<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Król Maciuś Pierwszy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Naukowa w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Czyta Małgorzata Wojciechowska

Maciuś nic nie rozumiał, co się dzieje. A stało się wszystko tak prędko, że Maciusiowi chwilami zdawało się, że śni albo jest w iluzjonie.
Więc naprzód zobaczył Maciuś Bum–Druma, związanego afrykańskiemi sznurami. Bum–Drum leżał na stosie, a wokoło stali czarni kapłani. Wszyscy kapłani byli straszni, ale jeden był najstraszniejszy: miał dwa skrzydła, dwie głowy, cztery ręce i dwie nogi. Tak był przebrany. A w jednej ręce trzymał jakąś deskę, na której coś było narysowane czy napisane krwią ludzką; w drugiej ręce trzymał zapaloną pochodnię. I Maciuś domyślił się, że mają Bum–Druma spalić. A obok stało związanych sznurem jego sto żon, i każda trzymała w ręce zatrutą strzałę, ostrzem skierowaną w serce. Dzieci Bum–Druma strasznie płakały, chodziły na czworakach albo fikały żałobne koziołki. Jedna tylko mała Klu–Klu ciągnęła za rękę Maciusia w stronę ojca i coś mówiła, ale co, Maciuś nie wiedział. Maciuś na wszelki wypadek wyjął rewolwer i strzelił w powietrze.
W tej samej chwili usłyszał Maciuś za sobą krzyk. To lotnik krzyknął, zatrzepotał rękami w powietrzu, podskoczył w górę swoim beznogim korpusem, zsiniał i padł martwy na ziemię.
Wtedy wszyscy dzicy zaczęli tak wrzeszczeć, że Maciuś myślał, że oszaleli. A kapłan z dwiema głowami rozciął sznury Bum–Druma — zaczął tańczyć jakiś najdzikszy taniec, potem wszedł na stos, na którym przed chwilą leżał Bum–Drum, — i dotknął drzewa zapaloną pochodnią. Drzewo widocznie było przesycone jakimś łatwo palnym płynem, bo odrazu buchnął płomień tak silny, że Maciuś z Klu–Klu ledwo zdążyli odskoczyć w bok, bo też się mogli spalić.
Aeroplan leżał niedaleko stosa, więc zajęło się od ognia jedno skrzydło, rozległ się huk, wybuchła benzyna w motorze. Maciusia porwały na ręce żony Bum–Druma, posadziły go na złotym tronie — i potem Bum–Drum i wszyscy mniejsi królowie i książęta kładli głowy na stopnie tronu, i prawą nogą Maciusia trzy razy uderzali się w szyję, mówiąc przytem jakieś wyrazy, których Maciuś zupełnie nie rozumiał.
Ciało zmarłego pilota owinęli w płachty, przesycone tak wonnemi olejkami, że Maciusiowi, który po odbytej ceremonji ukląkł, aby zmówić za niego modlitwę, aż zakręciło się w głowie.
— Co to wszystko ma znaczyć? — pytał siebie Maciuś.
Stało się coś nadzwyczajnego, to jasne, ale co? wygląda tak, jakby Maciuś uratował życie Bum–Drumowi i jego stu żonom. Niby jest tak, że Maciusiowi nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Ale czy można być pewnym czegoś w kraju tych dziwnych ludzi.
Skąd zebrała się taka straszna masa murzynów. Co oni będą robili. Bo tymczasem rozpalili w lesie parę tysięcy ognisk i tańczyli, grali, śpiewali. Każda muzyka co innego grała, każde plemię co innego śpiewało.
Że nie byli tu tylko poddani Bum–Druma, poznał Maciuś po ich strojach. Jedni musieli być z lasów, bo przybrani w zieleń i pióra ptaków, drudzy nosili na plecach pancerze wielkich morskich żółwi, inni przystrojeni w skóry małp, jeszcze inni zupełnie nadzy, tylko w nosach i w uszach mieli ozdoby.
Nie bał się Maciuś, bo już nieraz patrzał odważnie śmierci w oczy, ale sam jeden daleko od domu, wśród tylu tysięcy dzikusów, sam jedniusieńki... Nie, tego było zawiele nawet dla mężnego serca Maciusia. A gdy przypomniał sobie jeszcze poczciwego towarzysza, który w tak tajemniczy sposób zginął, taka go opanowała żałość, że wybuchnął głośnym płaczem.
Maciuś zajmował osobny szałas ze skór lwich i tygrysich i myślał, że może się swobodnie wypłakać, że go nikt nie usłyszy. Ale się omylił. Mała Klu–Klu czuwała, mała Klu–Klu nie odstępowała Maciusia ani na krok. I teraz znów zobaczył ją przy świetle ogromnego brylanta. I Klu–Klu płakała, położyła swą małą czarną rączkę na jego czole i zalewała się rzewnemi łzami.
O jak żałował Maciuś, że nie zna języka ludożerców. Klu–Klu wszystko by mu powiedziała. Mówiła coś do niego, mówiła bardzo powoli i po parę razy powtarzała ten sam wyraz. Myślała, że tak może Maciuś zrozumie. Pokazywała coś na migi. Ale z tego wszystkiego dwóch rzeczy domyślił się Maciuś: że Klu–Klu jest jego najwierniejszą przyjaciółką na świecie i że Maciusiowi żadne nie grozi niebezpieczeństwo — ani teraz ani w przyszłości.
Mimo zmęczenia, Maciuś całą noc nie spał.
Nad ranem dopiero uspokoiły się trochę krzyki, i Maciuś zasnął. Ale znów go obudzili, znów posadzili na tronie, i każda grupa murzynów składała prezenty. Maciuś uśmiechał się, dziękował, ale rozumiał, że na całym świecie niema tylu wielblądów, żeby to wszystko przewieźć przez pustynię. Zresztą zagraniczni królowie przed samym wyjazdem Maciusia oświadczyli, że tylko klatki z dzikiemi zwierzętami przepuszczać będą przez swoje państwa, ale nic więcej, choćby im Maciuś nie wiedzieć ile chciał zapłacić.
— Ach co za szkoda — myślał Maciuś, że moje państwo nie ma własnego portu i własnych okrętów.
A jeśli mam prawdę powiedzieć, pomyślał też Maciuś, że gdyby wybuchła nowa wojna i Maciuś znów ją wygrał, to zagraniczny król musiałby dać mu jeden port na morzu, żeby Maciuś nie potrzebował ich łaski.
Chętnie zostałby Maciuś jakiś tydzień, żeby wypocząć, ale nie mógł: a co będzie, jeśli bez niego wybuchnie wojna; jak sobie poradzi później z czytaniem listów? Przecież miał co dzień czytać sto listów i stu dzieciom dawać podczas audjencji wszystko, co im potrzebne.
— Trzeba wracać — mówi Maciuś do Bum–Druma, pokazuje na wielbląda, macha ręką na północ.
Bum–Drum zrozumiał.
Potem Maciuś pokazał, że chce zabrać do domu ciało dzielnego pilota.
Bum–Drum zrozumiał.
Kiedy odwinięto nasycone pachnidłami szmaty, Maciuś zobaczył swego towarzysza zmarłego: był teraz zupełnie biały i twardy, jak marmur. Włożono go do hebanowej skrzyni i pokazano Maciusiowi na migi, że może go zabrać.
Do drugiej skrzyni złożono szczątki spalonego aeroplanu. Maciuś pokazał, że tego może nie brać. Ździwiło go bardzo, że Bum–Drum strasznie się ucieszył, jakgdyby spalony aeroplan był czemś nadzwyczajnie ważnem.
No, dobrze; ale najważniejszego Maciuś nie wiedział: czy Bum–Drum jest jeszcze ludożercą czy nie? Nie było innego sposobu, tylko wziąć Bum–Druma ze sobą.
I Maciuś wziął Bum–Druma. I znaną już drogą ruszyła królewska karawana przez pustynię.
I dopiero w swoim gabinecie, w swojej stolicy, zrozumiał Maciuś te wszystkie dziwne rzeczy, których był świadkiem w kraju ludożerców. Profesor, który znał pięćdziesiąt języków, tak wytłomaczył Maciusiowi:
Kiedy jeden z przodków Bum–Druma chciał przestać być ludożercą, i jego otruli, — najstarszy kapłan dziki ogłosił takie stare podanie:
Przyjdzie czas, kiedy ludożercy się zmienią. Będzie tak. Nad wieczorem pokaże się razu pewnego ogromny ptak, który będzie miał żelazne serce, a w jego prawem skrzydle wisieć będzie dziesięć zatrutych strzał. Ten ptak siedem razy okrąży polankę królewskiej stolicy i spadnie. Ten ptak będzie miał ogromne skrzydła, cztery ręce, dwie głowy, troje oczu i dwie nogi. Jedna głowa i dwie ręce tego ptaka zatrują się jedną z dziesięciu strzał, i umrą. Dwa razy rozlegnie się piorun. Wtedy najstarszy kapłan będzie spalony, pęknie żelazne serce wielkiego ptaka. I zostanie się z ptaka tylko kawał marmuru, garść popiołu — i biały człowiek, który się stanie królem wszystkich czarnych królów. I wtedy murzyni przestaną być ludożercami i zaczną się uczyć od białych ich różnych sztuk i mądrości. A dopóki ten ptak się nie pokaże, nic zmieniać nie wolno. A każdy król, który zechce coś wcześniej zmienić, musi zginąć od ognia albo od trucizny. Bum–Drum wybrał ogień. I akurat wtedy, kiedy miało się odbyć uroczyste spalenie Bum–Druma i otrucie jego stu żon — zjawił się aeroplan z dwoma podróżnymi. Maciuś dał dwa pioruny, a lotnik — to jest dwie ręce i jedno oko ptaka — zginął, zakłówszy się przez nieostrożność jedną z dziesięciu strzał zbójców pustyni. Najstarszy kapłan dobrowolnie się spalił, wielki ptak spłonął, a Maciuś został królem nietylko wszystkich ludożerców, ale wszystkich czarnych królów. Tylko że od tej pory ludożercy już nigdy ludzi jeść nie będą, chcą się uczyć czytać i pisać, nie będą do nosa kładli muszli i kości, i ubierać się będą tak, jak wszyscy ludzie.
— To doskonale — zawołał Maciuś — niech Bum–Drum przyśle tu ze stu murzynów, nasi krawcy nauczą ich szyć ubrania, nasi szewcy nauczą ich robić buty, nasi murarze nauczą ich budować domy. Poślemy im gramofony, żeby się nauczyli ładnych melodji, najprzód poślemy trąby, bębny i flety, potem skrzypce i fortepiany. Nauczymy ich naszych tańców — i poślemy im szczotki do zębów i mydło.
— Jak się przyzwyczają, może przestaną być tacy czarni. Choć prawdę powiedziawszy, nie szkodzi wcale, że oni inaczej wyglądają.
— Wiem co zrobię — krzyknął nagle Maciuś — urządzę w stolicy Bum–Druma telegraf bez drutu. Wtedy będzie łatwo załatwiać z nimi wszystkie interesy, bo jeździć ciągle tak daleko jest trudno.
I Maciuś wezwał królewskich rzemieślników i kazał zrobić dla Bum–Druma dwadzieścia ubrań, dwadzieścia palt i par butów, i dwadzieścia kapeluszy. Fryzjer ostrzygł mu włosy. A Bum–Drum na wszystko pozwalał. Było mu tylko trochę nieprzyjemnie, kiedy zjadł pudełko pasty do czyszczenia butów i kawałek pachnącego mydła, które mu dano do mycia. Od tej pory czterech lokajów pilnowało Bum–Druma, żeby przez omyłkę znów jakiego głupstwa nie zrobił.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.