<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.


Jakby na głos tego dzwonka co się ozwał z kruszwickiego kościoła czekano w królewskim obozie, wnet około namiotów ruch się rozpoczął znaczniejszy.
Stały namioty pańskie pod samym lasem u starych dębów, które już znaczniejszą część żółtych liści straciły. Rozbitych było ich kilka wielkich i ozdobnych dla Władysława, który wygody potrzebywał, bo chory wyruszył z Płocka na rozkaz Sieciecha; dla królewicza Bolka i Wojsława, dworu, kapelanów i starszyzny.
Z wieczora już zapowiedział król Władysław, że nazajutrz nie pocznie nic, dopóki się niepomodli i mszy świętéj nie wysłucha, a błogosławieństwa Bożego nie otrzyma.
Sieciecha widać nie było na czele, nie mianowano go ażeby dowodził, z ręki jego szli inni on sam prawie się kryjąc, stał na uboczu, niechcąc aby o nim wiedziano.
Na oko dowództwo było przy młodym Skarbimierzu, który się w szkole Sieciechowéj wyćwiczył. Na pułki królewskie dosyć spojrzeć było, by poznać że z niemi sprawa nie pójdzie łatwo. Żołnierz odziany, zbrojny należycie, nakarmiony, nawykły iść na skinienie, poruszał się wszystek jako jeden człek, w cichości i posłuszeństwie. Na zbroi i żelazie nie zbywało, rychlej za dużo go było, niż za mało, bo ci zwłaszcza co z końmi szli, blach mieli poczepianych na kaftanach do zbytku; tarczy, toporków, dzid, nagolenników i hełmów żelaznych było pełno.
Świtać ledwie poczynało gdy Bolko królewicz już się zerwał, budząc swoich około namiotu spoczywających i wołając że czas był się sposobić do pochodu. Nocy niedospał, tak w nim wrzało do tego boju, który się na jutro zapowiadał.
Wojsław trzymać go musiał i hamować coraz lecz podołać temu było trudno. Królewicz za wczasu począł się odziewać w bojowe suknie, nim drudzy się z posłania ruszyli. On i młoda jego służba, wesoło mieczami pobrzękiwała, przemyślając jakiby oręż więcéj przypasać mogła.
Bolko coraz to z namiotu wyjrzał.
— Dniejeli już? — nie dnieje? Czas czy nie?
Ranek był cichy, z góry nie padało nic, msza święta pod dębem odprawiać się miała. Przysposabiano już do niéj wszystko, ołtarz przykrywano, aby gdy król się ukaże, o. Lambert już ubrany, mógł zaraz stanąć u ołtarza. Od samego Wrocławia przez drogę całą król był wielce milczący i smutny, napróżno się starano natchnąć go otuchą lepszą.
Modlił się, przeczucia miał złe i płakał; wstyd mu było iść na dziecko własne. Do ostatniéj chwili czekał azali się ono nie upokorzy i o łaskę prosić nie będzie.
Przybyli potajemnie z Kruszwicy od biskupa posłani i nic nie przywieźli.
Sieciech, który niepostrzeżony pilnował króla, możeby téż był niedopuścił do zgody, pewnym będąc przewagi i zwycięztwa.
Gdy król już się odziewać miał i kożuch mu podawano, wszedł wojewoda do namiotu, ubrany jak prosty człek, szarą na zbroję opończą, aby pana uspokoił.
Drżący modlił się ciągle Władysław, spojrzeli na siebie, Sieciech już zwyciężcy miał postać.
— Niech się Miłość wasza, rzekł z uśmiechem, o bitwę tą nie troszczy. Nigdyśmy dzięki Bogu nie szli na nieprzyjaciela, pewniejsi zwycięztwa. W obozie ich nieład i niedostatek panuje. Ludzie zbierani z różnych kątów, wodza brak. Jeżeli dostoją pierwszéj napaści, rzeź sprawiemy okrutną.
Król strwożony ręce zacisnął.
— A! zabijać go nie każcie, rzekł po cichu, nie godzi się aby od moich ginął. Ojcem jestem.
Wojewoda nic nie odpowiedział, tylko mu się twarz pomarszczyła i ściągnęła.
Dniało, król zobaczywszy przez namiot z przodu odsłoniony że o. Lambert ze mszą wychodzić był gotów, prędko się ku ołtarzowi poruszył.
Do starego dębu niesiono za nim wezgłowie, na którém pokląkł. Z odkrytemi głowy stało rycerstwo do koła, stał i Bolko, cały już żelazem okryty, więcéj oczyma biegając ku Kruszwicy i nieprzyjaciół obozowi, niżeli pilnując modlitwy.
Msza upłynęła wśród uroczystego milczenia, jak kłosy od wiatru, uchylały się i podnosiły głowy, klękali i powstawali pobożni, po mszy zanucono hymn do Bogarodzicy, cicho zrazu, lecz zaledwie odezwał od ołtarza, coraz większéj liczby połączyły się głosy i uroczysta pieśń rozległa po całym obozie.

O, gospodzie uwielbiona.

Mogli go ztąd posłyszeć stojący naprzeciw Polacy i zrozumieć że tą modlitwą przysposabiano się do walki.
Król nie powstał i nie ruszył się do ostatniego pieśni słowa, do pośledniego — Amen, które silniéj jeszcze niż śpiew, zagrzmiało echem wielkim po szeregach, kilkakroć powtarzane.
Niebo ciągle chmurne było, dzień wilgotny bezdżysty, w powietrzu panowała cisza. Niekiedy tylko po nad skrajem lasu przeleciał wiatr niewiedzieć zkąd, liśćmi poruszył suchemi, podniósł je w górę i rzucił nieopodal drżące na ziemię.
Rozjaśniło się zupełnie. Pancernicy koni dosiadali i szykowali się tak, by wielkim kołem objąć obóz Zbigniewa i sam gród Kruszwicki.
Skarbimierz przez szpiegi swe wiedział kędy stały Pomorce, gdzie byli Czechy, gdzie zbiegowie polscy, Zbigniewa zaś, wśród walki, która się gotowała, łatwo się znaleść spodziewano, wiedząc jaką się drużyną i hałasem otaczał.
Podano królowi konia okrytego, ale mu niedopuścił Sieciech inaczéj jechać jak za pułkami, otoczonemu strażą dobrze zbrojną i najmężniejszą.
Siadać już mieli, gdy król stojący w gotowości, a zdający się wahać jeszcze, skinął na syna, który się na konia spinał i z nim razem wszedł do namiotu. Prawie niechętnie Bolko cugle musiał porzucić i iść do ojca. Władysław stał w pustym namiocie, który już pachołkowie opróżniwszy ściągać mieli, gdy Bolko, z młodzieńczym ogniem w oku, rad ze swojego rycerskiego rynsztunku, brzęczącego na nim wszedł do namiotu.
Król obie ręce na ramionach jego położywszy stał bezmównym długo.
— Dziecko moje, odezwał się po cichu — niech ci się dziś serce nie rwie do boju. Straszna ta walka będzie opłakana łzami mojemi. Wolałbym byś nie szedł na nią.
Królewicz zadrżał cały, aż zadźwięczały na nim żelaza i ojcu się do kolan pochylił.
— Miłościwy ojcze! a! nieżądajcież wy tego po mnie — nie żądajcie, nie strzymam się.
Wskazał ręką na wojsko szykujące się do ruszenia, na pułki które już wesołe wyciągały w pole.
— Moje miejsce tam! tam! — zawołał.
— Nie! obok mnie — Bolku! Boję się o ciebie i niechcę abyś się spotykał z tamtym. — Bratem ci jest.
— Przeciwko ojcu idący wróg nie jest mi bratem! — zawołał Bolko. Znać go niechcę. Serce twoje zasmucił, stał się nieposłusznym.
Król ręce wyciągnąwszy znowu mu je położył na ramionach i zlekka ku sobie przycisnął.
— Bolku, dziecko moje, rzekł, jeśli chcesz iść bić się koniecznie, rycerskie słowo mi daj że jego będziesz unikać.
Bolko zamilkł trochę.
— Nieznam go, rzekł.
— Poznasz, pokażą ludzie — odparł król — ocal go raczéj, nie walcz z nim, nie podnoś nań ręki, dla miłości mej.
Widząc łzy w oczach ojca stojące, Bolko zamilkł i rękę jego pocałował. Nie mówili więcéj, za namiotem odzywały się rogi i ziemia tętniała.
W milczeniu wziąwszy błogosławieństwo ojcowskie, Bolko skoczył na gniadego konia, do którego był nawykły. Kilkunastu z drużyny, młodych, jak on zapalonych do boju, zbrojnych od stóp do głów towarzyszyli mu nie odstępnie.
Ani Wojsław ani żadna siła w świecie, gdy okrzyk bojowy się dał słyszeć, powstrzymać ich i jego nie mogła. Strzedz go już tylko było potrzeba, a odcinać, bo zapamiętały biegł za siebie nie patrząc, choćby się sam jeden miał pozostać.
Zawczasu się w nim burzyło przeciw Zbigniewowi, który ojca niechciał szanować, gdy Bolko go kochał najczulej. Zapowiadał od dawna że gotów go własną ubić ręką, byle mu się nastręczył w boju, odgrażał się nań i zaklinał że mu nie daruje życia. Nie żeby z natury tak okrutnym był, lecz obrażonego ojca pragnął pomścić a w boju rozeznania nie miał, i wstrzymaćby się niepotrafił. Rozkazanie i prośby ojcowskie nie na wiele służyły.
Gdy się już rozstawione pułki ruszyły, król i Sieciech musiał zaraz posłać po Bolka, który się zbytnio naprzód wyrywał. Nakazywano mu iść w pośrodku ufca i pierwszemu na harc nie wybiegać. Wojsław ociężały, ze swym koniem równie jak on sam grubym i nieobrotnym, zaledwie się do wychowańca przysunął, już za nim pozostawał w tyle. Nie pomagała ostroga ni popędzanie.
Wedle rozkazu Skarbimierza powolnym krokiem pułki się posuwały, opasując kołem szerokiem Zbigniewa obóz i miasto. W przeciwnem wojsku widać było pośpiech wielki i zamięszanie, pułki się dopiero ściągały i szykowały na stanowiskach. Rogi odzywały się nawołując rozpierzchłych, którzy jeszcze konie poili; i od jeziora się ściągali opieszale.
Sam widok wojsk królewskich mógł ustraszyć przeciwników, tak groźnym zastępem sunęły się jako mur, gęsto zbite, najeżone dzidami i milczące...
Na staje przybliżywszy się królewscy, jakby przystanęli; każdy za oręż brał, łuk naciągał, tarczę mocował, oszczep zwieszony podnosił, aby mu przy uderzeniu nic nie brakło.
Z drugiéj strony miotano się w nieładzie, jakby niewiedząc co poczynać. Już z miejsca na którém królewscy stali widać było gdzie Zbigniewa i starszyzny szukać. Wiewał tam proporzec na długiéj żerdzi i żelazo pobłyskiwało na piersiach ludzi, którego gdzieindziéj mało było.
Rozkazał Skarbimierz naprzód całą siłą rzucić się na dowodzących, aby głowę odciąć nieprzyjacielowi. Zatrąbiono w rogi i ów mur, który się posuwał tak zwolna, teraz, jakby nim wicher i burza rzuciła, padł wprost pędem wielkim na polskie pułki otaczające Zbigniewa.
Tu stał téż najdzielniejszy żołnierz bo zbiegowie pamiętali że głów własnych bronić muszą, a Sieciech im, gdyby się w jego ręce dostali, nie daruje życia.
Bolko jak tylko rogi posłyszał i ruch poczuł około siebie, już go nic powstrzymać nie mogło. Niósł się jak jastrząb na stado spłoszone, młodzież wiodąc za sobą, gotów swoich własnych bić, gdyby mu śmieli zapierać drogę.
W jednéj chwili zmięszało się wszystko, oba wojska w jeden kłąb drgający się zbiły, w jedno ciało miotające się jak smok ogromny; prąc się wzajem, siekąc, rąbiąc i koląc.
Na prawo Pomorcy, ledwie dostawszy kroku, że tyłu zajętego nie mieli, z wrzaskiem pierzchać zaczęli tłumnie. Ci co na przeciw nich stali, puścili się w pogoń za niemi. Czechy rzucili się pierwsi przeciw królewskim mężnie a rozpaczliwie bijąc się i tu bój zawziął się srogi.
Dobek i Marko, którzy przy Zbigniewie stali a ten niewiedząc co poczynać, blady na koniu siedziąc w miejscu się okręcał, zrozumieli łacno że nie dotrzymają królewskim.
Chcieli się więc cofnąć ku miastu, bo tam za domami i ścianami obrona była łatwiejsza, a w razie ostatnim i ucieczka mniéj niebezpieczna. Lecz zaledwie się ku grodowi posunęli, gdy królewscy odcięli im do niego drogę, i na karki wsiadłszy, rozpoczęli zajadłą walkę. Bolko był w pierwszym rzędzie, zapomniawszy na prośby ojcowskie i o całym świecie, bo, gdy w nim krew zawrzała młoda, ślepym i głuchym się stawał.
Zbiegowie polscy z Dobkiem z Morawicy stali mężnie naprzeciw królewskim, broniąc się tak zacięcie iż kilkakroć szeregi ich złamali, ale coraz większemi kupami opasywano ich do koła, i garść ta rycerzy, padać poczęła jak drzewa w puszczy, gdy wicher się w nią włamie.
Marko, ów wojewoda, który tak się obiecywał do walki, kędy teraz był nikt nie wiedział. Znikł nagle, a stało się to tak iż powiedzieć nie umiał żaden gdzie się podział, czy padł, czy go osaczono, ujęto, czy go ziemia pochłonęła.
Dosyć że go już nie było.
Z małą gromadką Zbigniew parł się ku miastu i zamkowi; blady, nieumiejący mieczem ni oszczepem się bronić, zmuszony więcéj za swą młodzież się ukrywać niż na własną liczyć siłę.
Nagle naprzeciw niego stanął Bolko; który po chorągwi i otoczeniu, albo raczéj przeczuciem jakiemś brata się w nim domyślał.
Zbigniew przyciśnięty przez niego, gdy inni mu w pomoc nie przybywali, pierwszy raz za oręż pochwycił ręką drżącą i zamierzył się na niego.
Oczyma starli się bracia — Bolkowi dłoń zadrżała. Gdyby był słuchał zapalczywości swojéj ubiłby go pewnie, mając przed sobą niezręcznego do obrony i strwożonego; łzy ojcowskie stanęły mu na pamięci i pominąwszy go, z zajadłością rzucił się w bok, niechcąc patrzeć nawet na Zbigniewa. Towarzysze porwali go między siebie i co żywiéj z nim na wzgórze ku zamkowi pobiegli.
Pierwszy co pod miecz Bolka się dostał, padł ubity, gdy w tém koń jego pchnięty z boku oszczepem, na przednie upadł nogi, łbem na ziemię. Lecz Bolko już stał, a towarzysz wierny, drugiego mu poddał wierzchowca. Nim go dosiadł i obejrzał się, oddział otaczający Zbigniewa i część Polaków na gród się już wdarła.
Tyle tylko ujść ich zdołało od miecza wojsk królewskich, które zwycięzkiego boju dokonywały, osaczywszy w koło resztę nieprzyjaciół broniących się z wściekłością, bo jeńców brać nie chciano. Bój wkrótce w rzeź się zamienił. Z jednéj strony wojska były Władysławowe, z drugiej jezioro; śmierci wybór tylko od żelaza lub wody. Ci, którzy z rozpaczy wpław się rzucili, mając na sobie kaftany ciężkie i żelazo, niemogąc się utrzymać na wodzie, tonęli natychmiast prawie. Niektórzy dobywali się bezsilnie, i zaledwie ukazawszy głowy, szli znowu na dno. Do innych strzelano i dobijano kamieniami.
Na falach widać było płynące ciała i potopione konie.
Dzikim rykiem i jękami rozlegała się okolica.
Jakaś część Czechów okrwawionych, garść ocalała zbiegów polskich, po stosach trupów usiłowała się dostać do miasteczka, z którego ludność przerażona z krzykiem uciekała na pole, domy, dzieci, mienie zostawując na pastwę rozjuszonego żołnierstwa. W tém z rozkazu czy z przypadku, podłożony czy zażegnięty przez nieostrożność ogień buchnął ze strzech słomianych, gęste kłęby dymu poczęły się podnosić w powietrze. Wicher, jakby hasła czekał zerwał się nagle i poniósł iskry i płomień na sąsiednie domostwa.
Wkrótce cała osada drewniana była już jakby morzem płomieni, po nad trupów stosami, bo wojsko biło i mordowało kogo napadło, chucią krwi i zabójstwa miotane. Z pagórka gdzieniegdzie jak po deszczu strumienie, toczyły się strugi krwawe.
Ogień, miecz, woda dokonywały razem strasznego dzieła zniszczenia i śmierci.
Stało się co się dzieje gdy człowiek, własnego życia broniąc, zdziczeje i szałem się uniesie. Ludzie bili, zarzynali, mordowali bezbronnych, starców i dzieci, znęcali się nad trupami, jakby chcieli ażeby nic żywego nie pozostało na ziemi. Pomorców bijąc ścigali jedni, drudzy osaczonych Czechów żelaza im trzymając na gardle spychali do wody, inni żagwie płonące rzucali na chaty które jeszcze całe stały. Garść zbiegów z Dobkiem na czele, broniła się ze lwiém męztwem, ale z gromady stała się wkrótce kupką, późniéj garścią, wreście za stosem trupów trzymało się ich kilku, trzech: jeden, ostatni.
Płynął cały krwią, chwiał się na nogach, oczy mu zalewała posoka, mieczem konwulsyjnie miotał niewiedząc już nic, aż obalił się i on jak dąb na ciała pobitych braci.
Bolko z drużyną swą, na przedzie był gdzie walczono, zbroję miał potłuczoną oszczepami, hełm pogięty, trzeciego konia pod sobą. Krwi na szatach szerokie stały plamy. Dyszał zmęczony a nie mógł i niechciał odpocząć, dopóki bój słyszał i czuł w koło siebie.
Pod wieczór już straszliwe owe pobojowisko, jedném było śmierci łożem. Jeńców nie brał nikt... Całe brzegi jeziora stały okryte trupami ludzi, ścierwem koni, nad któremi stérczały połamane oszczepy i pokruszone pociski. Czeladź obozowa już plądrowała ściągając poobnażane zwłoki ku wodzie, spychając je do Gopła.
Jak zajrzeć było, na zmąconych jeziora, bielały gęściej coraz unoszące się trupy.
Król stał na wzgórzu i oczy zakrywał aby nie patrzeć na widok ten straszny i krwawy. Woń pobojowiska odetchnąć mu nie dawała, a odejść nie mógł i oczów na długo od grozy téj oderwać. Szukał niemi syna.
Bolko zostawszy ze swemi na pobojowisku, napróżno się oglądał z kimby jeszcze mógł walczyć, nieprzyjaciela już nie było. Nad wieczór na wrzawliwem polu panowała cisza pustynna.
Garść tylko szczupła ze Zbigniewem schroniła się do gródu, ale w nim o obronie i trzymaniu się ani myśleć nie mogła. Zamek opasany był do koła. U stóp jego dogorywało spustoszone miasteczko, wyludnione, zniszczone na wieki, gdyż co nie uszło zawczasu, padło od nielitościwego żołnierza.
Modlił się król, gdy grubą odziany opończą przyszedł Sieciech i wskazał mu na wieżycę grodu.
— Tam jest, rzekł.
Król odetchnął.
— Oddaję go opiece twéj i straży, odezwał się drżącym głosem — ale o życie dla niego — o życie proszę!
I podał Sieciechowi dłoń, który dumnie się jakoś zawahał, nim jéj dotknął.
— Miłościwy panie rzekł — masz tam litość gdzie się jéj mieć nie godzi. Nastawał na życie twe, na królestwo, na powagę ojca, na ukochane dziecię twoje — oręż na ciebie podniósł...
— Chcę by żył! — powtórzył król z siłą wielką.
— Tak — odparł szydersko Sieciech — aby tobie panie i synowi twemu życie zatruwał. — Chcesz? stanie się po woli twéj, każę go oszczędzić.
— Życie! tylko życie! — zawołał król. — Zamkniesz go, niech siedzi i pokutuje.
Wojewoda poruszył się prawie gniewnie. Nadbiegła gromada żołnierzy ze Skarbimierzem, który bojem rozpalony i zagorzały, na zamek wskazywał, bo tchnąć i mówić nie mógł.
— Zabrać tych co tam są! — zawołał Sieciech, oczy ku wieży skierowawszy.
A król — dodał żywo — życie mu kazał zachować!
Gdy tych słów domawiał, zbliżył się Bolko na koniu również jak i on okrwawionym, ale z twarzą jasną i wesołą. Dumnie wskazał ojcu ręką na pobojowisko i jezioro.
Namioty rozbijano, zsiadł z konia i ledwie rękę ojca ucałowawszy, który za nim gonił oczyma, padł znużony na ziemię. Chłopcy mu przynieśli w kubku wina, bo wody nie było żadnéj, któréjby użyć można. Studnie w mieście, jezioro trupy zaległy.
Przez długi potém czas jeszcze w opustoszałéj Kruszwicy nikt nie zaczerpnął z zatrutego Gopła wody, nikt ryb z niego nie dobywał, ludzkiém mięsem utuczonych.
Skarbimierz lękając się, aby mu garść ludzi z królewiczem na zamek zbiegłych nie uszła, pospieszył na gród, który już miano na oku. Wrota były zaparte, ale o obronie nikt nie myślał...
Gdy królewscy przybyli do bramy, kazał Skarbimierz zatrąbić, ale na odgłos ten, długo się nikt nie zjawił. Już miano zacząć tłuc i rozbijać wrota gdy w furcie człowiek się pokazał.
Do rozmów zwycięzcy nie mieli czasu ni ochoty.
— Wrota otwierać! — krzyknął Skarbimierz, gdy ja je wyłamię, nie wyjdzie nikt cało, wybić każę wszystkich tak, jakieśmy wybili tych co tam leżą.
Wskazał na brzegi jeziora.
— Wrota otwierać! — krzyknęli drudzy — bramę na oścież!
Po krótkiéj chwili wahania, poczęto drągi odwalać, zwolna odchyliły się ciężkie wrota, kilkudziesięciu ciurów stojących za niemi, padło na kolana przed Skarbimierzem, czoła chyląc ku ziemi. Nikt i nie spojrzał na nich. Królewscy poczęli zajmować wnijście i rozgaszczać się na zamku. Pochwyconych jeńców łykami wiązać zaczęto.
— Gdzie Zbigniew? — zapytał Skarbimierz.
Nie mówiąc nic ludzie pokazali dworzec pod wieżą. Wódz z kilku ludźmi poszedł do drzwi, w które oszczepami bić zaczęto.
Niedługo czekali, gdy im je bez oporu naoścież otwarto. Pacholę, które stało w progu drżące, na zapytanie o Zbigniewa, okazało drzwi na prawo.
Skarbimierz wodzem i żołnierzem był dzielnym, człowiekiem zimnym i dumnym, w boju się nie rozgrzewał zbytnio, jękami nie rozczulał. Jakim szedł na walkę, takim powracał; ciało się znużyło tylko, dusza była spokojna. Patrząc na twarz jego niktby nie odgadł zwyciężył czy przegrał; — cieszyć się jawnie ani smucić nie umiał. Kamiennym go zwano, bo i w boju, choćby najsilniéj rannym był, nie stęknął. Obawiał się go żołnierz, ale poszanowanie mieli wszyscy. Okrutnym nie był ani miękkim. Patrzał na śmierć zimném okiem, męczarni niechcąc przyczyniać nikomu.
Izby stały otworem, puste, jedna za drugą. W ostatniéj u ściany na ławie spostrzegł Skarbimierz siedzącego człowieka, nad którym drugi stał z boku z rękami spuszczonemi.
Zbigniew blady, oparty był na łokciu, usta miał zaciśnięte, w oczach wyraz zarazem dziki i strwożony.
Nim Skarbimierz wszedł i mógł doń przemówić, zmierzył go wzrokiem królewicz, jakby chciał nieprzyjaciela poznać i los swój przyszły z niego odgadnąć, — niósł mu śmierć, oślepienie czy życie i łaskę?
Ostatniéj mało się mógł spodziewać, jeńcem był krwią drogą okupionym, krnąbrnym przeciw ojcu i królowi. Ujrzawszy przystępującego Skarbimierza wahał się czy ma wstać i upokorzyć się przed nim, czy resztką dumy i przebiegłości z nim walczyć. Poruszył się i pozostał w miejscu, podniósł znowu i padł, nie pewien siebie, czoło tarł ręką, oczy spuszczał. Wreszcie jakby siłą jakąś rzucony — wstał. Skarbimierz długo nań patrzał nim się odezwał.
— Królewski rozkaz jest, abyście więźniem byli — odezwał się krótko. Zechcecieli zbiedz lub z zamku się wyzwolić, życia waszego nie będę szczędzić.
Z pod brwi nawisłych popatrzył Zbigniew.
— Wiem żem jeńcem — odezwał się ośmielony — ale jestem królewskim synem, o tém ja nie mogę, a wy zapominać nie powinniście.
— Syn co się na ojca porwał, dzieckiem być przestaje — surowo odparł Skarbimierz. Miłosierdziu króla winniście życie; znajcie się do tego.
W pierwszéj izbie zbrojni ludzie, którzy przyszli ze Skarbimierzem, stali pogotowiu niewiedząc co im przykażą. Ten, nieczekając już odpowiedzi, zwrócił się ku nim i pokazał na Zbigniewa.
— Więzień jest wasz — rzekł — strzedz go macie pilno, abyście zań głowami nie odpowiadali.
Kilku się natychmiast zbliżyło.
— Strzedz go dzień i noc, taki jest rozkaz króla, pana naszego — powtórzył Skarbimierz.
Namyślił się Zbigniew i gdy dowódzca miał już odchodzić, zbliżył się doń z niezgrabną mięszaniną dumy i pokory, krokiem niepewnym.
— Chciałbym mówić z wami — odezwał się głosem zniżonym.
— Ja nic z wami do mówienia nie mam — odparł zimno Skarbimierz.
— Jesteście chrześciańskim człowiekiem — rzekł królewicz — możecie nieszczęśliwego przez miłosierdzie posłuchać.
Wódz skinął na ludzi aby się oddalili i zatrzymał się w progu.
— Ja — odezwał się zwolna wzrokiem badając przeciwnika Zbigniew — nie tak winnym jestem przeciw królowi i ojcu memu jak się zdaje. Szedłem nie po własnéj woli. Z klasztoru mnie wzięto gwałtem, prowadzono tak samo. Nie chciałem bić się przeciwko ojcu, zmuszono mnie. Byłem w ręku tych ludzi zakładnikiem. Mamże za to odpowiadać, czując się niewinnym?
Popatrzył nań trochę zdziwiony Skarbimierz.
— Prawicie dziś tak — rzekł — bo was zwyciężono i złamano. We Wrocławiu sprawialiście się inaczéj, ludzie świadczą o waszych słowach i uczynkach.
— Ludzie winę własną składają na mnie, oszczercy są! niegodziwi! — począł nabierając coraz odwagi królewicz. — Bądźcie mi orędownikiem, miłościwy panie, a jeśli nie chcecie więcéj nic uczynić, odnieście słowa te królowi ojcu memu — niewinny jestem.
Skarbimierz popatrzył nań z góry, nie odpowiedział nic i wyszedł z izby powoli. Zbigniew wrócił na siedzenie swe i padł na nie zamyślony. Strażnicy nowi cisnęli się do izby ciekawie. Zahoń więc pobiegł ku drzwiom i zamknął je przed niemi.
Sami zostali we dwu. Zbigniew obejrzał się bojaźliwie, odetchnął, jakby mu wolniéj było i podniósł głowę ku stojącemu Zahoniowi, z wyrazem szyderstwa i złości razem.
— Słyszałeś Zahoń — rzekł po cichu — słyszałeś jak mówiłem do niego? nieprawdaż? mógł pomyśleć i uwierzyć, że jestem niewinny? Dobrze mówiłem. Albo nie było płaczu w głosie i żalu w oczach? Widziałeś?
Chłopak głową skinął.
— Ha! złego jeszcze tak bardzo nie ma nic gdy życie jest! — mówił królewicz. Ci co poginęli głupi byli! Z klasztoru się wyzwoliłem, a w więzieniu wiecznie siedzieć nie będę. Gdyby mi oczy chcieli wykłuć przysłali by zaraz z żelazem człeka... Jeszcze nie ma nic straconego!
Rozśmiał się cicho sam do siebie. Zahoń wylękły stał nieśmiejąc wyrzec słowa.
— Król mi życia nie weźmie — począł po krótkim namyśle — nie, dzieckiem jego jestem. Sieciech nie będzie śmiał. Nie! Pokorę udawać trzeba i kajać się przed niemi! Co robić!
Dziwna jakaś otucha wstąpiła w niego nagle; zapomniawszy rzezi, trupów, pożogi, radował się tylko temu, że sam z nich wyszedł cały, powtarzając dziecinnie.
— Nie ma nic straconego, gdy życie jest!
Obojętność ta królewicza, nawet Zahonia zdała się strachem przejmować i podziwieniem. Chłopak który po raz pierwszy śmierć widział zblizka, słyszał jęki konających, krzyki męczonych, płacz uchodzących kobiet, które padały po drodze tuląc dzieci; patrzał na krew spływającą strumieniami i stojącą kałużami — wzdrygał się na te straszliwe wspomnienia; Zbigniew myślał już tylko o sobie. Nie spytał o wiernego Dobka, nie dowiadywał się o ulubionego Marka, nie zabolał nad stratą ludzi których postradał.
On sam rannym nawet nie był, miecz jego nie obmył się we krwi; czuł tylko głód dokuczliwy i pragnienie, które mu usta paliło.

Koniec tomu 1go.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.