Królewscy synowie/Tom I/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.


Była naówczas Kruszwica biskupią stolicą i miastem równego znaczenia z Gnieznem i Poznaniem, należała do najzamożniejszych u Polan grodów.
Szedł tędy handel ożywiony, mieszczaństwo było zamożne, ludność się pomnażała. Zamek nad jeziorem stał warowny, na tém miejscu kędy niegdyś Popielów wznosiła się wieżyca... Resztki tego dominium sterczały nad nim, czasu ciężkiego oblężenia, gdyby gród miał być opanowany, stanowiąc ostatni przytułek.
Tu Zbigniew u miasta i Gopła stał obozem ze swym zebranym z różnych stron żołnierzem. Nie było podówczas królewskiéj na zamku załogi i to go ubiedz dozwoliło, gdy z kilku pułkami przyciągnął królewicz pod Kruszwicę.
Z samego wejrzenia na obozowisko poznać łatwo było można, z czego się siły Zbigniewowe składały.
Osobno stały dwa oddziały pogan pomorskich ze stanicami swemi. Z temi chrześcianie kumać się ani chcieli ani mogli. Pomorska owa dzicz łupieżna służyła tak nieraz i Cesarzom i każdemu kto jéj chciał zażyć, byle rabunek miała bezkarny. Na zawołanie Zbigniewa poszła chętnie, z kneziem swym Przemkiem, który bez wojny żyć nie mógł, a z Polanami był w wiekuistej walce. Na uboczu się trzymali Pomorcy, gdyż się z niemi nikt drużyć nie chciał, a oni téż o tém nie myśleli.
Dwa pułki posiłków czeskich stały także osobno, z temi ani Pomorcy, ani Polanie w zgodzie nie byli i u wodopoju nawet, gdy się czeladzie spotkały, łajały się i do oszczepów porywały, wymyślając sobie wzajemnie. Czechów potajemnie wysłał Brzetysław, choć się zwało że z ochoty przyszli sami.
Dwa pułki dostarczyli téż nieprzyjaciele Sieciecha, żądając go obalić bardziéj niż Zbigniewa ratować. Ostatni siódmy oddział składał się przeważnie z samych zbiegów, których Sieciech wygnał z kraju prześladowaniem, a ci najzajadlejsi byli.
Ze wszystkich ziem znajdowało się ich tu po troszę, Krakowian i Szlązaków i Mazurów i Poznańczyków. Rycerze byli najlepsi gdyż między niemi zamożnych ziemian lik się największy znajdował.
Wysłane szpiegi donosiły że król téż wojsko miał liczne i doborne, a choć sam chory, na czele pułków iść miał na Wrocław i Zbigniewa. W Płocku jednak podobno jeszcze nie dobrze wiedziano kędy królewicza szukać, a szło bardziéj o odzyskanie Szląska, niż o Zbigniewa. Wprost więc Władysław iść miał na Magnusa naprzód, aby go przywieść do posłuszeństwa.
Nic pewnego nie było, ani gdzie, ani kiedy, ni z kim do czynienia mieć mogli Zbigniewowi. Każdy wysłany na zwiady inaczéj prawił, inak liczył, co innego rozpowiadał.
Jedni wojsko króla czynili ogromném bez miary, drudzy słabém i nie liczném, więcéj o nim baśni przynoszono niż wieści.
Dobek, który do rady stał przy Zbigniewie, acz ten nie zawsze sobie doradzać dawał, ledwie wymógł na nim aby na zamku się nie rozsiadał ze dworem swym, a przy obozie w namiotach się położył, rycerza udając, choć jawném było że nań nie został stworzony.
Królewiczowi chciało się z drużyną wygodny zamek zajmować, bo pysznić się lubił, panującego udawać i zażywać dobréj myśli.
Dopiéro gdy mu zagrożono że znienacka przyszedłszy nieprzyjaciel łacniéj go weźmie, z niewielką drużyną odłączonego, zgodził się pod namioty pójść ze swojemi.
Tu gędźbą, śpiewami, hukaniem i jasnemi sukniami a dworem więcéj się zajmował niżeli wojskiem i wojną. Śmiechów było pełno i przechwałek, bo siedm pułków owych zdawały się niezwyciężonemi.
Jesień już nadchodziła, noce były chłodne, ranki z przymrozkami, pod płótnem, choć ognie palono blizko, zaczynało być nie bardzo zaciszno. Wicher podrywał ściany, wdzierał się do wnętrza i nocami potrząsał namiotami, jakby je wywracać probował. Dwór królewicza znacznie był urósł bez potrzeby, dla wystawy tylko. Kręciło się około niego dużo pustéj młodzieży, a wieści chodziły że pod męzkiemi sukniami i biała płeć do usług była używana. Królewicz nie bardzo rad ze starszemi obcował, lubił błaznów, pochlebców, śmiechy i ludzi co od niego wszystko znosić byli gotowi.
Obóz był gwarny, bezładny, do którego ludzie się nie bardzo zbliżać śmieli. Na pagórku nad jeziorem, między kilką staremi drzewami rozpięty był namiot pański z wiechą na wierzchu, a przy nim na wysokiéj tyce zatknięta powiewała chorągiew czerwona bez żadnego znaku.
Obok niego pomniejsze dla Dobka z Morawicy, Marka i starszyzny, stały nieopodal osobną gromadą. Daléj drużyna miała porozpinane na kołach płótna, które się téż namiotami nazywały. Dla oddziałów więcéj szałasów i bud było z chrustu niżeli namiotów, ale za to dołów w ziemi pokopanych co nie miara i ognisk wiele nad któremi kociołki się grzały, a tuż dla koni rzędami stały żłoby pochwytane z miasta jako tako na kołach poumocowywane.
Ani około Zbigniewa, ni u Czechów i Pomorców, porządku wielkiego nie było; królewicz się we wszystkiém na drugich zdawał, sam niewiele czynił. Lubił tylko czasami ze dworem i trębaczami wyjechać i przeciągnąć aby mu się ciury kłaniały.
Około polskiego obozu, który był najbliżéj królewicza, ludu różnego niepotrzebnego włóczyło się dużo: gęślarzów, dziadów, bab, dzieci, błaznów i wszelkiego tałałajstwa.
Królewicz potrzebował aby go zabawiano i kłaniano mu się; bawiono go więc różnie, sprowadzono mu od warjatów począwszy, do chłopców co kozły przewracały.
Baby mu wróżyły, śpiewacy różne, często sprośne pieśni wyśpiewywali, kobzy, gęśle i liry brzęczały przez cały dzień i nocy kawałek.
Za to o czatach mało kto myślał, chyba Pomorcy, co w cudzéj ziemi się czując, na ostrożności téż mieć się musieli.
Wojsko nie było bardzo postawne ani piękne, bo na lik więcéj zważano niż na dobór ludzi. Odziewał się każdy jak miał i jak chciał, ten w opończę, tamten w kożuszynę, inny w kaftan stary, a zbroi mało gdzie widać było, tylko około księcia żelaznych ludzi zwijało się trochę. Broń téż nie była osobliwą, toporów więcéj niż miecza, dostatek pałek nabijanych i oszczepów z ladajakim żelezcem lub osmolonych tylko.
Konie mizerne mało co więcéj miały nad paszę pod nogami.
Leżąc tak obozem, to Pomorcy to Czechy, rankami, nocami wyrywali się na bliższe osady dla pożywienia, a co złupili tém żyli.
Brali i młodzież, wiążąc ją jak jeńców, trudno im co mówić było, musieli mieć zdobycz jakąś.
Gdyby się srożono precz mogli pójść, a byli potrzebni. Z okolicy téż kto mógł w lasy się wynosił daleko, i całe osady się zasiekiwały ze stadami na uroczyskach po puszczach.
Królewicz na nic nie zważał, byle mu samemu dobrze było. Dobek pilno go mający na oku, mógł się teraz bardziéj jeszcze przekonać iż pociechy z niego nie będą mieli. Trzymali go jak chorągiew w ręku przeciw Sieciechowi.
Ani do konia, ni do gonitwy, do rycerskich zapasów było go napędzić, choć Dobek, starsi a nawet Marko go wyciągał. Sobiejucha szedł najczęściej z tém aby go z namiotu dobył, siadł pić i słuchać jak bajdurzono i do nocy pozostał.
Całe tak dnie w próżnicy ubywały. Zahoń i kilku ulubieńców, zbierali śpiewaków, którzy najwięcéj swawolnych umieli pieśni, gęślarzy, gawiedzi wszelakiéj i sami im dopomagając bawili królewicza, który na stołku skórą pokrytym siedząc, nogi pozakładawszy, śmiał się aż za boki trzymał, szydził, młodzież do psich figlów pobudzał i o wszystkiém zresztą zapominał.
Dobek chodził struty, ale go wyciągnąć, ani przemienić nie mógł. Zagadał go Zbigniew, zahuczał i z niczém odprawił, a swoje robił.
Stały beczki z piwem i miodem do koła pańskiego namiotu, kto ze starszych przyszedł, nawlekli się i Czesi i Pomorcy nawet, pił, jadł, siedział i razem się zabawiał. Wychodził potém spluwając i mrucząc. Gdy o wojnie mówić przychodziło Zbigniew ziewał.
Spojrzawszy z pagórka na swe obozowisko, że dużo miejsca nad jeziorem zajmowało, zdało mu się że świat niém zawojuje.
Marko mu pomagał gębą wyszczekaną.
— Niech no się królewscy pokażą, mówili — dopiero im cięgi damy! — Nie ujdzie ich ztąd i noga.
Potopiemy w jeziorze, reszta w łyka. Odgrażali się nawet, gdyby królewscy rychło się nie stawili, że na nich gotowi iść, szukać, a choćby na sam Płock uderzyć,
Tym czasem stali, ryby łowili w jeziorze i u Kruszwickich mieszczan gościli nie proszeni po chatach.
Zbigniew który mnichów i klechów w czasie pobytu w klasztorze znienawidził, teraz na oczy dopuścić ich niechciał. Do Biskupa nawet nie szedł, a do kościoła trudno go namówić było.
Dobek i Marko chodzili do miasta, bywali na mszy; on, choć się tego nie zarzekał, z dnia na dzień odkładał, ledwie się z rana przeżegnał lub gdy czarów się uląkł jakich, to je krzyżem odganiał.
Tak upływały tygodnie na próżném leżeniu, nikt z pełna nie wiedział co daléj poczynać miano.
— Gdy zima nadejdzie — mruczał Zbigniew, gród się obwaruje, załoga osadzi.
Z Kruszwicy sobie tymczasową chciał zrobić stolicę.
Komu jak komu, Markowi, który się wojewodą nazywać kazał, wcale z tém dobrze było. Inaczéj téż wyglądał teraz, bo i pacholika onego oberwanego odział, i konie (na paszy ich nachwytawszy) zbierał, mieniał, karmił, zbroi dobréj dostał, niewiadomo jakim sposobem, we wszelaką broń się zaopatrzył, i w oczach go przybywało.
Pomorcy, którzy srodzy byli zawsze łupieżcy a handlarze, oprócz tego co z domu dla wyprawy potrzebnego zabrali, nawieźli i po drodze nagrabili dużo różnego sprzętu, który mieniali i sprzedawali.
Targowicę trzymali na obozowisku. Marko się u nich w wiele rzeczy zaopatrywał. Tak mu tu dobrze było iż sam przed sobą i innemi kłamał, przekonywując iż trwać to może bodaj wiek wieków, bo się na nich nikt napaść nie waży.
— Wiedzą ludzie że kły mamy! — mawiał, nie będą śmieli!!
Tym czasem stać obozem w siedm takich oddziałów, wśród kraju spustoszonego, coraz trudniéj było. Pomorcy daléj codzień puszczać się musieli za łupieżą, i nieraz wracali z próżnemi rękami; Czechy głodem po troszę mrąc, odgrażali się, że gdy mróz przyciśnie precz pójdą; Polacy niewiedzieli co poczną, końca nie widać było.
Gdy Dobek, rozsłuchawszy się po obozie przyszedł o tém dać znać Zbigniewowi, zaledwie go chciał słuchać. Ruszył ramionami.
— Czarno się wam widzi — rzekł, co ja na to poradzę?
— Albo się godzić, albo się bić trzeba, albo nas tu głodna śmierć wybije, mówił Dobek.
Królewicz, który właśnie patrzał na dwu chłopców pasujących się przed namiotem, z których jeden drugiego obalił i siadł na nim — począł się śmiać mocno. Na tém się rozmowa skończyła.
Drugą razą, sam na sam z Dobkiem usiłował go przemądrze przekonać, iż ojciec mu wojny nie wyda i sam o pokój go prosić musi. Mówił tak zręcznie, przekonywająco, napastliwie że Dobka na razie uspokoił.
Sam jednak pono nie wierzył w to czém go durzył.
Posłano na zwiady ku Wrocławowi, Marko o tém doniósł królewiczowi, bo się to stało bez jego wiadomości.
— A no, dobrze! odezwał się.
Sobiejucha, widząc że się to podobało, pochwalił się tém jako swém dziełem.
Czekano dni kilka na powrót Czecha, który się wprędce z językiem przyobiecał; nie było go jakoś długo. Jednego dnia ujrzano go nareście.
Człek przebiegły, roztropny, smutny jakoś przywlókł się pod namiot królewicza.
— Cóżeś to przyniósł? zapytał Zbigniew.
— Co Bóg dał, odparł Czech — król we Wrocławiu.
— Oblegał go, wziął! — zaczęto pytać w koło.
— Gdzie zaś, mówił posłany. Dali o królu znać tylko że nadciąga, wyjechał naprzeciw biskup Żyrosław miłosierdzia prosząc dla miasta swojego; za nim Magnus wyszedł pana przyjmując.
— A Sieciech? pytano.
— Na razie go tam nie było, tylko ludzie z jego ramienia. — Nie okazywał się.
— Cóż król?
— Przyjechał nie zdrów i na zamku legł odpoczywać, mówił poseł.
— Uwięziono czy ścinano? pytali jeszcze.
Czech o niczém podobném nie słyszał. Zbigniew odwróciwszy się pytać już nawet więcéj nie myślał; Dobek dopiéro nacisnął przybyłego aby mu szerzéj opowiedział o tém co widział i podsłuchał.
Była już pewność że po odpoczynku, król z Wrocławia na Kruszwicę miał ciągnąć.
— To i dobrze! zawołał zuchowato Marko, prosiemy ich tu, niech się raz skończy sprawa. Zagramy im do mogilnych pląsów, niechaj skaczą.
— Dawać ich tu! dawać! powtarzała młodzież niech no się naszym Pomorcom na zęby dostaną...
— Nie będą śmieli tu przyjść! — dodał Marko, chwalą się i chcą nastraszyć. Nie odważą się na nas nastąpić.
Skończyło się to na drwinach i śmiechu, Dobek z sobą Czecha do namiotu poprowadził i tu dopiéro, nacisnąwszy go lepiéj się o wszystko dopytał. Czech nie taił swéj trwogi. Wojsko Sieciechowe było silne, dobrze zbrojne i do wojny zaprawione. Liczbę mieli większą pewnie niż wszystkie siedm pułków królewicza, poddanie się Szlązaków i Wrocławia wbiło ich w pychę, — walka się zapowiadała ciężka.
Gdy nazajutrz zwierzył się z tém Sobiejuchowi, ten go wyśmiał jak tchórza.
— To Czechy! miłościwy panie, rzekł, jać ich na wylot znam, jam z niemi wojował, to są ludzie małego serca, zające; im się wszystko w oczach dwoi. Wojsko królewskie odziane dobrze, co z tego! — Żołnierz dobrego kożuszka więcéj niż skóry swéj żałuje. Nasz co ma łachman podarty, rzuci się na zdobycz. Niechno my się do nich weźmiemy, dopiéro zobaczymy kto lepszy.
Powrót posłańca który na zwiady chodził, poruszył trochę obóz do czynności, ale nie na długo. Patrzano na królewicza, ten trybu życia nie zmieniał, uspokoili się drudzy, widząc go spokojnym. Dobek tylko chodził posępniejszy coraz.
Zbigniewa do konia i do zbroi napędzić, nie było sposobu. Gdy mu rycerską sprawę jako naukę wystawiano, śmiał się.
— Wy sobie z tego wielką mądrość czynicie, powtarzał, co żadną nie jest. Bić się uczyć nie trzeba, bydle nawet to umie, każdy się z tém rodzi że tłuc potrafi.
Dobek z Morawicy który w słowie nie był mocny, dawał się królewiczowi pobić językiem i szyderstwem, ale było mu nie mniéj markotno. Starszyzna inna także nic dobrego nie przeczuwała. Cofać się było zapóźno, rozsypać niebezpiecznie. Najstraszniejszem było iż się tu wszystko coraz bardziéj rozprzęgało; przewidywano że gdy do boju przyjdzie, każdy na swą rękę pójdzie, uciekać.
Przemko pomorski słuchać nikogo nie myślał; czescy dowódzcy mieli téż swój rozum, polacy nikomu się powodować dać nie chcieli, a każdy inaczéj radził; Marko wojewoda dużo gadał nic nie robił. Dobek szepcząc, skarżąc się, mrucząc biegał od jednego do drugiego, niespokojny o swą skórę...
Po kilku dniach posłano znowu na zwiady, a że do tego Czesi najsprawniejsi byli, znów drugiego popchnięto, który kraj znał kilka razy go przewędrowawszy.
Zbigniewowi się zdało iż gdy starszyznę poił, karmił i bawił, a co drugi, trzeci, dzień z trębaczami obóz objechał, więcéj uczynić nie mógł. Im dłużéj stali tém się czuł bezpieczniejszym.
Trzeciego dnia Czech, nie bawiąc długo, powrócił, konia spędził w niwecz; biegł z tém, że wojsko królewskie, przy którym i Bolko królewicz był, wyciągnęło już z Wrocławia i spiesznie szło ku Kruszwicy.
Chociaż Dobek mu język za zębami trzymać kazał, nie wyszła godzina po powrocie, gdy w obozie wszystko się ruszyło jak w mrowisku gdy je kto rozgarnie. Dowiedzieli się Pomorcy, rozbudzili Czechy, Polacy poczęli o zbroi i koniach myśleć. Marko posłuchawszy o tém, zadumał się ale otuchy na razie nie stracił. Starszyzna cała poszła na radę do królewicza. Zastali go wedle obyczaju z młodzieżą, błaznami, gąślarzem u drzwi i ślepym wróżbitą; zobaczywszy ich pochodem takim dążących namarszczył się strasznie.
— A no! znowu! — zawołał do Dobka kroczącego przodem — pokoju bo mi niedajecie. Jeśli przychodzicie napić się a poweselić, tom wam rad, a jak straszyć to słuchać niechcę!
— Miłość wasza odparł Dobek, rada czy nie rada musisz nas posłuchać. Sroga bieda za pasem. Król na nas ciągnie już, siłę ma wielką, gotować się trzeba,
— To się gotujcie? — rozśmiał się Zbigniew albo wam bronię?
— Przecie obmyśleć trzeba czy naprzeciw nich iść, czy ich tu czekać? Jak się rozłożyć?
Możnaby zabiedz drogę, rwać ich z boku.
Królewicz zmilczał, patrzał do góry, a do Zahonia śmiał się boczkiem. Gęślarz nie zważając na przybyłych brząkał i nucił, że się rozmówić było trudno. Marko, który się dowództwa nad Polakami napierał i zwał się zawczasu wojewodą, począł mówić, wyręczając niechętnego pana.
— A po co się nam ruszać gdy tu dobrze stojemy? zawołał. Gród warowny i jezioro mamy pod bokiem. Jest się o co oprzéć.
Czego u licha chcieć? — jakiego wiatra w polu szukać? Ludzie co na zwiady idą, boją się wisieć to im się w oczach dwoi. Straszą nas słomianą kukłą.
Król ciągnie! — Myślą że samo imie nas strwoży! Pójdziemy ztąd, rozleziemy się, to nas po kątach tłuc będą. Nie! dostoim kroku, a przyjdą tu, posieczemy ich na drzazgi.
Przemko pomorski milczący a ponury wódz uśmiechnął się pogardliwie z wielomównego Marka. Czechy głowami wahały a wąsy gładziły. Patrzali na Zbigniewa wszyscy, ten na nich ani spojrzał.
— Skończona rzecz, rzekł w ostatku.
Będziemy stali i czekali, a gdy przyjdą, pobijemy.
Gęślarz głośniéj zanucił, drużyna po kątach chichotała, pan do rozmowy ochoty nie miał, popatrzyła na siebie drużyna.
Rozważniejszemi niepokój owładał. Przemko pomorski chciał inaczéj.
Radził się rozbiedz do koła, na wojsko królewskie, na trzęsawicach, któremi przeciągać musiało, napaść ze wszech stron niespodzianie, popłoch wzbudzić, i starać się je wpędzić w moczary. Marko nigdy cudzego rozumu nie lubił.
Powtarzał swoje. Tu stać trzeba i tu na nich czekać, wpadną między nas jak w połapkę, wytopiemy ich w Gople do nogi.
Upewniał że tym sposobum raz z nieprzyjacielem poczynał sobie nad Dunajem i wojsko wielkie, niewiadomo czyje, rybom i rakom da na pożarcie.
Mało kto go słuchał, z narady nic nie wyszło i od dnia tego każdy sam sobie po swojemu radził! Czechy, najprzebieglejsi, wysłali potajemnie szpiegów, aby wojsk królewskich ruchy śledzili i obliczyć się starali ich siłę.
Jednego wieczora, gdy w namiocie Zbigniewa jeszcze się świeciło i młodzież z panem się zabawiała, nadbiegło dwu Czechów z oznajmieniem, że królewscy już Brzeście pominęli, trzema wielkiemi oddziałami sunąc wprost na Kruszwicę. Za dzień, za dwa można się ich było spodziewać.
Popłoch się stał wielki, Marko wojewoda, który dotąd sobie lekceważył wszystko i miał za bajki co przynoszono, nagle niepokoić się zaczął bardzo.
Królewicz pozostał niewzruszonym.
— Dziś i jutro, bić się będzie potrzeba, rzekł wszystko mi jedno, czém prędzéj tém lepiéj.
Przywołano Sobiejuchę, bo w nim jednym książę miał wiarę i upodobanie.
— A wy, co mówicie! — zapytał.
— Czechowie przynieśli że królewscy nadciągają — odezwał się Marko. Jeżeli to prawda, niech ciągną, na zgubę swą tu przyjdą. Gdy się zbliżą, miłość wasza, każe wojsku z rana beczki wytoczyć i piwa dać obficie. Niech im się w głowach zawieruszy, żołnierz na czczo nic nie wart. Dopiéro się bić będą, aż strach.
Wybijemy do nogi!
Królewicz radę znajdował bardzo rozumną, po ramieniu go klepnął.
— Spodziewacie się zwycięstwa? — zapytał.
— Nie spodziewam się, ale jestem pewny — odparł Marko zmuszając się do uśmiechu, byle nam pomorcy i czechy dotrzymywały kroku. Z hukiem, wrzaskiem jak wicher wpadniemy na nich, muszą pierzchnąć...
Zbigniewowi dosyć tego było.
— A, gdybyśmy króla ojca do niewoli wzięli — odezwał się królewicz co z nim czynić będziemy?
— Wasza miłość na zamku go tym osadzicie przystojnie, żeby mu na niczém nie zbywało, niech siedzi i dożywa wieku, do rządów się nie zdał. Przy kościele mu będzie najlepiéj, a wy nam będziecie panowali.
— A z Sieciechem co zrobiemy? — pytał rozochocony pan.
— Tego zetniemy, bo żywić się tak szkodliwego stworzenia nie godzi — mówił śmiało Marko. Ja Waszéj miłości prosić będę o łup po nim, żeby do mnie należał.
— Daję ci go — odparł Zbigniew.
Sobiejucha się pokłonił.
— Może i brat młodszy popadnie się nam w ręce, z tym co? — mówił królewicz.
Milcząc Marko ręce obie do oczów przyłożył na źrenice ukazując.
Tak się naówczas, wyjęciem oczów pozbywano tych, którym życia odbierać niechcąc, czyniono ich niezdatnemi do niczego. Było to tak naturalném że Zbigniew milcząco głową potwierdził wniosek, wcale mu się nie sprzeciwiając. Łaską było, gdy się życie zostało.
— I królestwo zabiorę całe, dodał Zbigniew. W Płocku Dobka osadzę, was uczynię palatynem na miejscu Sieciecha, sam w Krakowie na Wawelu będę mieszkał, bo Kraków lubię.
— Weselszy jest i ładniejszy od Płocka — odezwał się Marko.
— I niewiasty piękniejsze ma, szepnął Zahoń.
Wszyscy się rozśmieli, niektórzy poklaskując w dłonie, aż po namiocie się rozległo i za namiotem dobrą myśl słychać było.
Poszli na sen marząc o zwycięztwie, Marko tylko, choć tak o niém prawił, do namiotu przybywszy, koło wiązania sakiew krzątać się zaczął. Było mu jakoś nie swojo.
Nazajutrz w polskim obozie przygotowań żadnych widać nie było, Pomorcy zaczęli się ruszać i nie wiele swych namiotów zwijać zawczasu, worki a węzły, których mieli dużo, ściągali do kupy, koniom kopyta opatrywali. Czechy téż mieczyki ostrzyli i zbroje przymierzali. Oni jedni nikogo już nie pytając, posłali swoich na zwiady, przykazując im ażeby nie wracali aż wojsko królewskie będzie na mniej dnia drogi od Kruszwicy.
Puścili się wysłani, tym czasem już tego dnia zgorzeliznę mocno czuć było w powietrzu, dymy się podnosiły i opadały nad lasami. Nie było wątpliwości iż się królewscy przybliżać musieli.
Marko sakwy swoje kazał na konie przymierzać, wdział na się co miał najlepszego i miodem w sobie ochotę a męztwo podbudzając, chodził i wykrzykiwał, toporek podnosząc do góry.
— Damyż my im cięgi, damy!
Nie tak wesołéj myśli był Dobek, siedział w swoim namiocie na rękach podparty i stękał a przeklinał. Zmierzchało już gdy u wchodu do namiotu postrzegł cień, który w nim stanął.
Wpatrzył się w przechodzącego, ale mrok padał, poznać nie mógł kto był. Dopiero gdy się gość zbliżył, stanąwszy tak iż mu światło na twarz uderzyło od wnijścia, poznał kapelana biskupiego, którego codzień prawie około obozu widywał. Niemłody człek, w grubą sutannę odziany z kijem w ręku, w czapce z futrem, pozdrowił go po cichu.
Dobek jak gościowi i duchownemu pierwsze miejsce dał w namiocie.
— Cóżeście to ojcze, rzekł, tak późno do nas przyszli w goście?
Obejrzał się duchowny.
— W gości albo i nie, odpowiedział. Zawsze z dobrą wolą, z dobrém słowem:
— A! dobrego nam trzeba, bo złego mieliśmy i mamy podostatkiem — odezwał się Dobek. Mówcie, ojcze kochany.
— Król się z wojskiem zbliża, rzekł ksiądz po cichu.
— My to wiemy — westchnął gospodarz.
— I syn przeciwko ojcu się bić będzie? spytał ksiądz.
— Gdy ojciec nań nastaje, bronić się musi.
— Sądzicież że się obronicie? — zapytał kapelan.
— Jeden Bóg wie — rzekł Dobek.
— Królowi ani na ludziach ani na wodzach nie zbywa! podołacież mu? mówił duchowny.
Westchnął Dobek.
— Cóż czynić mamy!
— Czemużby nie słać do króla z pokorą i nie próbować przejednania? pytał kapelan.
— Bo nam go nie dadzą.
— Jakże o tém wiecie? — począł duchowny. Miłoż to królowi, panu naszemu z własną krwią wojować! — pogany widzieć prowadzone przeciw sobie?
Podumał Dobek i spojrzał księdzu w oczy.
— Czy wy to z siebie mówicie? — spytał.
Spuścił wzrok ksiądz.
— Ojciec nasz, pasterz radby zgodę uczynić, rzekł. Przyjdzie li do boju miastu naszemu grozi téż niebezpieczeństwo. Idźcie do królewicza, pomówcie z nim, czego chce.
Jeśli możliwa rzecz, ojciec nasz przewielebny pośredniczyć będzie.
Zostawiwszy księdza pod namiotem, poszedł Dobek, choć nie z wielką nadzieją skutku do Zbigniewa. Znalazł go jak z Markiem o tych krajach rozmawiał w których piasek na pół jest ze złotem.
Na pierwsze słowo o zgodzie, jakby go co żgnęło, poskoczył królewicz.
— Ho! ho krzyknął znać że się nas boją, żeśmy dla nich za silni gdy takich sztuk zażywają.
A no — niech i tak będzie; jam nie od tego. Ojciec mnie synem pierworodnym niech uzna, pół królestwa mi da i zwierzchnią władzę, Sieciechowi łeb da uciąć lub oczy wyłupić, zapłaci moich sprzymierzeńców! Mniéj nie mogę chcieć ani przyjąć!
— Wasza miłość za mało żądasz! — zakrzyczał Marko, więcéj należy nam. Niech król pot nasz krwawy opłaci grzywnami złotemi a nie — to nas pozna!
Próżno Dobek chciał rozprawiać, zahukano go poszedł z tém do księdza, który słowa już nie rzekłszy na gród z tém do biskupa powrócił.
Nazajutrz nowych wieści nie było, tylko zgorzelizna coraz się mocniéj czuć dawała w powietrzu, dymy przylatywały gorzkie.
Około południa przyszedł znów kapelan biskupi.
— Co mi przynosicie, ojcze! radośnie począł Dobek, wesół że go powracającego zobaczył, niespodziewając się wcale.
— Przychodzę ze słowem ojca naszego, biskupa, rzekł stary ksiądz. Dziecku na łaskę ojca zdać się potrzeba a nie z rodzicem targować, w ten sposób dział jakiś otrzymać może i przebaczenie. Opatrzcie się dopóki czas, aby jutro nie było zapóźno.
Dobek mu popatrzył w oczy.
— Żartujecie! rzekł.
— Mówię jak mnie nauczono — odezwał się duchowny.
Poszedł z tém Dobek do Zbigniewa, ale tam zakrzyczano go i sponiewierano straszliwie.
— Nie nam przystało prosić i kłaniać się! — zawołał Marko, ale królowi Władysławowi, który syna swojego pierworodnego pokrzywdził!
Zaczęto wywoływać srodze, odgrażać się straszliwie. Beczki tego dnia stały gęsto, pootwierane, wszyscy byli podochoceni, w głowach mocno szumiało.
Nie było co mówić z niemi, Dobek się wyśliznął i księdza z niczém odprawił.
Sobiejucha dowodził że nie darmo tak do nich o zgodę słano.
— Czują oni żeśmy silniejsi, więc sromu unikając, zabiegają i proszą się.
Odgrażała się młodzież, radowali się starzy, rwało się wszystko do oręża, Zbigniew widział się już królem i zwycięzcą.
Mrok padał gęsty, a wesołość największa panowała w namiotach książęcych na pagórku, gdy Zahoń wpadł trochę nie swój i jak przepłoszony.
— Niechno miłość wasza wyjść raczy i popatrzeć, zawołał, bodaj czy nie królewscy to już obozują na skraju lasu, toć jutro chyba przyjdzie do rozprawy.
Nietylko królewicz, ale co żyło z pod namiotów się wyrwało.
Noc już była prawie, a że księżyca na niebie nie stało i gwiazdy okryły obłoki, ciemność wielka zalegała do koła. W téj stronie od któréj puszcze stały, jak zajrzeć okiem, rzędami ognie się jakieś paliły. Było ich tyle i tak gęstych że gorzały prawie jak niezmierne, jedno wielkie ognisko.
Nie mogło to być nic innego tylko obóz królewski, który puszcza wyrzuciła z siebie nagle, zatoczył się przed niemi znienacka ognistym wałem i groźbą.
Nadbiegły w téjże chwili i czeskie szpiegi wystraszone, zwiastując że ćma okrutna ludu ciągnęła na Kruszwicę, że jakby z ziemi wyrastały oddziały coraz nowe, bo dopiéro pod lasem tyle się ich razem zebrało.
Marko, który dotąd rad się przechwalał i odgrażał, głową trząsł i trzymając się pod boki, wąsy zagryzał.
Zbigniew, jako niedoświadczony wojak nic w tém jeszcze niebezpiecznego nie widział, gdy drudzy z liczby rozłożonych ognisk wnosili o sile królewskiego wojska.
Królewicz powtórzył tylko słyszane nieraz z ust Marka słowa.
— Jutro ich w puch rozbijemy.
Ani Dobek, ani nawet Sobiejucha nie potwierdzili téj zuchwałéj wróżby. W obozie Czechów i Pomorców powstał ruch wielki, kupy się zbierały, Przemko na koniu oklep przybiegł ukazując rozpalone ogniska. Najmężniejszy z nich wszystkich nie był bez trwogi.
— Jeżeli umyślnie dla postrachu nie pozapalali ogni, ciężka będzie przeprawa rzekł. Jak na brzask pewnie nas napadną, stać trzeba pogotowiu.
Marko, do którego się zwrócił Zbigniew, innéj rady nie miał, tylko po staremu aby ludzi nakarmić i napoić do syta.
Gdzie kto miał stanąć, jak poczynać, nie naradzano się nawet. Dobek nie położył się spać, drudzy téż ze starszyzny jęli objeżdżać pułki, ludzi przygotowując przez noc całą.
Napatrzywszy się na ogniska, Zbigniew spokojnie do namiotu powrócił i spać się układł, kazawszy rozbudzić o świcie.
Noc była czarna ale cicha, chmury zawisłe na niebie nawet się nie zdawały poruszać, odbijały się na nich blado czerwone łuny, a dym przyciśnięty do ziemi rozchodził się i rozkładał aż ku jezioru. Wśród groźnéj ciszy to psy zaszczekały i zawyły, odpowiadając sobie zdala, to konie zarżały, to jakiś gwar dziwny, niby szmer tysiąca głosów cichych przesunął się w powietrzu i skonał na wodach jeziora.
W kościele na tumie na jutrznię dzwoniono gdy świtać zaczęło, zdala tentent powolny usłyszano, który się zdawał przybliżać nieznacznie.
Zahoń obudził królewicza, bo czas było wdziewać zbroję...
Ołowiane światło dnia jesiennego, przeziérało przez szare obłoki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.