej w górę!
Jakiś dziesiątek strzał utkwił w skrzydłach aeroplanu.
— Nie jesteś ranny? — zapytał Maciuś niespokojnie pilota.
— Ani trochę. Ładnie nas przyjmują te czarne mordy — dodał.
Jeszcze parę strzał świsnęło koło aeroplanu — i znów wznieśli się wysoko.
— Teraz jestem pewien, że ta sama oaza. Zbójcy pustyni nie zapuszczają się zbyt daleko, bo nicby tam nie mieli do roboty. Oni kręcą się w blizkości lasów Bum–Druma i obozują w najbliższej oazie.
— Więc wasza królewska mość jest pewien, że aeroplanem wracać nie będziemy, tylko na wielblądach?
— Rozumie się, że Bum–Drum odeśle nas tak, jak pierwszym razem. Zresztą w kraju Bum–Druma można chyba dostać oliwę, ale benzyny napewno niema.
— Jeżeli tak — powiedział pilot — można zaryzykować. Porządny maszynista kolei, jak jest spóźniony, dogania, żeby przybyć w porę. I ja tak zrobię: puszczę z całych sił aparat, żeby wylądować tak, jak napisane w rozkładzie jazdy. Może to już ostatnie fruwanie w mojem życiu, więc niech sobie użyję.
I puścił motor z taką szybkością, że w minutę mieli już oazę i zbójców daleko za sobą.
— A strzały nie szkodzą? — zapytał się Maciuś.
— Ani trochę: niech sobie dyndają.
Fruną, fruną, fruną, fruną. Motor dobrze oliwiony działa, jak potrzeba — znów, jak tamtym razem, — zaczynają się pokazywać potrochu to krzaki, to nizkie drzewka.
— Hoho, mój konik czuje już stajnię — żartuje lotnik.
Wypili resztę wody, dojedli zapasy, żeby nie lądować o głodzie. Bo niewiadomo, jak długo trwać będą uroczystości powitania, zanim ich nakarmią. A zresztą nie wypada przyjechać w gości takim wygłodzonym, żeby nie pomyśleli, że oni tu naumyślnie przyjechali tylko, żeby ich murzyni nakarmili.
Ostrożnie zaczęli się opuszczać, zwolnili biegu, bo Maciuś już zdaleka dostrzegł szary pasek lasów Bum–Druma.
— No dobrze — mówi pilot — ale czy tam w lesie jest jaka polanka, bo na drzewa przecie nie spadniemy. Co prawda, raz lądowałem w lesie, a właściwie nie ja, ale aeroplan mnie lądował. Wtedy właśnie straciłem oko. I ja byłem wtedy jeszcze młody i aeroplany były młode i nieposłuszne.
Akurat przed pałacem, to jest królewskim szałasem Bum–Druma, była obszerna polanka. I teraz już zupełnie nizko kołując nad lasem, aeroplan szukał tej polanki.
— Trochę na prawo — woła Maciuś, patrząc przez lunetę. — Za daleko, proszę się cofnąć.
Aeroplan zatoczył w powietrzu koło — znów było niedobrze.
— W lewo, mniejsze koło, dobrze.
— O, widzę, widzę, tak to polanka, ale co to?
— W górę — krzyknął Maciuś przerażony.
Znów wznieśli się wyżej, a do uszu ich dobiegł zdołu taki krzyk, jakby cały las wrzeszczał.
Cała polanka przed królewskim namiotem pełna była ludzi. Głowa koło głowy.
— Coś się musiało stać. Albo Bum–Drum umarł, albo jest jakieś święto.
— No dobrze, ale nie możemy przecież na łby im wjeżdżać.
— A no, trzeba wznosić się i opadać, aż zrozumieją, że muszą się rozejść, bo inaczej ich porozbijamy.
Siedem razy podnosili się w górę i zniżali, aż dzikusy zrozumieli, że ten wielki ptak chce usiąść na polance, więc nie bez trudu — cofnęli się między drzewa — i aeroplan spokojnie wylądował.
Ledwo Maciuś stanął na ziemi, gdy podbiegło do niego jakieś kudłate zwierzątko i z całej siły pochwyciło go za szyję.
Kiedy Maciuś postał chwilę, i już przestało mu się kręcić w głowie i migać przed oczami — rozpoznał tuż koło twarzy kędzierzawą głowę murzyńskiego dziecka; a gdy dziecko podniosło głowę i spojrzało mu w oczy, Maciuś poznał odrazu córkę królewską, małą miłą Klu–Klu.